No tak, oczywiście, pomyślał Jean-Pierre. Jeśli nawet Ellisa nie ma w Bandzie, ktoś z mieszkańców może wiedzieć, dokąd się udał… Ktoś taki jak Jane. Gdyby Anatolij rozpoczął poszukiwania Ellisa od Bandy mógłby przy okazji odnaleźć Jane. Ból jakby zelżał, gdy Jean-Pierre uświadomił sobie, że za jednym zamachem może zrealizować swoja zemstę pojmać Ellisa, który ukradł mu tryumf, i sprowadzić do siebie Jane z Chantal.
– Mam lecieć z tobą do Bandy? – spytał. Anatolij zastanowił się.
– Chyba tak. Znasz wioskę i ludzi – możesz się tam przydać.
Jean-Pierre podźwignął się z podłogi, zaciskając zęby z przeszywającego mu krocze bólu.
– Kiedy ruszamy?
– Natychmiast – warknął Anatolij.
ROZDZIAŁ 14
Ellis śpieszył się na pociąg i cały był w nerwach, chociaż wiedział, że to tylko sen. Najpierw nie mógł znaleźć miejsca na zaparkowanie samochodu – prowadził hondę Gill – potem nie mógł trafić do kas biletowych. Postanowił wsiąść do pociągu bez biletu i zaczął się przepychać przez zbity tłum wypełniający halę dworcową Grand Central Station. W tym momencie przypomniał sobie, że śniło mu się to już kilka razy, i to całkiem niedawno, i w żadnym z tych snów nie zdążył na pociąg. Budził się z nich zawsze z nieznośnym wrażeniem, że całe szczęście przeszło mimo niego i nigdy już nie wróci. Teraz też się tego bał. Torował sobie drogę przez tłum z coraz większą brutalnością i w końcu dotarł do bramki. To tutaj stał ostatnio patrząc na znikające w dali światła pociągu, ale dzisiaj skład stał jeszcze na peronie. Podbiegł i wskoczył do wagonu w chwili, gdy pociąg ruszał. Był pijany z radości, że zdążył. Zajął miejsce i wcale nie wydało mu się dziwne, że znalazł się w śpiworze z Jane. Za oknami wagonu, nad Doliną Pięciu Lwów wstawał świt.
Nie było wyraźnej granicy między snem a jawą. Pociąg rozpływał się stopniowo, aż w końcu pozostał tylko śpiwór, Dolina, Jane i uczucie radości. W jakimś momencie tej krótkiej nocy zasunęli śpiwór i leżeli teraz bardzo blisko siebie, niezdolni niemal do żadnego ruchu. Czuł na szyi ciepły oddech Jane, a jej powiększone piersi rozpłaszczały się o jego żebra. Uciskały go jej kości, jej biodra, kolano, łokieć, stopa, ale lubił to. Jak pamiętał, zawsze sypiali blisko siebie. Starodawne łoże w paryskim mieszkaniu Jane było zresztą za małe, aby można było inaczej. Jego łóżko było większe, ale w nim także leżeli przytuleni. Twierdziła zawsze, że napastuje ją w nocy, ale rano nigdy tego nie pamiętał.
Dawno już nie przespał całej nocy z kobietą. Spróbował sobie przypomnieć, kim była ta ostatnia, i doszedł do wniosku, że właśnie Jane: dziewczyny, które sprowadzał do swojego mieszkania w Waszyngtonie, nigdy nie zostawały na śniadanie.
Jane była ostatnią i jedyną kobietą, z którą uprawiał tak nieskrępowany seks. Przebiegł w myślach rzeczy, jakie wyprawiali tej nocy, i poczuł, że dostaje wzwodu.
Ilość razy, jaką mógł mu przy niej stanąć, zdawała się nieograniczona. W Paryżu pozostawali czasami w łóżku przez cały dzień, wstając tylko do toalety albo na szklaneczkę wina, i miewał szczytowanie z siedem razy, a ona gubiła po prostu rachubę swoich orgazmów. Nigdy nie uważał siebie za seksualnego wyczynowca i późniejsze doświadczenia przekonały go dobitnie, że nim nie jest. Na wyżyny wznosił się tylko z nią. Wyzwalała w nim coś uwięzionego, coś, co – czy to z poczucia winy, ze strachu, czy nie wiadomo z jakiego powodu – nie objawiało się, kiedy był z innymi kobietami. Żadna inna tak na niego nie działała, chociaż jedna była już tego bliska: Wietnamka, z którą miał krótki, tragiczny romans w 1970. Zrozumiał teraz, że nigdy nie przestał kochać Jane. Przez miniony rok pracował, umawiał się z kobietami, odwiedzał Petal i chodził do supermarketu niczym aktor grający wyuczoną rolę; udając w imię pozorów, że to prawdziwy on, a zarazem wyczuwając intuicyjnie, iż tak nie jest. Gdyby nie przyjechał do Afganistanu, mógłby utracić ją na zawsze.
Wydało mu się, że był często ślepy na najważniejsze fakty dotyczące własnej osoby. W 1968 nie zdawał sobie sprawy, że chce walczyć dla swojego kraju; nie zdawał sobie sprawy, że nie chce poślubić Gill; w Wietnamie nie zdawał sobie sprawy, że jest przeciwny wojnie. Każda z tych rewelacji zaskakiwała go i przewracała mu całe życie. Uważał, że oszukiwanie samego siebie niekoniecznie musi być czymś złym – bez tego nie przetrwałby wojny, a gdyby nie przyjechał do Afganistanu, co by mu pozostało, jak tylko wmówić sobie, że nie pragnie już mieć Jane?
A czy teraz ją mam – zadał sobie pytanie. Poza słowami Kocham cię, najdroższy, śpij dobrze, kiedy już zasypiał, nie powiedziała wiele. Uznał to za najcudowniejszą rzecz, jaką w swym życiu usłyszał.
– Czemu się uśmiechasz? Otworzył oczy i spojrzał na nią.
– Myślałem, że śpisz – mruknął.
– Obserwowałam cię. Wyglądałeś na takiego szczęśliwego.
– Tak. – Wciągnął w płuca głęboki haust chłodnego porannego powietrza i uniósł się na łokciu, by spojrzeć na Dolinę. W świetle przedświtu pola były niemal bezbarwne, a niebo perłowoszare. Już chciał jej wyznać, co go tak uszczęśliwia, gdy usłyszał stłumione brzęczenie. Przekrzywił głowę nasłuchując.
– Co się stało? – spytała Jane.
Położył jej palec na ustach. W chwilę później i ona usłyszała. Brzęczenie przybierało na sile i po kilku sekundach przerodziło się nieomylnie w warkot helikopterów. Ellisa ogarnęło przeczucie zbliżającej się katastrofy.
– O kurwa – zaklął mocno.
Zobaczyli nagle nad głowami wyłaniającą się znad góry formację maszyn: trzy garbate Hindy najeżone bronią pokładową i jeden wielki Hip do transportu wojska.
– Schowaj głowę – warknął Ellis do Jane.
Śpiwór był brązowy i zakurzony jak ziemia wokół nich – jeśli ukryją się pod nim, może nie zostaną dostrzeżeni z powietrza. Partyzanci stosowali tę samą metodę krycia się przed samolotami – nakrywali się nazywanym tu pattu, kocem w kolorze błota, który każdy z nich wszędzie ze sobą nosił.
Jane zagrzebała się w śpiwór. Po swej otwartej stronie śpiwór miał pokrowiec na poduszkę, której teraz w nim nie było. Jeśli narzucą ten pokrowiec na siebie, przykryje im głowy. Przyciskając Jane mocno do siebie, Ellis przeturlał się na brzuch i pokrowiec na poduszkę opadł na nich. Byli teraz praktycznie niewidoczni.
Leżeli na brzuchach, on połową ciała na niej, i patrzyli w dół, na wioskę. Helikoptery zniżały lot.
– Nie zamierzają tu chyba lądować? – mruknęła Jane.
– Wydaje mi się, że jednak… – odparł powoli Ellis.
– Muszę iść tam na dół… – mówiąc te słowa Jane zaczęła wstawać.
– Nie! – Ellis przytrzymał ją za ramiona i przygniótł całym ciężarem swego ciała do ziemi. – Zaczekaj… kilka sekund. Zobaczymy, co się będzie działo…
– Ale Chantal…
– Zaczekaj!
Przestała się szamotać, ale Ellis nie rozluźniał uścisku. Na dachach domów zaczynali siadać zaspani ludzie i przecierając oczy gapili się w oszołomieniu na wielkie maszyny, przecinające nad nimi powietrze niczym gigantyczne ptaszyska. Ellis skierował wzrok na chatę Jane. Dostrzegł Farę, która właśnie wstawała i owijała się prześcieradłem. Chantal leżała obok niej na maleńkim materacyku, skryta pod pościelą.
Helikoptery krążyły ostrożnie nad wioską. Chcą tu wylądować, pomyślał Ellis, ale po zasadzce w Darg są czujni.
We wsi zakotłowało się. Jedni wybiegali z chat, inni do nich wbiegali. Zapędzano do środka dzieci i inwentarz. Kilku wieśniaków próbowało uciekać, ale jeden z Hindów przeleciał nisko nad ścieżkami prowadzącymi poza opłotki i zmusił ich do powrotu.
Ta scena przekonała sowieckiego dowódcę, że tutaj nie ma żadnej zasadzki. Hip z żołnierzami i jeden z trzech Hindów opuściły się niezgrabnie i usiadły na polu. W parę sekund później pojawili się żołnierze, wyskakujący niczym insekty z ogromnego brzucha Hipa.
– Nie podoba mi się to! – krzyknęła Jane. – Muszę tam zaraz zejść.
– Posłuchaj! – powiedział z naciskiem Ellis. – Nic jej nie grozi – cokolwiek zamierzają Rosjanie, nie przylecieli tu w sprawie dzieci. Ale niewykluczone, że szukają ciebie.
– Muszę być przy niej…
– Przestań panikować! – krzyknął. – Właśnie gdybyś z nią była, groziłoby jej niebezpieczeństwo. Dopóki tu jesteś, będzie bezpieczna. Czy nie rozumiesz?
Najgorsza rzecz, jaką mogłabyś zrobić, to popędzić teraz do niej.
– Ellis, ja nie mogę…
– Musisz.
– O Boże! – Zamknęła oczy. – Przytul mnie mocno. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie.
Żołnierze otoczyli wioskę. Poza ich pierścieniem pozostał tylko jeden dom – chata mułły, która stała dobre czterysta jardów od reszty zabudowań, przy ścieżce wiodącej w górę zbocza. Gdy Ellis spojrzał w tamtym kierunku, z chaty wymknął się jakiś człowiek. Odległość nie była zbyt wielka i Ellis dostrzegł jego farbowaną na czerwono brodę: to był Abdullah. Po chwili z chaty wyszła jeszcze trójka dzieci różnego wzrostu oraz kobieta z niemowlęciem na ręku i cała gromadka ruszyła biegiem pod górę w ślad za mułłą.
Rosjanie dostrzegli ich natychmiast. Jeden ze znajdujących się w powietrzu helikopterów odleciał znad wioski i zawisł nad ścieżką, którą uciekała rodzina mułły. Ellis z Jane naciągnęli sobie śpiwór jeszcze bardziej na głowy. Z dolnej części nosa maszyny poszła seria i przy stopach Abdullaha eksplodował równym ściegiem pył. Mułła zatrzymał się jak wryty, balansując komicznie ciałem i rękoma, aby się nie przewrócić, potem zawrócił na pięcie i pobiegł z powrotem wymachując rękoma i wrzeszcząc do swoich, żeby wracali. Gdy dobiegli do domu, druga ostrzegawcza seria z karabinu maszynowego uniemożliwiła im wejście do środka i po chwili cała rodzina kierowała się już w dół stoku, ku wiosce.
Poprzez zagłuszający wszystko ryk silników przebijały się co jakiś czas pojedyncze wystrzały, ale żołnierze oddawali je chyba w powietrze, żeby zastraszyć wieśniaków. Wchodzili do domów i wywlekali z nich mieszkańców w nocnych koszulach i bieliźnie. Hind, który zawrócił mułłę z rodziną, zaczął teraz krążyć nisko nad wioską, jakby szukając innych uciekinierów.
– Co oni chcą zrobić? – spytała Jane roztrzęsionym głosem.
– Nie wiem.
– Czy to odwet?
– Bron Boże.
– To co? – nie ustępowała.
Ellis miał już na końcu języka: skąd, do cholery, mam wiedzieć?, ale zamiast tego powiedział:
– Może to kolejna próba pojmania Masuda.
– Ale on przecież nigdy nie zostaje w pobliżu pola bitwy.
– Może mają nadzieję, że zaniechał środków ostrożności albo zwlekał z odejściem, lub też że został ranny… – Prawdę mówiąc Ellis nie wiedział, o co tu chodziło, ale obawiał się masakry w stylu My Lai.
Wieśniaków spędzano na dziedziniec meczetu. Żołnierze traktowali ich obcesowo, ale nie brutalnie.
– Fara! – krzyknęła nagle Jane.
– Co się stało?
– Co ona robi?
Ellis spojrzał na dach chaty Jane. Fara klęczała przy maleńkim materacyku Chantal i Ellis widział wystającą z niego małą różową główkę. Chantal chyba wciąż spała. Fara nakarmiła ją pewnie w nocy z butelki, ale chociaż Chantal jeszcze nie zgłodniała, huk helikopterów mógł ją obudzić. Ellis miał nadzieję, że jednak śpi.
Ujrzał, jak Fara kładzie obok główki Chantal poduszkę, a potem naciąga na twarzyczkę dziecka prześcieradło.
– Ukrywa ją – wyszeptała Jane. – Poduszka podtrzymuje w górze prześcieradło, żeby miała czym oddychać.
– Bystra dziewczyna.
– Że też mnie tam nie ma.
Fara miętosiła prześcieradło, a potem narzuciła byle jak drugie na ciałko Chantal. Zwlekała jeszcze przez chwilę, oceniając efekt swoich zabiegów. Z daleka dziecko wyglądało zupełnie jak porzucony w pośpiechu stos pościeli. Wrażenie to zadowoliło chyba Farę, bo dziewczyna zbliżyła się do krawędzi dachu i zeszła po schodkach na podwórko.
– Zostawia ją – jęknęła Jane.
– Chantal jest tak bezpieczna, jak to możliwe w tych okolicznościach…
– Wiem, wiem!
Farę pognano wraz z innymi do meczetu. Wchodziła tam jako jedna z ostatnich.
– Wszystkie dzieci są ze swoimi matkami – zauważyła Jane. – Wydaje mi się, że Fara powinna zabrać Chantal ze sobą…
– Nie – powiedział Ellis. – Zaczekaj. Zobaczysz. – Wciąż nie wiedział, co się dalej stanie, ale jeśli to miała być masakra, Chantal była najbezpieczniejsza tam, gdzie się znajdowała.
Gdy uznano, że wszyscy już znaleźli się w murach meczetu, żołnierze znowu przystąpili do przeszukiwania wioski, wbiegając i wybiegając z chat i strzelając od czasu do czasu w powietrze. Nie cierpią na brak amunicji, pomyślał Ellis. Helikopter, który pozostał w powietrzu, przeczesywał na małej wysokości obrzeża wioski zataczając coraz szersze kręgi, jakby czegoś szukał.
Jeden z żołnierzy wszedł na podwórko chaty Jane. Ellis poczuł, jak Jane sztywnieje.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął jej do ucha.
Żołnierz zniknął w chacie. Ellis z Jane nie odrywali wzroku od drzwi. – Po kilku sekundach wyszedł stamtąd i szybko wbiegł na górę po schodkach.
– Boże, ocal ją – wyszeptała Jane.
Żołnierz stanął na dachu, zerknął na kupę zmiętej pościeli, rozejrzał się dookoła po dachach pobliskich chat i znowu zainteresował się dachem Jane. Najbliżej miał do materaca Fary: Chantal leżała na swoim zaraz za nim. Żołnierz szturchnął materac Fary czubkiem buta.
Nagle odwrócił się i zbiegł na dół.
Ellis wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Jane. Była przeraźliwie blada.
– A mówiłem, że dobrze się skończy – powiedział. Zaczęła dygotać.
Ellis spojrzał teraz na meczet. Widział tylko część dziedzińca za murem. Wyglądało na to, że wieśniacy siedzą na ziemi w rzędach, ale panował tam jakiś ruch, jakieś chodzenie tam i z powrotem. Usiłował odgadnąć, co się dzieje. Czyżby wypytywali ich o Masuda i miejsce jego pobytu? Było tam tylko trzech ludzi, którzy mogli coś wiedzieć, trzech partyzantów z Bandy, którzy nie odeszli wczoraj z Masudem w góry: Shahazi Gul, ten z blizną; Alishan Karim, brat mułły Abdullaha; i Sher Kador, pasterz kóz. Shahazi i Alishan mieli po czterdzieści kilka lat i łatwo mogli odgrywać rolę zalęknionych starców. Sher Kador był zaledwie czternastoletnim wyrostkiem. Wszyscy trzej mogli się zapierać, że nic nie wiedzą o Masudzie. Całe szczęście, że nie było tu Mohammeda – Rosjanie nie uwierzyliby tak łatwo w jego niewinność. Broń partyzantów została fachowo ukryta w miejscach, w które Rosjanie nie zajrzą: na dachu ustępu, pośród liści drzewa morwowego, w głębokiej dziurze na brzegu rzeki.
– Och, spójrz! – krzyknęła Jane. – Popatrz na tego człowieka przed meczetem!
Ellis spojrzał w tę stronę.
– Ten sowiecki oficer w spiczastym kapeluszu?
– Tak. Wiem, kto to jest. Widziałam go już. To człowiek, który był z Jean- Pierre’em w kamiennej chacie. To Anatolij.
– Jego łącznik – Ellis sapnął. Wytężył wzrok usiłując rozpoznać rysy twarzy mężczyzny; z tej odległości wyglądał jakoś orientalnie. Co to za człowiek? Zapuścił się samotnie na rebelianckie terytorium, żeby spotkać się z Jean-Pierre’em, musi więc być odważny. Dzisiaj jest na pewno wściekły, bo wprowadził Rosjan w pułapkę pod Darg. Będzie się chciał szybko zemścić, żeby odzyskać twarz… Ellis przerwał raptem swoje spekulacje, bo z meczetu wyłoniła się postać brodatego mężczyzny w rozchełstanej pod szyją białej koszuli i ciemnych zachodnich spodniach.
– Boże wszechmogący – powiedział Ellis. – Przecież to Jean-Pierre.
– Och! – wyrwało się Jane.
– Co tu jest, do cholery, grane? – mruknął Ellis.
– Myślałam, że już go nigdy nie zobaczę – powiedziała Jane. Ellis spojrzał na nią. Miała dziwny wyraz twarzy. Po chwili zdał sobie sprawę, że to żal. Ponownie skupił swoją uwagę na tym, co działo się we wsi. Jean-Pierre rozmawiał z sowieckim oficerem gestykulując przy tym i pokazując na góry.
– Dziwnie stoi – zauważyła Jane. – Chyba sobie coś zrobił.
– Czy on pokazuje w naszym kierunku? – spytał Ellis.
– Nie wie o tym miejscu… nikt o nim nie wie. Widzi nas?
– Nie.
– My go widzimy – powiedziała z powątpiewaniem.
– Ale on stoi wyprostowany na płaskim tle. My leżymy pod śpiworem na upstrzonym górskim zboczu. Nie może nas dostrzec, bo nie wie, gdzie spojrzeć.