Wejść Między Lwy - Follett Ken 30 стр.


– Przestań już, przestań, nie mam już siły, to mnie zabije – wreszcie oderwał twarz od jej krocza i opuścił jej nogi na ziemię.

Pochylił się nad nią podpierając na wyprostowanych rękach i pocałował ją w usta. Jego broda pachniała jej śluzem. Leżała zbyt zmęczona, by otworzyć oczy, zbyt nawet zmęczona, by odwzajemnić jego pocałunek. Poczuła, jak jego ręka sunie po jej kroczu, rozchyla wargi i jak jego penis toruje sobie drogę do jej wnętrza, i pomyślała: szybko znowu stwardniał, a zaraz potem – to było tak dawno, o Boże, jak dobrze.

Zaczął wykonywać ciałem posuwiste ruchy, z początku powoli, potem coraz szybciej. Otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą jego twarz i wlepiony w siebie wzrok.

W pewnej chwili pochylił głowę i spojrzał pod siebie, tam gdzie łączyły się ich ciała. Na widok swojego penisa zagłębiającego się w niej i wyłaniającego znowu oczy mu się rozszerzyły, otworzył usta i jego podniecenie stało się tak wielkie, że zapragnęła zobaczyć to co on. Nagle zwolnił, wszedł w nią głębiej i przypomniała sobie, że robi to zawsze przed spełnieniem. Spojrzał jej w oczy.

– Pocałuj mnie, kiedy będę się spuszczał – wydyszał i przysunął pachnące śluzem z pochwy wargi do jej ust. Wepchnęła mu język między zęby. Uwielbiała, kiedy osiągał orgazm. Plecy wygięły mu się w łuk, poderwał głowę i zawył jak dzikie zwierzę, i poczuła, jak tryska w niej nasieniem.

Kiedy było już po wszystkim, opuścił głowę na jej ramię i zaczął przesuwać delikatnie ustami po gładkiej skórze jej szyi, szepcząc słowa, których nie mogła zrozumieć. Po minucie wydał głębokie westchnienie zaspokojenia, pocałował ją w usta, uniósł się na kolana i pocałował, jedna po drugiej, jej piersi. Na koniec złożył pocałunek na jej kroczu. Jej ciało zareagowało natychmiast i podrzuciła biodra wciskając mu je w twarz. Widząc, że ponownie zbliża się do spełnienia, wprawił w ruch swój język; i jak zawsze myśl, że liże ją, kiedy z pochwy wycieka wciąż jego nasienie, doprowadziła Jane niemal do szaleństwa i spełniła się od razu wykrzykując jego imię tak długo, dopóki spazmy nie ustały.

Osunął się w końcu obok niej. Automatycznie przyjęli pozycję, w której leżeli zawsze po stosunku: jego ręka wokół jej ramion, jej głowa na jego barku, jej udo w poprzek jego bioder. Ziewnął szeroko, a ona zaśmiała się. Pieścili się jeszcze lunatycznie, ona sięgnęła w dół, by dotknąć zwiotczałego penisa, on wsuwał i wysuwał palec z jej ociekającej pochwy. Polizała jego pierś i wyczuła słony smak potu zraszającego mu skórę. Spojrzała na jego szyję. Księżyc podkreślał żłobiące ją zmarszczki i bruzdy zdradzając jego wiek. Jest ode mnie dziesięć lat starszy, pomyślała. Może właśnie z powodu różnicy wieku jest w tym taki dobry.

– Czemu jesteś w tym taki dobry? – spytała na głos. Nie odpowiedział; spał.

– Kocham cię, najdroższy, śpij dobrze – szepnęła i zamknęła oczy.

* * *

Po roku spędzonym w Dolinie, Kabul wydał się Jean-Pierre’owi miejscem oszałamiającym i przerażającym. Budynki były zbyt wysokie, samochody jeździły za szybko, a na ulicach było zbyt tłoczno. Pod oknem przetoczyła się z rykiem kolumna wielkich rosyjskich ciężarówek i musiał zatkać sobie uszy. Wszystko atakowało go szokiem nowości: domy mieszkalne, uczennice w mundurkach, latarnie uliczne, windy, obrusy na stołach i smak wina. Po dwudziestu czterech godzinach nadal był podminowany. Co za paradoks – jest przecież paryżaninem!

Przydzielono mu pokój w kwaterach nieżonatych oficerów. Obiecano samodzielne mieszkanie zaraz po przybyciu Jane z Chantal. Na razie miał wrażenie, że mieszka w podrzędnym hoteliku. Zresztą budynek przed przyjściem Rosjan był prawdopodobnie hotelem. Gdyby Jane zjawiła się teraz – a spodziewał się jej w każdej chwili – w trójkę mogliby tu co najwyżej przenocować. Nie mam prawa się uskarżać, pomyślał Jean-Pierre; nie jestem żadnym bohaterem – jeszcze nim nie jestem.

Stał w oknie i wyglądał na pogrążony w ciemności nocy Kabul. Przez kilka godzin w całym mieście nie było prądu – przypuszczalnie za sprawą ludzi, którzy robili to samo co Masud i jego partyzanci, tyle że w mieście – ale kilka minut temu ponownie go włączono i nad śródmieściem, które miało oświetlenie uliczne, unosiła się blada łuna. Słychać było tylko wycie silników wojskowych samochodów, ciężarówek i czołgów przetaczających się z łomotem przez miasto, w drodze do swych tajemniczych miejsc przeznaczenia. Do czego można się tak śpieszyć o północy w Kabulu? Jean-Pierre był w wojsku i przypuszczał, że jeśli armia sowiecka jest choć trochę podobna do francuskiej, to zadanie wykonywane w gorączkowym pośpiechu w środku nocy mogło polegać na przewiezieniu pięciuset krzeseł z baraków do znajdującej się w drugim końcu miasta sali, w ramach przygotowań do koncertu, który ma się odbyć za dwa tygodnie i zostanie prawdopodobnie odwołany.

Nie czuł zapachu nocnego powietrza, gdyż okno jego pokoju zabito na głucho gwoździami. Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale w końcu korytarza, pod toaletą, na krześle z prostym oparciem siedział z obojętną twarzą rosyjski sierżant z pistoletem i Jean-Pierre wyczuwał, że gdyby chciał wyjść, sierżant prawdopodobnie by go nie przepuścił.

Gdzie jest Jane? Desant na Darg powinien był zakończyć się przed zmierzchem. Dla helikoptera droga z Darg do Bandy po Jane i Chantal była kwestią kilku minut. Z Bandy do Kabulu helikopter doleci w niecałą godzinę. Ale może siły wypadowe wracały do Bagram, bazy wojsk lotniczych w pobliżu wylotu Doliny, a wówczas Jane będzie czekała podróż z Bagram do Kabulu drogą lądową, bez wątpienia w towarzystwie Anatolija.

Z pewnością tak się uraduje widokiem męża, że będzie skłonna darować mu to małe sprzeniewierzenie i zrozumieć jego punkt widzenia w sprawie Masuda.

A wtedy – co było, to było, myślał Jean-Pierre. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie jest to czasem tylko jego pobożne życzenie. Nie, zdecydował – dość dobrze znał Jane i wiedział, że w zasadzie może ją sobie owinąć wokół palca.

I Jane dowie się. Tylko garstka ludzi będzie znała ten sekret i doceniała znaczenie tego, czego dokonał – cieszył się, że wśród nich będzie Jane.

Miał nadzieję, że Masuda raczej pojmano niż zabito. W takim przypadku Rosjanie mogliby wytoczyć mu proces, aby wszyscy rebelianci przekonali się na własne oczy, iż jest skończony. Jeśli zginie, też nie będzie źle, pod warunkiem, że zabezpieczą ciało. Gdyby nie przywieźli ze sobą ciała albo też przywieźli, ale zmasakrowanego nie do poznania trupa, rebelianccy propagandowcy z Peszawaru zdementowaliby doniesienia prasowe twierdząc, że Masud żyje. Oczywiście w końcu wyszłoby na jaw, że zginął, ale wstrząs zostałby nieco złagodzony. Jean- Pierre miał jednak nadzieję, że przywiozą ciało.

Usłyszał kroki na korytarzu. Czyżby to Anatolij albo Jane – a może oboje? Brzmiały jakoś po męsku. Otworzył drzwi i ujrzał dwóch potężnych sowieckich żołnierzy i trzeciego, drobniejszego mężczyznę w oficerskim mundurze. Niewątpliwie przyszli po to, by go zabrać tam, gdzie są Anatolij z Jane. Był zawiedziony. Spojrzał pytająco na oficera, który wykonał ręką jakiś gest. Żołnierze wtargnęli obcesowo w drzwi. Jean-Pierre zatoczył się do tyłu i na usta cisnął mu się już protest, lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, bliższy z tej dwójki złapał go za koszulę i rąbnął ogromną pięścią w twarz.

Jean-Pierre wydał skowyt bólu i strachu. Drugi żołnierz kopnął go ciężkim buciorem w krocze – ból był rozdzierający i Jean-Pierre osunął się na kolana, uświadamiając sobie, że nadszedł najstraszniejszy moment w jego życiu.

Żołnierze podnieśli go na nogi i przytrzymali pod pachy w postawie stojącej.

Do pokoju wszedł teraz oficer. Poprzez mgiełkę łez Jean-Pierre ujrzał niskiego, krępego, młodego mężczyznę oszpeconego przez jakąś deformację, która sprawiała, że połowę twarzy miał zaognioną i spuchniętą i wyglądał z tym, jakby się wciąż szyderczo uśmiechał. W obleczonej w rękawiczkę dłoni ściskał pałkę.

Przez następne pięć minut dwaj żołnierze trzymali wijące się, rozdygotane ciało Jean-Pierre’a, a oficer walił go raz po raz drewnianą pałką to w twarz, to w ramiona, to w kolana, to w golenie, to w brzuch, to w krocze – zwłaszcza w krocze. Każdy cios był precyzyjnie odmierzony i zadawany z wyrachowanym okrucieństwem, a miedzy kolejnymi uderzeniami następowała zawsze pauza, aby cierpienie spowodowane ostatnim zdążyło wystarczająco opaść i Jean-Pierre mógł z nowym lękiem oczekiwać nadejścia następnego. Każdy cios wyrywał mu z piersi wrzask bólu, a każda pauza krzyk strachu przed spodziewanym następnym ciosem. Wreszcie nastąpiła dłuższa przerwa i Jean-Pierre, nie wiedząc nawet, czy go rozumieją, zaczął bełkotać.

– Och, proszę was, nie bijcie mnie, błagam, nie bijcie mnie już, panowie. Zrobię wszystko, co każecie, błagam, nie bijcie mnie, nie bijcie…

– Wystarczy! – rzucił po francusku czyjś głos.

Jean-Pierre otworzył oczy i poprzez krew spływającą mu strumyczkami po twarzy usiłował spojrzeć na swego wybawcę, który powiedział: Wystarczy. Był nim Anatolij.

Dwaj żołnierze powoli opuścili Jean-Pierre’a na podłogę. Ciało paliło go, jakby trawił je ogień. Każdy ruch był straszliwą torturą. Każda kość zdawała się być złamana, genitalia zgruchotane, a twarz potwornie spuchnięta. Otworzył usta i bluznęła z nich krew. Przełknął z wysiłkiem i wymamrotał rozbitymi wargami:

– Za co… za co mi to zrobili?

– Dobrze wiesz, za co – odparł Anatolij.

Jean-Pierre wolno pokręcił głową na boki, usiłując ratować się przed popadnięciem w szaleństwo.

– Ryzykowałem dla was życiem… dałem z siebie wszystko… za co?

– Zastawiłeś pułapkę – powiedział Anatolij. – Przez ciebie zginęło dzisiaj osiemdziesięciu jeden ludzi.

Desant musiał się nie udać, dotarło do Jean-Pierre’a, i nie wiadomo dlaczego jego za to winią.

– Nie – jęknął – to nie ja…

– Spodziewałeś się, że zanim pułapka spełni swoje zadanie, będziesz daleko stąd – ciągnął Anatolij. – Ale nie przewidziałeś, że wsadzę cię do helikoptera i zabiorę ze sobą. No i jesteś tutaj, żeby ponieść karę – a będzie ona pełna bólu i bardzo przedłużona w czasie. – Odwrócił się do Jean-Pierre’a plecami.

– Nie – krzyknął Jean-Pierre. – Zaczekaj! Anatolij odwrócił się.

Pomimo przejmującego bólu ze wszystkich sił starał się zebrać myśli.

– Przyjechałem tutaj… ryzykowałem życiem… przekazywałem ci informacje o konwojach… atakowaliście te konwoje… wyrządziliście o wiele więcej szkód, niż kosztuje was strata tych osiemdziesięciu jeden ludzi… to nielogiczne, zupełnie nielogiczne. – Zmobilizował całą siłę woli, by sformułować jedno składne zdanie. – Gdybym wiedział o pułapce, ostrzegłbym was wczoraj i błagał o litość.

– To skąd wiedzieli, że zaatakujemy dzisiaj wioskę?

– Musieli się domyślić…

– Na jakiej podstawie?

Jean-Pierre wysilił skołowany mózg.

– Czy Skabun zostało zbombardowane?

– Chyba nie.

No właśnie, uświadomił sobie Jean-Pierre; ktoś odkrył, że nie było żadnego bombardowania.

– Trzeba je było zbombardować – wymamrotał. Anatolij zamyślił się.

– Ktoś tam jest bardzo dobry w kojarzeniu faktów – wycedził przez zęby. To Jane, pomyślał Jean-Pierre i przez sekundę zapalał do niej nienawiścią.

– Czy Ellis Thaler ma jakieś znaki szczególne? – zapytał Anatolij.

Jean-Pierre bardzo pragnął zemdleć, ale bał się, że wtedy znowu oberwie.

– Tak – wyjęczał zbolałym głosem. – Wielką bliznę w kształcie krzyża na plecach.

– A wiec to on – stwierdził niemal szeptem Analolij.

– Kto?

– John Michael Raleigh, wiek trzydzieści cztery lata, urodzony w New Jersey, najstarszy syn przedsiębiorcy budowlanego. Został wyrzucony z uniwersytetu kalifornijskiego w Berkeley i dosłużył się stopnia kapitana amerykańskiej piechoty morskiej. Od roku 1972 pracuje w CIA. Stan cywilny: raz rozwiedziony, jedno dziecko, miejsce pobytu rodziny objęte ścisłą tajemnicą. – Anatolij machnął ręką, jakby opędzał się od takich nieistotnych szczegółów. – Nie ma wątpliwości, że to on podłożył mi dzisiaj nogę w Darg. Jest inteligentny i bardzo niebezpieczny. Gdybym ze wszystkich agentów imperialistycznego Zachodu miał wybierać tego, którego chciałbym dostać w swoje ręce, wybrałbym jego. Przez ostatnie dziesięć lat wyrządził nam niepowetowane szkody przy co najmniej trzech okazjach. W zeszłym roku zniszczył w Paryżu sieć, której montowanie kosztowało nas ponad siedem lat żmudnej pracy. To on zdemaskował rok wcześniej agenta, którego zainstalowaliśmy w amerykańskich Tajnych Służbach w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym – człowieka, który pewnego dnia mógłby dokonać zamach u na prezydenta. A teraz – teraz mamy go tutaj.

Klęcząc na podłodze i obejmując ramionami swe zmaltretowane ciało, Jean- Pierre opuścił głowę na piersi i zrozpaczony zamknął oczy – przez cały czas nie miał pojęcia, w czym bierze udział, i stając beztrosko w szranki przeciwko wielkim mistrzom tej bezlitosnej gry był jak nagie dziecko w jaskini lwów.

A robił sobie takie nadzieje. Łudził się, że pracując w pojedynkę zada afgańskiemu ruchowi oporu cios, po którym ten już się nic podniesie. Że zmieni bieg historii tym rejonie kuli ziemskiej. Że weźmie odwet na kołtuńskich władcach

Zachodu – pognębi i wpędzi w konsternację system, który zdradził i zabił jego ojca. Ale zamiast cieszyć się teraz tryumfem, smakował gorycz klęski. W ostatniej chwili wyrwano mu to wszystko z rąk – a zrobił to Ellis.

Usłyszał dochodzący gdzieś z oddali głos Anatolija:

– Nie mamy pewności, czy osiągnął u rebeliantów wszystko, co chciał. Nie znamy szczegółów, ale wystarczy, że wiemy z grubsza, o co chodzi: pakt zjednoczeniowy zawarty pomiędzy przywódcami band w zamian za amerykańską broń. Takie coś może przedłużyć rebelię o wiele lat. Musimy temu zapobiec, zanim zacznie dochodzić do skutku.

Jean-Pierre otworzył oczy i podniósł wzrok na Anatolija.

– Jak?

– Musimy pojmać tego człowieka, zanim zdoła wrócić do Stanów Zjednoczonych. Wtedy nikt się nie dowie, że doprowadził do podpisania traktatu, rebelianci nigdy nie dostaną broni i cała intryga spali na panewce.

Pomimo bólu Jean-Pierre słuchał zafascynowany – czyżby istniała jeszcze szansa doprowadzenia zemsty do skutku?

– Pojmanie go skompensowałoby niemal fakt wymknięcia się Masuda z obławy – ciągnął Anatolij i pobudzone nową nadzieją serce Jean-Pierre’a zabiło żywiej. – Nie tylko zneutralizowalibyśmy jednego z najniebezpieczniejszych agentów, jakim dysponują imperialiści. Pomyśl tylko: realny, żywy człowiek CIA pojmany tutaj, w Afganistanie… Od trzech lat amerykańska machina propagandowa rozgłasza, że afgańscy bandyci to bojownicy o wolność, prowadzący heroiczną walkę Dawida z Goliatem przeciwko potężnemu Związkowi Radzieckiemu. Teraz mamy dowód tego, co cały czas sygnalizujemy – że Masud i reszta są jedynie lokajami amerykańskiego imperializmu. Możemy wytoczyć Ellisowi proces…

– Ale zachodnie gazety wszystkiemu zaprzeczą – podsunął Jean-Pierre. – Kapitalistyczna prasa…

– A co tam Zachód! My chcemy wywrzeć wrażenie na krajach niezaangażowanych, na niezdecydowanych państwach Trzeciego Świata, a zwłaszcza na narodach muzułmańskich.

Możliwe, uświadomił sobie Jean-Pierre, że uda się to obrócić w tryumf i byłby to wciąż jego własny tryumf, gdyż to on powiadomił Rosjan o obecności agenta

CIA w Dolinie Pięciu Lwów.

– Powiedz mi teraz – zwrócił się do niego Anatolij – gdzie dziś wieczorem przebywa Ellis?

– Zmienia cały czas miejsce pobytu towarzysząc Masudowi – powiedział Jean-Pierre. Łatwiej było mówić o schwytaniu Ellisa, niż tego dokonać; namierzenie Masuda zajęło Jean-Pierre’owi cały rok.

– Nie widzę powodu, dla którego miałby dalej przebywać z Masudem – powiedział Anatolij. – Ma jakąś bazę wypadową?

– Tak. Teoretycznie mieszka przy rodzinie w Bandzie. Ale rzadko tam przebywa.

– Niemniej jest to miejsce, od którego trzeba zacząć.

Назад Дальше