A wszyscy ci hollywoodzcy faceci wyśmiewali się z jego zamiłowania do dziewic. Nazywali to makaroniarskim, staroświeckim gustem – bo ileż to czasu trzeba, żeby namówić dziewicę do polizania, ile trzeba się namordować, a potem zwykle okazują się marne jako dupy. Johnny jednakże wiedział, że tak należy postępować z młodą dziewczyną. Trzeba do niej podejść we właściwy sposób, a potem cóż może być fajniejszego niż dziewczyna, która pierwszy raz zaznaje fiuta i jest tym zachwycona? Ach, tak wspaniale jest je rozprawiczać! Tak wspaniale jest, kiedy oplatają człowieka nogami! Ich uda są najróżniejszych kształtów, pośladki najróżniejsze, skóra wszystkich możliwych kolorów i odcieni bieli, śniadości i płowości, a kiedy się przespał z tamtą młodą kolorową dziewczyną w Detroit, porządną dziewczyną, nie żadną szmatą, córką śpiewaka jazzowego, z którym figurował na tym samym afiszu w nocnym lokalu, okazała się jednym z najsłodszych stworzeń, jakie kiedykolwiek posiadł. Jej wargi miały naprawdę smak ciepłego miodu z domieszką pieprzu, jej ciemnosmagła skóra była soczysta, gładka, a ona sama tak słodka, że słodszej kobiety Bóg nigdy nie stworzył – i była dziewicą.
Tamci ciągle gadali o lizaniu i innych wariantach, a on właściwie nie znajdował wielkiej przyjemności w tych rzeczach. Nigdy już tak nie lubił dziewczyny, kiedy ze sobą popróbowali w ten sposób, po prostu nie dawało mu to należytego zaspokojenia. Z drugą żoną nie mógł się w końcu dopasować, ponieważ wolała sześćdziesiąt dziewięć do tego stopnia, że nie chciała niczego innego, i musiał walczyć, żeby jej włożyć. Zaczęła się z tego wyśmiewać, nazywać go zacofanym i rozeszło się, że Johnny uprawia miłość jak dzieciak. Może dlatego odmówiła mu ta dziewczyna ubiegłej nocy. A, cholera z tym, i tak nie byłaby nadzwyczajna w łóżku. Można poznać, która dziewczyna naprawdę lubi się rżnąć, i te są zawsze najlepsze. Szczególnie takie, które nie robią tego od zbyt dawna. Naprawdę nie cierpiał tych, które zaczęły się puszczać mając dwanaście lat i były całkiem wyrypane doszedłszy do dwudziestki; robiły to mechanicznie – a niektóre były najładniejsze ze wszystkich i potrafiły nabrać człowieka.
Ginny przyniosła do pokoju kawę i ciastka i postawiła je na podłużnym stoliku w części bawialnej. Powiedział jej po prostu, że Hagen pomaga mu zmobilizować kredyty na kapitał produkcyjny, i bardzo się tym przejęła. Miał znowu być kimś ważnym. Nie zdawała sobie jednak sprawy, jak potężny jest naprawdę don Corleone, więc nie rozumiała całej wagi przyjazdu Hagena z Nowego Jorku. Dodał, że Hagen pomaga mu też w szczegółach prawnych.
Kiedy skończyli kawę, zapowiedział, że tego wieczora będzie pracował, załatwiał telefony i robił plany na przyszłość.
– Połowa tego wszystkiego będzie na nazwisko dziewczynek – oświadczył.
Uśmiechnęła się doń z wdzięcznością i pocałowała go na dobranoc, nim wyszła z pokoju.
Na biurku stało szklane pudełko pełne jego ulubionych papierosów z monogramami oraz pojemnik z cienkimi jak ołówek kubańskimi cygarami. Johnny odchylił się w tył i zaczął telefonować. Myśli jego naprawdę rwały naprzód. Zadzwonił do autora owej powieści, bestsellera, na którym oparty był jego nowy film. Autor był facetem w jego wieku, wybił się, przeszedłszy trudne chwile, i teraz był sławą w świecie literackim. Przyjechał do Hollywood spodziewając się, że będzie traktowany jak wielka figura, a potraktowano go, podobnie jak większość autorów, niczym śmiecia. Johnny był świadkiem jego upokorzenia któregoś wieczora w „Brown Derby”. Pisarz umówił się ze znaną, piersiastą gwiazdką filmową na randkę w mieście i niechybną wspólną noc później. Jednakże, kiedy siedzieli przy kolacji, gwiazdka opuściła słynnego autora, ponieważ jakiś podrzędny komik filmowy kiwnął na nią palcem. To dało pisarzowi właściwe pojęcie, kto jest kim w hollywoodzkim porządku obłapiania. Nie było ważne, że jego książka przyniosła mu światową sławę. Każda gwiazdka wolała najmarniejszego, najbardziej szmatławego i dętego ważniaka z filmu.
Teraz Johnny zadzwonił do nowojorskiego mieszkania autora, aby mu podziękować za wspaniałą rolę, którą napisał dla niego w swojej książce. Pochlebiał facetowi do obrzydzenia. A potem mimochodem spytał, jak mu idzie następna powieść i o czym jest. Zapalił cygaro, podczas gdy pisarz opowiadał mu o szczególnie interesującym rozdziale, wreszcie rzekł:
– O rany, chciałbym to przeczytać, jak pan skończy. Może pan by mi przysłał egzemplarz? Może mógłbym zawrzeć z panem na to dobrą umowę, lepszą niż ta, którą pan miał z Jackiem Woltzem.
Skwapliwość w głosie autora podpowiedziała mu, że odgadł prawidłowo. Woltz wystrychnął gościa na dudka, zaproponował mu grosze. Johnny napomknął, że może będzie w Nowym Jorku zaraz po świętach, i spytał, czy pisarz zechciałby zjeść kolację z paroma jego znajomymi.
– Znam kilka przystojnych babek – dodał żartobliwie.
Pisarz roześmiał się i odrzekł:
– Okay.
Następnie Johnny zadzwonił do reżysera i operatora swojego dopiero co ukończonego filmu, aby podziękować, że mu w nim dopomogli. Powiedział im poufnie, iż wie, że Woltz był przeciwko niemu, więc podwójnie docenia ich pomoc, oraz że gdyby kiedykolwiek mógł coś dla nich zrobić, wystarczy, że zatelefonują.
Wreszcie przeprowadził rozmowę najtrudniejszą ze wszystkich, a mianowicie z Jackiem Woltzem. Podziękował mu za rolę w filmie i powiedział, jak bardzo byłby rad pracować dla niego w każdej chwili. Zrobił to tylko po to, żeby zamydlić Woltzowi oczy. Zawsze dotąd był bardzo szczery, bardzo prostolinijny. Za kilka dni Woltz miał się dowiedzieć o jego manewrach i zdumieć się obłudą tej rozmowy, a właśnie dokładnie tego chciał Johnny Fontane.
Potem zasiadł przy biurku, pykając z cygara. Na bocznym stoliku stała whisky, ale uczynił sobie i Hagenowi coś w rodzaju przyrzeczenia, że nie będzie pił. Nie powinien nawet palić. Chociaż to niemądre; skoro z jego głosem było coś nie w porządku, zapewne nie pomogłoby na to rzucenie palenia i picia. Cóż, psiakrew, może nie za wiele, ale pomóc by mogło, a obecnie, kiedy miał szansę walki, chciał sobie zapewnić wszystkie atuty.
Teraz, gdy w domu było cicho, a jego rozwiedziona żona i ukochane córki spały, mógł wrócić myślą do tego strasznego momentu swego życia, gdy je porzucił. Porzucił dla tej kurwy i szmaty, którą okazała się jego druga żona. Ale nawet w tej chwili uśmiechnął się na myśl o niej, bo była taką wspaniałą babką pod wieloma względami, a oprócz tego jedynym momentem, który ratował mu życie, był dzień, kiedy postanowił sobie nigdy nie nienawidzić kobiety, albo, mówiąc ściślej, dzień, w którym doszedł do wniosku, że nie może pozwolić sobie na nienawiść do pierwszej żony, do córek, do swoich przyjaciółek, do drugiej żony i do tych dziewczyn, co były potem, aż po Sharon Moore, która go odtrąciła, ażeby móc się chwalić, że nie chciała dać wielkiemu Johnny’emu Fontane.
Jeździł śpiewając z orkiestrą, a potem został gwiazdorem radiowym, gwiazdorem estrad kinowych, aż wreszcie powiodło mu się w filmie. A przez cały ten czas żył tak, jak mu się podobało, sypiał z kobietami, których pragnął, jednakże nigdy nie pozwolił, aby to wpływało na życie osobiste. Potem stracił głowę dla swojej przyszłej drugiej żony, Margot Ashton; zupełnie zwariował na jej punkcie. Diabli wzięli jego karierę, diabli wzięli jego głos, diabli wzięli jego życie rodzinne. I przyszedł dzień, kiedy nie pozostało mu nic.
Rzecz w tym, że zawsze był wspaniałomyślny i uczciwy. Kiedy rozwiódł się z pierwszą żoną, dał jej wszystko, co miał. Zapewnił swoim dwóm córkom udział we wszystkim, co robił, w każdej płycie, każdym filmie, każdym występie w lokalu. A kiedy był bogaty i sławny, nie odmawiał pierwszej żonie niczego. Pomagał wszystkim jej braciom i siostrom, jej ojcu i matce, koleżankom ze szkoły i ich rodzinom. Nigdy nie był sławą zadzierającą nosa. Śpiewał na weselach obu młodszych sióstr żony, czego nie znosił robić. Nie odmawiał jej nigdy niczego poza całkowitym wyrzeczeniem się własnej indywidualności.
A kiedy dosięgnął dna, kiedy nie mógł już dostać pracy w filmie, kiedy nie mógł już śpiewać, kiedy zdradziła go druga żona, pojechał spędzić kilka dni z Ginny i córkami. Któregoś wieczora zdał się właściwie na jej łaskę, bo czuł się tak parszywie. Owego dnia przesłuchał jedno ze swoich nagrań, które brzmiało tak okropnie, że oskarżył techników dźwiękowych o sabotowanie płyty. Aż w końcu nabrał przekonania, że jego głos brzmi tak naprawdę. Rozbił negatyw płyty i odmówił dalszego śpiewania. Było mu tak wstyd, że nie zaśpiewał już ani jednej nuty poza wspólnym występem z Ninem na weselu Connie Corleone.
Nigdy nie zapomniał wyrazu twarzy Ginny, kiedy się dowiedziała o wszystkich jego niepowodzeniach. Ten wyraz pojawił się na jej twarzy zaledwie na sekundę, ale to wystarczyło, by nie zapomniał go nigdy. Był to wyraz dzikiej, radosnej satysfakcji. Był to wyraz, który jedynie mógł mu nasunąć myśl, że przez wszystkie te lata żywiła dla niego pełną pogardy nienawiść. Opanowała się zaraz i wyraziła mu chłodne, ale uprzejme współczucie. Udał, że je przyjmuje. W ciągu następnych paru dni odwiedził trzy z dziewczyn, które najbardziej polubił z biegiem lat, dziewczyn, z którymi pozostał w przyjaźni i czasem sypiał, jakoś po koleżeńsku, którym pomagał, ile tylko mógł, i którym ofiarował równowartość setek tysięcy dolarów w podarunkach czy możliwościach pracy. Na twarzach ich wychwycił ten sam przelotny wyraz satysfakcji.
W tym właśnie czasie zrozumiał, że musi powziąć jakąś decyzję. Mógł stać się podobny do bardzo wielu innych mężczyzn w Hollywood – cieszących się powodzeniem producentów, scenarzystów, reżyserów, aktorów, którzy z lubieżną nienawiścią polowali na piękne kobiety. Mógł niechętnie wykorzystywać swoje wpływy i upominki pieniężne, wciąż węsząc podstęp, wciąż przypuszczając, że kobiety zdradzą go i opuszczą – te przeciwniczki, które należało pokonać. Albo też mógł się wyrzec nienawiści do kobiet i nadal w nie wierzyć.
Wiedział, że nie może pozwolić sobie na to, by ich nie kochać, że coś z jego ducha umrze, jeżeli nie będzie nadal ich kochał, bez względu na to, jakie są zdradzieckie i niewierne. Nieważne było, że te kobiety, które kochał najbardziej na świecie, radowały się potajemnie, widząc go zmiażdżonego, upokorzonego przez kaprys losu; nieważne też, że były mu niewierne w sposób najstraszniejszy, nie fizycznie. Nie miał wyboru. Musiał je akceptować. Więc kochał się z nimi wszystkimi, dawał im prezenty, ukrywał ból, jakim go przejmowała ich radość z jego niepowodzeń. Przebaczał im, wiedząc, iż odpłacają mu za to, że żył w najwyższej niezależności od kobiet i w najpełniejszym blasku ich uroku. Teraz jednakże już nie czuł się winny, że był im niewierny. Nigdy nie poczuwał się do winy za sposób traktowania Ginny, za to, że uparł się pozostać jedynym ojcem swych dzieci, a jednak nigdy nie brał pod uwagę poślubienia jej na nowo i wyraźnie jej to powiedział. To była jedyna rzecz, jaką ocalił po swoim upadku ze szczytu. Stał się nieczuły na krzywdy, które wyrządzał kobietom.
Był zmęczony i chciał się położyć do łóżka, ale jedna nuta wspomnienia ciągle w nim trwała: śpiewanie z Ninem Valentim. I nagle pojął, co zrobi donowi Corleone największą przyjemność. Podniósł słuchawkę i kazał się połączyć z Nowym Jorkiem. Zadzwonił do Sonny’ego Corleone i poprosił go o numer Nina Valenti. Potem zatelefonował do Nina. Nino wydawał się jak zwykle trochę podpity.
– Słuchaj, Nino, nie chciałbyś tu przyjechać i popracować ze mną? – zapytał. – Potrzebuję gościa, któremu mógłbym zaufać.
Nino odpowiedział żartobliwie:
– Bo ja wiem, Johnny. Mam dobre zajęcie na ciężarówce, dmucham po drodze panie domu, zgarniam co tydzień okrągłe sto pięćdziesiąt. Co masz do zaoferowania?
– Mogę ci dać na początek pięć stów i skombinować randki na niewidzianego z gwiazdami filmowymi. Co ty na to? I może dam ci pośpiewać na moich przyjęciach.
– Aha. Dobra, niech się zastanowię – odparł Nino. – Obgadam to z moim adwokatem, moim księgowym i pomagierem z ciężarówki.
– Nie, bez żartów, Nino – powiedział Johnny. – Potrzebuję cię tutaj. Chcę, żebyś przyleciał jutro rano i podpisał roczny kontrakt na pięćset tygodniowo. Potem, jeżeli mi ukradniesz którąś z moich babek, a ja cię wyleję, dostaniesz co najmniej roczne pobory. Okay?
Nastąpiła długa pauza. Głos Nina był już trzeźwy.
– Ty, Johnny, kpisz sobie?
– Mówię poważnie, chłopie – odparł Johnny. – Pójdź do kancelarii mojego agenta w Nowym Jorku. Będą tam mieli dla ciebie bilet na samolot i trochę gotówki. Zadzwonię do nich jutro z samego rana. Więc idź tam po południu, dobra? Potem przyślę kogoś na lotnisko, żeby wyszedł po ciebie i przywiózł cię do mojego domu.
Znów nastąpiła długa pauza, po czym odezwał się głos Nina, bardzo stłumiony, niepewny:
– Okay, Johnny.
Nino nie wydawał się już pijany.
Johnny odłożył słuchawkę i przygotował się do snu. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek od czasu, gdy rozbił tamten negatyw płyty.
Rozdział 13
Johnny Fontane siedział w olbrzymim studiu nagrań i obliczał koszty na żółtym bloku papieru. Schodzili się muzycy, wszystko przyjaciele, których znał, odkąd był młodym chłopakiem śpiewającym z orkiestrami. Dyrygent, as w dziedzinie akompaniamentu „pop” i człowiek, który okazywał mu życzliwość, kiedy sprawy się psuły, podawał każdemu z muzyków stosiki nut i ustne instrukcje. Nazywał się Eddie Neils. Podjął się tego nagrania, chcąc zrobić Johnny’emu uprzejmość, choć program zajęć miał mocno wypełniony.
Nino Valenti siedział przy fortepianie, postukując nerwowo w klawisze. Poza tym pociągał whisky z ogromnej szklanki. Johnny nie miał nic przeciwko temu. Wiedział, że Nino śpiewa równie dobrze na trzeźwo, jak po pijanemu, a to, co dzisiaj robili, nie wymagało z jego strony żadnych prawdziwych umiejętności muzycznych.
Eddie Neils zrobił specjalną aranżację paru starych piosenek włoskich i sycylijskich oraz specjalnie przygotował ów pojedynkowy duet, który Nino i Johnny odśpiewali na weselu Connie Corleone. Johnny nagrywał tę płytę przede wszystkim dlatego, że wiedział, iż don przepada za takimi piosenkami, byłaby więc dla niego doskonałym prezentem gwiazdkowym. Poza tym miał przeczucie, że rozejdzie się wielka ilość jej egzemplarzy, chociaż oczywiście nie będzie to milion. I pomyślał, że dopomożenie Ninowi było tym, czego don chciałby od niego w rewanżu. Bądź co bądź Nino był także chrześniakiem dona.
Johnny położył na stojącym obok składanym krzesełku notatnik i żółty blok, wstał i podszedł do fortepianu. Zawołał:
– Hej, paisan – a Nino zerknął nań i spróbował się uśmiechnąć. Wyglądał trochę tak, jakby mu było niedobrze. Johnny pochylił się i poklepał go po plecach.
– Odpręż się, chłopie. Zrób dzisiaj dobrą robotę, to skombinuję ci najlepszą i najsłynniejszą dupę w Hollywood.
Nino łyknął whisky.
– Kto to taki, Lassie?
Johnny roześmiał się.
– Nie, Deanna Dunn. Gwarantowany towar.
Na Ninie wywarło to wrażenie, ale nie mógł się oprzeć, by nie zapytać z udaną nadzieją:
– Nie możesz mi załatwić Lassie?
Orkiestra rozpoczęła pierwszą piosenkę zestawu. Johnny Fontane słuchał uważnie. Eddie Neils miał odegrać wszystkie piosenki w ich specjalnych aranżacjach. Potem nastąpiłoby pierwsze nagranie na płytę. Johnny, słuchając, notował sobie dokładnie z pamięci, jak podejdzie do każdej frazy, jak włączy się w każdą piosenkę. Wiedział, że jego głos nie wytrzyma długo, ale lwią część miał śpiewać Nino, a Johnny miał mu towarzyszyć. Oczywiście z wyjątkiem tego pojedynkowego duetu. Musiał się do niego oszczędzać.
Pociągnął Nina z krzesełka i obaj stanęli przed mikrofonami. Nino spaskudził początek, spaskudził go powtórnie. Twarz zaczynała mu się czerwienić z zakłopotania. Johnny zażartował:
– Coś ty? Chcesz wyciągnąć godziny nadliczbowe?
– Nie czuję się swobodnie bez mandoliny – odrzekł Nino.