– A więc pokazuje chyba na jaskinie.
– Tak.
– Mówi pewnie Rosjanom, żeby do nich zajrzeli.
– Tak.
– Ależ to okropne. Jak on może… – Głos jej się załamał. Po chwili powiedziała: – Ale przecież robił to od chwili, kiedy tu przyjechaliśmy, od początku wydawał ludzi Rosjanom.
Ellis zauważył, że Anatolij mówi coś do przenośnej krótkofalówki. W chwilę później jeden z krążących w powietrzu Hindów przeleciał z rykiem nad przykrytymi głowami Ellisa i Jane i choć zniknął im z oczu, usłyszeli, jak ląduje na szczycie wzgórza.
Jean-Pierre z Anatolijem oddalali się od meczetu. Jean-Pierre utykał.
– Jest ranny – powiedział Ellis.
– Zastanawiam się właśnie, co mu się stało.
Na Ellisie sprawiało to wrażenie, że Jean-Pierre został pobity, ale nie powiedział tego głośno. Dla niego ważne było, co dzieje się w umyśle Jane. Tam jest jej mąż, który idzie z oficerem KGB – sądząc po mundurze, pułkownikiem, myślał Ellis. Ona jest tutaj, na prowizorycznym posłaniu z innym mężczyzną. Czy czuje się winna? Zawstydzona? Nielojalna? A może nie żałuje swego czynu? Czy nienawidzi Jean-Pierre’a, czy też jest nim jedynie zawiedziona? Była w nim zakochana
– czy pozostało coś z tej miłości?
– Co odczuwasz patrząc teraz na niego? – spytał.
Posłała mu długie, przenikliwe spojrzenie i przez chwilę myślał, że dostaje obłędu, ale ona tylko bardzo poważnie potraktowała jego pytanie.
– Smutek – powiedziała w końcu i odwróciła wzrok z powrotem na wioskę. Jean-Pierre z Anatolijem kierowali się do chaty Jane, gdzie na dachu leżała ukryta Chantal.
– Wydaje mi się, że szukają mnie – powiedziała Jane.
Kiedy tak patrzyła na dwóch mężczyzn w dole, twarz jej się ściągnęła i pojawił się na niej strach. Ellis nie przypuszczał, aby Rosjanie przebyli taki kawał drogi w takiej liczbie z powodu Jane, ale nie powiedział tego.
Jean-Pierre z Anatolijem przeszli przez podwórko chaty sklepikarza i weszli do środka.
– Tylko nie zapłacz, malutka – wyszeptała Jane.
To cud, że dziecko wciąż śpi, pomyślał Ellis. A może nie śpi, może obudziła się i płacze, ale jej krzyki toną w warkocie helikopterów. Może żołnierze jej nie usłyszeli, bo akurat bezpośrednio nad chatą przelatywała któraś z maszyn. Może bardziej wyczulone uszy ojca wychwycą dźwięki, które nie zwróciły dotąd uwagi człowieka obcego. Może…
Dwaj mężczyźni wyszli z domu.
Przystanęli na chwilę na podwórku dyskutując zawzięcie. Jean-Pierre pokuśtykał do drewnianych schodków prowadzących na dach. Z wyraźną trudnością wstąpił na pierwszy stopień i zrezygnował z dalszej wspinaczki. Znowu nastąpiła krótka wymiana słów i na schodki wszedł Rosjanin.
Ellis wstrzymał oddech.
Anatolij dotarł do szczytu schodków i wszedł na dach. Podobnie jak wcześniej żołnierz rzucił okiem na rozmemłane posłanie, rozejrzał się po sąsiednich dachach i ponownie zainteresował się tym, na którym stał. I podobnie jak wcześniej żołnierz szturchnął czubkiem buta materac Fary. Potem przykląkł obok Chantal.
Delikatnie uniósł prześcieradło.
Gdy ukazała się spod niego różowa buzia Chantal, Jane wydała nienaturalny okrzyk.
Jeśli chodzi im o Jane, pomyślał Ellis, zabiorą Chantal, bo wiedzą, że odda się w ich ręce, aby tylko być znowu razem z córeczką.
Anatolij patrzył przez kilka sekund na maleńkie zawiniątko.
– O Boże, nie wytrzymam tego, nie wytrzymam – jęknęła Jane.
– Zaczekaj, zaczekaj. Zobaczymy – powiedział Ellis przyciskając ją mocno do siebie.
Wytężył wzrok, by dostrzec twarzyczkę dziecka, ale odległość była zbyt wielka.
Rosjanin zdawał się nad czymś zastanawiać. Nagle powziął jakąś decyzję.
Opuścił z powrotem prześcieradło, opatulił nim dziecko, wstał i odszedł. Jane zalała się łzami.
Anatolij powiedział coś z dachu do Jean-Pierre’a, kręcąc przecząco głową.
Potem zszedł na podwórko.
– Dlaczego to zrobił? – myślał głośno Ellis. To kręcenie głową oznaczało, że Anatolij okłamał Jean-Pierre’a mówiąc mu: na dachu nikogo nie ma. A więc
Jean-Pierre chciał zabrać dziecko, a Anatolij nie. Znaczyłoby to również, że Jean- Pierre chciał odnaleźć Jane, ale Rosjanie nie byli nią zainteresowani.
A więc kto ich interesował?
To oczywiste. Szukali jego, Ellisa.
– A niech mnie diabli – powiedział Ellis głośno do siebie. Jean-Pierre pragnie odzyskać Jane i Chantal, ale Anatolij szuka jego. Anatolij chciał się zemścić za wczorajsze upokorzenie; chciał przeszkodzić Ellisowi w powrocie na Zachód z podpisanym przez rebelianckich dowódców traktatem; chciał też postawić Ellisa przed sądem, by dowieść światu, że za afgańską rebelią stoi CIA. Powinienem pomyśleć o tym wczoraj, zganił gorzko swą beztroskę Ellis, ale byłem pod wrażeniem sukcesu i tylko Jane była mi w głowie. Poza tym Anatolij nie mógł wiedzieć, że tu jestem – mogłem zostać w Darg, udać się do Astany albo ukryć w górach z Masudem – a więc musiał to być strzał w ciemno. Ale niemal mu się udało. Anatolij ma instynkt. Jest groźnym przeciwnikiem – i bitwa nie została jeszcze zakończona.
Jane szlochała. Ellis pogładził ją po włosach i zaczął mówić coś uspokajająco, obserwując jednocześnie Jean-Pierre’a i Anatolija wracających do helikopterów, które stały wciąż na polu z młócącymi powietrze wirnikami.
Hind, który wylądował na szczycie wzgórza w pobliżu jaskiń, znowu wzniósł się w powietrze i przeleciał nad głowami Ellisa i Jane. Ellis zastanawiał się, czy siedmiu rannych partyzantów przebywających w jaskini poddano przesłuchaniu, wzięto do niewoli, czy też i jedno i drugie.
Wszystko skończyło się bardzo szybko. Żołnierze wybiegli w pośpiechu z meczetu i załadowali się do Hipa równie szybko, jak z niego uprzednio wyskoczyli. Jean-Pierre z Anatolijem wsiedli do jednego z Hindów. Złowroga flotylla powietrzna oderwała się, maszyna po maszynie, od ziemi, wzniosła ociężale ponad szczyt wzgórza i odleciała szybko prosto na południe.
Ellis wiedząc, co chce zrobić Jane, powiedział:
– Poczekaj jeszcze chwilę, dopóki wszystkie helikoptery nie odlecą – nie popsuj teraz wszystkiego.
Zapłakana, skinęła potakująco głową.
Wystraszeni wieśniacy zaczynali wymykać się pojedynczo z meczetu. Ostatni helikopter wystartował i skierował się na południe. Jane wygramoliła się ze śpiwora, naciągnęła spodnie, narzuciła na siebie koszulę i ślizgając się, potykając i zapinając po drodze guziki koszuli puściła się biegiem w dół zbocza. Ellis patrzył za nią czując się w jakiś sposób odtrącony i chociaż zdawał sobie sprawę, że to irracjonalne uczucie, nie mógł się z niego otrząsnąć. Nie pobiegnie za nią jeszcze, zadecydował. Zostawi ją samą i pozwoli nacieszyć się odzyskaniem Chantal.
Zniknęła mu z oczu za chatą mułły. Ellis popatrzył na wioskę. Życie zaczynało tam wracać do normy. Docierały do niego podniesione, podekscytowane głosy. Między domami uganiała się dzieciarnia, udając helikoptery albo celując z wyimaginowanych karabinów i zapędzając kurczęta na podwórka na przesłuchanie. Większość dorosłych wracała powoli do swoich domów. Sprawiali wrażenie wystraszonych.
Ellis przypomniał sobie o siedmiu partyzantach i jednorękim chłopcu z jaskiniowego lazaretu. Postanowił sprawdzić, co się z nimi stało. Ubrał się, zrolował śpiwór i ruszył ścieżką pod górę.
Przypomniał mu się Allen Winderman w swoim szarym garniturze i krawacie w paski, dziobiący widelcem sałatkę w waszyngtońskiej restauracji i pytający: A jakie jest ryzyko, że Rosjanie dostaną naszego człowieka? Znikome, odparł wtedy Ellis. Skoro nie potrafią pojmać Massuda, to jak mieliby schwytać tajnego agenta wysłanego na spotkanie z Masudem? Teraz znał już odpowiedź na to pytanie: dzięki Jean-Pierre’owi.
– Przeklęty Jean-Pierre – powiedział na głos.
Dotarł do polanki. Z jaskiniowego lazaretu nie dochodził żaden dźwięk. Miał nadzieję, że Rosjanie nie zabrali razem z partyzantami tego chłopca, Mousy – Mohammed byłby zrozpaczony.
Wszedł do jaskini. Słońce stało już wysoko i widział zupełnie wyraźnie. Byli tam wszyscy. Leżeli cisi i nieruchomi.
– Nic się wam nie stało? – zapytał Ellis w dari.
Żaden mu nie odpowiedział. Żaden się nie poruszył.
– O Boże – wyszeptał Ellis.
Ukląkł przy najbliższym z partyzantów i dotknął jego brodatej twarzy. Mężczyzna leżał w kałuży krwi. Zastrzelono go przykładając mu pistolet do głowy.
Ellis sprawdził szybko wszystkich pozostałych. Wszyscy nie żyli.
Chłopiec też.
ROZDZIAŁ 15
Jane gnana paniką pędziła przez wioskę roztrącając na boki ludzi, obijając się o ściany, potykając, padając i ponownie wstając, szlochając, dysząc ciężko i zawodząc, a wszystko to naraz.
– Nic nie mogło jej się stać – powtarzała sobie w kółko jak litanię, a równocześnie nękały ją pytania: Czemu Chantal się nie obudziła? Czy Anatolij coś jej zrobił? Czy coś jej się stało?
Wpadła na podwórko chaty sklepikarza i przeskakując po dwa stopnie wspięła się na dach. Padła na kolana i ściągnęła z małego materacyka prześcieradło. Chantal miała zamknięte oczy. Oddycha? – przemknęło przez myśl Jane – oddycha? W tym momencie mała otworzyła oczka, spojrzała na matkę i pierwszy raz w swoim życiu uśmiechnęła się.
Jane porwała ją na ręce i przytuliła mocno. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Chantal rozpłakała się przestraszona tym niespodziewanym uściskiem i Jane również zalała się łzami radości i ulgi. Jej mała dziewczynka znowu była przy niej – żywa, ciepła i wrzeszcząca – i po raz pierwszy uśmiechnęła się do matki.
Po chwili Jane ochłonęła i dziecko, wyczuwając tę zmianę nastroju, również się uspokoiło. Zaczęła kołysać małą, rytmicznie poklepując ją po pleckach, głaszcząc i całując czubek miękkiej, łysej główki. Wreszcie przypomniała sobie, że na świecie istnieją też inni ludzie i pomyślała o wieśniakach zapędzonych do meczetu. Czy wszyscy są cali i zdrowi? Zeszła na podwórko i natknęła się tani na
Farę.
Popatrzyła przez chwilę na dziewczynę. Milcząca, trwożliwa Fara, która tak łatwo się denerwowała. Skąd wzięło się u niej tyle odwagi, przytomności umysłu i zimnej krwi, by ukryć Chantal pod zmiętym prześcieradłem, gdy tuż obok lądowały sowieckie helikoptery i grzmiały strzały?
– Ocaliłaś ją – powiedziała Jane.
Fara wystraszyła się, zupełnie jakby ją o coś oskarżono.
Jane przełożyła Chantal do lewej ręki, prawą zaś objęła dziewczynę.
– Ocaliłaś moje dziecko – powiedziała. – Dziękuję ci! Dziękuję!
Fara pokraśniała na moment z zadowolenia, a potem wybuchnęła płaczem.
Jane uspokajała ją, poklepując po plecach jak przed chwilą Chantal. Gdy Fara doszła do siebie, Jane spytała:
– Co się działo w meczecie? Czego od was chcieli? Czy są ranni?
– No tak – bąknęła Fara z niezbyt rozgarniętą miną.
Jane uśmiechnęła się wyrozumiale – nie można przecież zadawać Farze trzech pytań naraz i oczekiwać sensownej odpowiedzi.
– Co się wydarzyło, kiedy weszłaś do meczetu?
– Pytali, gdzie jest Amerykanin.
– Kogo pytali?
– Każdego. Ale nikt nie wiedział. Doktor pytał mnie o ciebie i o dziecko, ale powiedziałam, że nic nie wiem. Wtedy wzięli trzech mężczyzn: najpierw mojego wuja Shahaziego, potem mułłę i Alishana Karima, brata mułły. Znowu ich wypytywali, ale to nic nie dało, bo żaden z nich nie wiedział, co się stało z Amerykaninem. No to ich pobili.
– Czy są ranni?
– Tylko pobici.
– Obejrzę ich. – Jane przypomniała sobie z niepokojem, że Alishan przeszedł zawał serca. – Gdzie teraz są?
– Wciąż w meczecie.
– Chodź ze mną. – Jane weszła do domu, a Fara za nią. Na ladzie w izbie frontowej znalazła swoją torbę medyczną. Do jej zwykłej zawartości dorzuciła kilka pigułek nitrogliceryny i wyszła. Nadal ściskając kurczowo Chantal w ramionach skierowała się do meczetu.
– No i co się jeszcze stało? – spytała po drodze Farę.
– Doktor pytał mnie, gdzie jesteś. Powiedziałam, że nie wiem. Naprawdę nie wiedziałam.
– Zrobili ci coś?
– Nie. Doktor był bardzo rozgniewany, ale mnie nie bili.
Jane przyszło do głowy, że złość Jean-Pierre’a mogła być spowodowana tym, że domyślał się, iż spędziła tę noc z Ellisem. Zdaje się, że cała wioska to podejrzewała. Ciekawe, jaka będzie ich reakcja. Mogli to uznać za ostateczny dowód, że jednak jest Nierządnicą z Babilonu.
Na razie, dopóki są wśród nich potrzebujący pomocy ranni, nie będą jej unikać. Dotarła do meczetu i weszła na dziedziniec. Pierwsza zauważyła ją krzątająca się w skupieniu żona Abdullaha i zaprowadziła do leżącego na ziemi męża. Od razu widać było, że nic mu nie jest, a ponieważ Jane martwiła się o serce Alishana, więc mimo protestów oburzonej żony zostawiła mułłę i podeszła do jego brata, który leżał tuż obok.
Miał szara twarz, oddychał z trudem i jedną ręką trzymał się za pierś: tak jak się obawiała, pobicie wywołało atak anginy pectoris. Dała mu tabletkę, mówiąc:
– Ssij to, nie łykaj.
Oddała Chantal Farze i zbadała go szybko. Był strasznie posiniaczony, ale kości miał całe.
– Czym cię bili? – spytała.
– Kolbami karabinów – odpowiedział ochryple.
Pokiwała głową. Miał szczęście: jedyną poważną krzywdą, jaką mu wyrządzili, był niebezpieczny dla jego serca stres i już z niego wychodził. Przemyła mu tylko skaleczenia jodyną i kazała się nie ruszać przez co najmniej godzinę.
Następnie wróciła do Abdullaha. Kiedy jednak mułła zobaczył, że się zbliża, zaczął machać rękoma i wrzeszczeć gniewnie, by nie podchodziła. Wiedziała, co go tak rozwścieczyło – uważał, że jemu należy się pierwszeństwo i obraził się, iż zajęła się wpierw Alishanem. Nie miała zamiaru go przepraszać. Już wcześniej próbowała mu wytłumaczyć, że dla mej najważniejszy jest stan chorego, a nie jego status. Odwróciła się teraz. Nie było sensu upierać się przy badaniu starego głupca. Skoro czuł się na tyle dobrze, żeby na nią wrzeszczeć, to znaczy, że wyżyje.
Podeszła do Shahaziego, zaprawionego w bojach, pokrytego bliznami wojownika. Jego siostra, akuszerka Rabia, zbadała go już i przemyła skaleczenia. Maści ziołowe Rabii nie były tak antyseptyczne jak powinny, ale na pewno nie zaszkodzą, pomyślała Jane. Kazała mu tylko poruszyć palcami u rąk i nóg. Były sprawne. Mieliśmy szczęście, pomyślała. Przyszli Rosjanie, ale wykpiliśmy się niegroźnymi obrażeniami. Dzięki Bogu. Być może teraz zostawią nas na jakiś czas w spokoju. Miejmy nadzieję, że aż do otwarcia szlaku przez przełęcz Khyber.
– Czy doktor jest Rosjaninem? – spytała nagle Rabia.
– Nie. – Po raz pierwszy Jane zastanowiła się nad motywacją, którą kierował się Jean-Pierre. Co by powiedział, gdyby mnie znalazł? – pomyślała. – Nie, Rabio, nie jest Rosjaninem. Ale wygląda na to, że przeszedł na ich stronę.
– Więc jest zdrajcą?
– Tak, chyba jest. – Jane zastanowiło, do czego zmierza Rabia.
– Czy chrześcijanka może rozwieść się z mężem, który okazał się zdrajcą?
W Europie można rozwieść się z błahszego powodu, pomyślała Jane, odpowiedziała więc:
– Tak, może.
– Czy dlatego właśnie poślubiłaś teraz Amerykanina?
Teraz zorientowała się, o co chodzi Rabii. Spędzając z Ellisem noc na stoku wzgórza potwierdziła oskarżenia Abdullaha, że jest zachodnią nierządnicą. Rabia, która długi czas była w wiosce jej popleczniczką, chciała przeciwstawić temu oskarżeniu alternatywną interpretację. W myśl której Jane, zgodnie z pokrętnymi chrześcijańskimi prawami, nie znanymi Prawdziwym Wiernym, rozwiodła się z dnia na dzień ze zdrajcą, i zgodnie z tymi samymi prawami poślubiła Ellisa. Niech ci będzie, pomyślała Jane.
– Tak – powiedziała. – Właśnie dlatego poślubiłam Amerykanina.
Rabia pokiwała głową usatysfakcjonowana.
Jane przyszło na myśl, że w epitecie mułły tkwi jednak ziarnko prawdy.
W końcu przechodziła przecież z nieprzyzwoitą wręcz szybkością z łóżka jednego mężczyzny do łóżka drugiego. Poczuła coś w rodzaju zawstydzenia, ale zaraz się z tego otrząsnęła: nigdy nie starała się postępować, kierując się oczekiwaniami innych. Niech sobie myślą, co chcą.