Wejść Między Lwy - Follett Ken 24 стр.


Problemem, który absorbował ją tego popołudnia, kiedy Jean-Pierre przebywał w Skabun, było zadecydowanie, co zabrać ze sobą. Na pewno podstawowy zestaw pierwszej pomocy medycznej – antybiotyki, środki opatrunkowe, morfina

– który Jean-Pierre spakuje osobno. Będą musieli zabrać trochę żywności. Idąc w tę stronę mieli ze sobą cały zapas wysokokalorycznych zachodnich racji, czekolady, torebek z zupą w proszku oraz konserw. W drogę powrotną zabiorą tylko to, w co zdołają zaopatrzyć się w Dolinie: ryż, suszone owoce, ser, twardy chleb i co tylko uda im się kupić po drodze. Dobrze chociaż, że nie muszą się martwić o prowiant dla Chantal.

Z dzieckiem były jednak inne problemy. Tutejsze matki nie stosowały pieluch, tylko dolną połowę ciała niemowlęcia pozostawiały nie owiniętą i prały często ręcznik, na którym leżało. Zdaniem Jane było to postępowanie o wiele zdrowsze od przyjętego na Zachodzie, ale nie nadawało się do wykorzystania w podróży.

Jane przeznaczyła na pieluchy trzy ręczniki, a z polietylenowej folii, w którą owijane były medykamenty sprowadzane przez Jean-Pierre’a, zrobiła Chantal prowizoryczne nieprzemakalne majteczki. Będzie musiała prać jedną pieluchę co wieczór – ma się rozumieć, w zimnej wodzie – i przez noc starać się ją wysuszyć. Na wypadek gdyby nie wyschła, miała jedną w zapasie; a gdyby obie były mokre, to najwyżej Chantal dostanie odparzeń. Żadne dziecko nie umarło jeszcze od obcierającej skórę pieluchy, pocieszała się. Konwój na pewno nie będzie się zatrzymywał za każdym razem na pory snu, karmienia czy na przewinięcie dziecka. Jane była teraz w pewien sposób bardziej zahartowana niż przed rokiem. Skórę na podeszwach stóp miała twardą, a żołądek odporny na pospolitsze miejscowe bakterie. Jej nogi, które tyle wycierpiały podczas podróży w tę stronę, były teraz nawykłe do wielomilowych marszów. Ale ciąża wywołała chyba u niej skłonność do bólów krzyża i martwiła się, czy da radę dźwigać dziecko przez cały dzień. Obrażenia poporodowe już się chyba wygoiły. Czuła się zdolna do uprawiania miłości, chociaż nie powiedziała tego jeszcze Jean-Pierre’owi – nie bardzo wiedziała dlaczego.

Zaraz po przybyciu narobiła mnóstwo zdjęć polaroidem. Aparat zostawi – niewiele był wart – ale pragnęła, oczywiście, zabrać większość fotografii. Przejrzała je niezdecydowana, które odrzucić. Miała zdjęcia większości mieszkańców wioski. Tu partyzanci: Mohammed, Alishan, Kahmir i Matullah prężący się ze srogimi minami w zabawnie heroicznych pozach. Tu kobiety: zmysłowa Zahara, stara, pomarszczona Rabia i ciemnooka Halima, wszystkie rozchichotane jak uczennice. Tu dzieci: trzy dziewczynki Mohammeda i jego chłopiec Mousa; pędraki Zahary w wieku dwóch, trzech, czterech i pięciu łat; czwórka dzieci mułły. Nie mogła wyrzucić żadnego z tych zdjęć – będzie musiała zabrać wszystkie.

Fara zamiatała podłogę, Chantal spała w sąsiedniej izbie, a ona pakowała ubrania do torby. Zeszli wcześnie z jaskiń, żeby uwinąć się z pracą. Ale do pakowania nie było dużo; poza pieluchami Chantal tylko jedna czysta para majtek dla niej i jedna dla Jean-Pierre’a oraz zapasowa para skarpetek dla każdego z nich. Żadne nie miało zmiany wierzchniego odzienia. Chantal nie posiadała w ogóle żadnych ubranek – od urodzenia leżała owinięta w szal albo tak jak ją Pan Bóg stworzył. Dla Jane i Jean-Pierre’a na całą podróż wystarczy po jednej parze spodni, jednej koszuli, chuście i kocu typu pattu, i wszystko to prawdopodobnie spalą w hotelu w Peszawarze, świętując swój powrót do cywilizacji.

Ta myśl będzie jej dodawała sił w podróży. Pamiętała jak przez mgłę, że Dearfs Hotel w Peszawarze wydawał jej się prymitywny, ale nie bardzo pamiętała, na czym polegał ten prymityw. Czy to możliwe, że uskarżała się na hałasującą instalację klimatyzacyjną? Na miłość boską, tam były przecież prysznice!

– Cywilizacja – powiedziała na głos i Fara spojrzała na nią pytająco. Jane uśmiechnęła się i przeszła na dari: – Jestem szczęśliwa, że wracam do dużego miasta.

– Lubię duże miasto – powiedziała Fara. – Byłam raz w Rokha. – Nie przerywała zamiatania. – Mój brat poszedł do Dżalalabadu – dodała z nutką zazdrości w głosie.

– Kiedy wróci? – spytała Jane, ale Fara nabrała wody w usta i zawstydziła się. Po chwili Jane uświadomiła sobie dlaczego: z podwórka dobiegło gwizdanie i męskie kroki, ktoś zapukał do drzwi i głos Ellisa Thalera zapytał:

– Jest tam kto?

– Wejdź – zawołała Jane.

Wszedł utykając. Chociaż uczuciowo nie była nim już zainteresowana, martwiła się jego raną. Pewnie wrócił dzisiaj z Astany, gdzie pozostał, by kurować się z ran. – Jak się czujesz? – zapytała.

– Głupio – odparł z ponurym uśmieszkiem. – Wstyd zarobić postrzał w takie miejsce.

– Jeśli odczuwasz tylko wstyd, to na pewno ci lepiej. Pokiwał głową.

– Jest doktor?

– Poszedł do Skabun – powiedziała. – Był tam duży nalot bombowy i przysłali po niego. Mogę coś dla ciebie zrobić?

– Chciałem mu tylko powiedzieć, że moja rekonwalescencja dobiegła końca.

– Wróci dziś wieczorem albo jutro rano. – Przyglądała się ciekawie Ellisowi; z tą grzywą blond włosów i kędzierzawą, złocistą brodą wyglądał jak lew. – Czemu nie obetniesz sobie włosów?

– Partyzanci powiedzieli mi, żebym je zapuszczał i nie golił się.

– Każdemu to mówią. Chcą w ten sposób sprawić, by ludzie z Zachodu mniej rzucali się w oczy. W twoim przypadku przynosi to odwrotny efekt.

– W tym kraju będę się rzucać w oczy bez względu na fryzurę.

– To prawda. – Jane uświadomiła sobie, że po raz pierwszy jest z Ellisem bez Jean-Pierre’a. Bardzo łatwo przeszli do swojego dawnego stylu prowadzenia rozmowy. Z trudnością przypominała sobie, jak strasznie była na niego zła.

Przyglądał się z zaciekawieniem jej krzątaninie.

– Czemu się pakujesz?

– Wracamy do domu.

– Jak się stąd wydostaniecie?

– Tak jak tu przybyliśmy, z konwojem.

– Przez ostatnie kilka dni Rosjanie zajęli spore terytorium – powiedział. – Nie wiedziałaś?

– Po co mi to mówisz? – Jane przeszedł dreszcz niepokoju.

– Rosjanie rozpoczęli letnią ofensywę. Nacierają na tereny, przez które idą zwykle konwoje.

– Chcesz przez to powiedzieć, że szlak do Pakistanu jest odcięty?

– Regularny szlak jest odcięty. Nie można się stąd przedostać do przełęczy

Khyber. Może istnieją inne trasy…

Jane zrozumiała, że rozwiewa się jej sen o powrocie do domu.

– Nikt mi nie powiedział! – wybuchnęła.

– Sądzę, że Jean-Pierre tego nie wiedział. Rozmawiałem dużo z Masudem, jestem więc na bieżąco.

– Tak – burknęła Jane nie spoglądając na niego. Może Jean-Pierre naprawdę niczego nie wiedział. A może wiedział, ale nie podzielił się z nią tymi informacjami, bo wcale nie chce wracać do Europy. Tak czy inaczej, nie zamierzała biernie godzić się z zaistniałą sytuacją. Po pierwsze upewni się, czy Ellis mówi prawdę. Potem zastanowi się nad rozwiązaniem problemu.

Podeszła do skrzyni Jean-Pierre’a i wyjęła z niej amerykańskie mapy Afganistanu. Były zwinięte w rulon i obwiązane elastyczną taśma. Rozerwała niecierpliwie taśmę i rzuciła mapy na podłogę. Wewnętrzny głos podpowiedział jej gdzieś z głębi podświadomości, że może to być jedyna gumka w promieniu stu mil. Uspokój się, nakazała sobie.

Uklękła na podłodze i zaczęła rozkładać mapy. Wszystkie były w bardzo dużej skali, musiała więc złączyć kilka, żeby odtworzyć całe terytorium leżące między Doliną a przełęczą Khyber. Ellis zaglądał jej przez ramię.

– To dobre mapy! – powiedział zdziwiony. – Skąd je masz?

– Jean-Pierre kupił je w Paryżu.

– Są lepsze od tych, które ma Masud.

– Wiem. Mohammed korzysta z nich zawsze, kiedy planuje trasy konwojów. Gotowe. Pokaż mi teraz, jak daleko posunęli się Rosjanie.

Ellis ukląkł obok niej na kobiercu i przesunął palcem po mapie. Jane poczuła przypływ nadziei.

– Dla mnie wcale z tego nie wynika, że przełęcz Khyber została odcięta – powiedziała. – Dlaczego nie możemy przejść tędy? – przeciągnęła wyimaginowaną linię nieco na północ od frontu.

– Nie wiem, czy wiedzie tam jakiś szlak – powiedział Ellis. – Może nie da się tamtędy przejść. Musiałabyś spytać partyzantów. Ale trzeba pamiętać, że informacje Masuda pochodzą sprzed co najmniej jednego albo dwóch dni, a Rosjanie wciąż nacierają. Jakaś dolina albo przełęcz może być jednego dnia otwarta, a drugiego już zamknięta.

– Cholera! – Nie zamierzała się tak łatwo poddać. Pochyliła się nad mapą i przyjrzała z bliska strefie granicznej. – Spójrz, przełęcz Khyber nie jest jedyną drogą przez granicę.

– Wzdłuż całej granicy ciągnie się dolina, której dnem płynie rzeka. Góry znajdują się po stronie afgańskiej. Być może do tych innych przejść dotrzeć można tylko od południa, to znaczy z terytorium okupowanego przez Rosjan.

– Takie spekulacje nie mają sensu – podsumowała Jane. Złożyła mapy i zwinęła je z powrotem w rulon. – Ktoś musi to wiedzieć.

– Chyba tak. Wstała.

– Z tego cholernego kraju musi prowadzić więcej niż jedna droga – powiedziała. Wepchnęła sobie mapy pod pachę i wyszła, pozostawiając Ellisa klęczącego na kobiercu.

Kobiety wróciły już z dziećmi z jaskiń i wioska budziła się do życia. Nad murami podwórek dryfowały dymy z palenisk. Przed meczetem siedziała w kółku piątka dzieci bawiąc się w grę zwaną nie wiadomo dlaczego melonem. Polegała na opowiadaniu historyjek, przy czym opowiadający przerywał przed końcem i narrację musiało podjąć następne w kolejności dziecko. Jane dostrzegła w kółku Mousę, syna Mohammeda. Zza paska sterczał mu jakoś złowieszczo wyglądający nóż, który dostał od ojca po wypadku z miną. Mousa akurat ciągnął opowieść.

– … i niedźwiedź próbował odgryźć chłopcu rękę – usłyszała Jane – ale chłopiec wyciągnął nóż…

Kierowała się do chaty Mohammeda. Samego Mohammeda może nie ma w domu – dawno go już nie widziała – ale mieszkał z braćmi w normalnej u Afgańczyków licznej rodzinie, a oni również byli partyzantami – byli nimi wszyscy młodzi mężczyźni zdolni do noszenia broni – jeśli więc ich zastanie, będą może w stanie udzielić jej niezbędnych informacji.

Przystanęła niezdecydowanie przed chatą. Zwyczaj nakazywał, by zatrzymała się na podwórku i porozmawiała z kobietami, które przygotowują tam wieczorny posiłek; a potem, po wymianie uprzejmości, najstarsza z kobiet wejdzie może do domu i zapyta, czy mężczyźni raczą porozmawiać z Jane. Usłyszała głos swej matki: „Nie rób z siebie widowiska!”

– Idź do diabła, mamo – powiedziała głośno, wkroczyła zdecydowanym krokiem na podwórko i ignorując znajdujące się tam kobiety pomaszerowała prosto ku frontowym drzwiom chaty – salonu mężczyzn.

W środku zastała ich trzech: osiemnastoletniego brata Mohammeda, Kahmira Khana o przystojnej twarzy i rzadkiej brodzie; jego szwagra Matullaha i samego Mohammeda. Nie było rzeczą zwyczajną, by tak wielu partyzantów naraz przebywało w domu. Spojrzeli na nią zaskoczeni.

– Niech Bóg będzie z tobą, Mohammedzie Khan – powiedziała Jane. Nie czekając na odpowiedź ciągnęła: – Kiedy wróciłeś?

– Dzisiaj – odparł automatycznie.

Przykucnęła podobnie jak oni. Zdumienie odebrało im mowę. Rozpostarła na podłodze przyniesione mapy. Trzej mężczyźni pochylili się nad nimi odruchowo

– zapomnieli już o naruszeniu przez Jane zasad etykiety.

– Spójrzcie – powiedziała. – Rosjanie przesunęli się dotąd, prawda? – nakreśliła palcem linię frontu, którą pokazywał jej Ellis.

Mohammed pokiwał potakująco głową.

– Tak więc regularny szlak konwojów został odcięty. Mohammed znowu pokiwał głową.

– Jaka jest teraz najlepsza droga przez granicę?

Spojrzeli na nią niepewnie i potrząsnęli głowami. Było to normalne – rozmawiając o trudnościach, lubili robić z tego wielką ceremonię. Jane domyślała się, że wynika to z faktu, iż ich znajomość okolic stanowiła jedyną przewagę, jaką posiadali nad takimi jak ona cudzoziemcami. Zwykle podchodziła do tego tolerancyjnie, ale dzisiaj nie miała cierpliwości.

– Dlaczego nie tędy? – spytała stanowczo, wykreślając linię równoległą do frontu.

– Za blisko Rosjan – powiedział Mohammed.

– No to tędy. – Przeciągnęła palcem po mapie, wyznaczając bardziej bezpieczną trasę, biegnącą wzdłuż konturów ukształtowania terenu.

– Nie – odparł znowu.

– Dlaczego nie?

– Tutaj… – Wskazał na mapie miejsce pomiędzy czołami dwóch dolin, gdzie Jane beztrosko przejechała palcem przez górskie pasmo. -… tutaj nie ma żadnego siodła. – Siodło oznaczało u niego przełęcz.

– A tędy? – Jane nakreśliła trasę biegnącą bardziej na północ.

– Jeszcze gorzej.

– Musi istnieć jakaś droga na tamtą stronę! – krzyknęła Jane. Odnosiła wrażenie, że bawi ich jej frustracja. Postanowiła powiedzieć coś lekko obraźliwego, żeby ich trochę ożywić. – Czy ten kraj to dom o jednych drzwiach, odcięty od reszty świata tylko dlatego, że nie możecie dotrzeć do przełęczy Khyber? – określenie dom o jednych drzwiach było eufemizmem dla wtajemniczonych.

– Oczywiście, że nie – odparł wyniośle Mohammed. – W lecie jest jeszcze

Szlak Maślany.

– Pokaż mi go.

Palec Mohammeda wykreślił skomplikowaną trasę, biorącą swój początek od wschodniego krańca Doliny i biegnącą poprzez szereg wysokogórskich przełęczy i koryt wyschniętych rzek, a potem skręcającą na północ w Himalaje i przecinającą wreszcie granicę w pobliżu wejścia do nie zamieszkanego Korytarza Waikhańskiego, by następnie podążyć zakosami na południowy wschód ku pakistańskiemu miastu Chitral.

– Tędy ludzie z Nurystanu noszą masło, jogurt i ser na jarmark do Pakistanu.

– Uśmiechnął się i dotknął swojej okrągłej czapki. – Stamtąd mamy te nakrycia głowy. – Jane przypomniało się, że nazywają je czapkami chitrali.

– O to mi chodziło – powiedziała Jane. – Tędy wrócimy do domu. Mohammed potrząsnął głową.

– Nie możecie.

– A dlaczego nie?

Kahmir i Matullah uśmiechnęli się porozumiewawczo. Jane zignorowała ich. Po chwili milczenia Mohammed powiedział:

– Pierwszym problemem jest wysokość. Te trasy prowadzą ponad granicą wiecznych lodów. Oznacza to, że śnieg nigdy tam nie topnieje i nawet w lecie nie płynie tam woda. Drugim jest ukształtowanie terenu. Wzgórza są bardzo stronie, a ścieżki wąskie i zdradliwe. Trudno jest znaleźć drogę – gubią się tam nawet miejscowi przewodnicy. Ale najpoważniejszy problem stanowią tubylcy. Ten obszar nazywa się Nurystanem, ale kiedyś mówiono o nim Kafiristan, bo zamieszkujący go ludzie byli niewiernymi i pili wino. Nawrócili się już, ale wciąż oszukują, okradają, czasami nawet mordują podróżnych. Ten szlak jest trudny dla Europejczyków, a dla kobiet w ogóle nie do przebycia. Tylko najmłodsi i najsilniejsi mężczyźni mogą z niego korzystać – a i tak wielu wędrowców przypłaca to życiem.

– Będziecie wysyłali tamtędy konwoje?

– Nie. Poczekamy na otwarcie szlaku południowego.

Obserwowała jego przystojną twarz. Czytała z niej, że nie przesadza, że trzyma się suchych faktów. Wstała i zaczęła składać mapy. Była gorzko rozczarowana. Powrót do domu zostaje odłożony na czas nieokreślony. Napięcie związane z życiem w Dolinie wydało jej się nagle nie do zniesienia i zbierało się jej na płacz.

Zwinęła mapy w rulon i zmusiła się do uprzejmości.

– Długo cię nie było – zwróciła się do Mohammeda.

– Byłem w Faizabadzie.

– To długa podróż. – Faizabad był dużym miastem daleko na północy. Słynął z silnego ruchu oporu: tamtejsza armia zbuntowała się i Sowieci nigdy nie odzyskali kontroli nad miastem. – Nie jesteś zmęczony?

Było to pytanie formalne, typu angielskiego Jak się masz? i Mohammed udzielił formalnej odpowiedzi:

– Jakoś żyję!

Upchnęła rulon map pod pachą i wyszła.

Gdy mijała kobiety krzątające się po podwórku, popatrzyły na nią z przestrachem. Skinęła głową Halimie, ciemnookiej żonie Mohammeda, która odwzajemniła jej się nerwowym półuśmiechem.

Partyzanci wiele ostatnio podróżowali. Mohammed był w Faizabadzie, brat Fary poszedł do Dżalalabadu… Jane przypomniała sobie, jak jedna z pacjentek lazaretu, kobieta z Dash-i-Rewat, mówiła, że jej męża wysłano do Pagman, niedaleko Kabulu. A szwagier Zahary, Yussuf Gul, brat jej zmarłego męża, udał się do leżącej za Kabulem doliny Logar. Wszystkie cztery miejsca były warowniami rebelii.

Назад Дальше