Nie zastanawiała się wcześniej nad możliwością poślubienia Ellisa. Czy czuję się rozwiedziona z Jean-Pierre’em? – zadała sobie pytanie. Odpowiedź brzmiała: nie. Uważała jednak, że nie ma już w stosunku do niego żadnych zobowiązań. Po tym wszystkim, co zrobił, nic mu nie jestem winna, pomyślała. Takie postawienie sprawy powinno przynieść jej jakąś ulgę, ale mimo wszystko odczuwała tylko smutek.
Rozważania zostały nagle przerwane. Przed wejściem do meczetu powstało zamieszanie. Odwróciła się i zobaczyła Ellisa niosącego coś na rękach. Kiedy podszedł bliżej, zauważyła, że na jego twarzy maluje się wściekłość. Przemknęło jej przez myśl, że widziała go już takim w Paryżu, kiedy nieostrożny taksówkarz, zawracając raptownie, wpadł na młodego motocyklistę, ciężko go raniąc. Byli świadkami tego wypadku i wezwali karetkę – Jane nie miała jeszcze pojęcia o medycynie – a Ellis powtarzał w kółko: „To bez sensu, to zupełnie bez sensu”. Rozpoznała kształt, który trzymał w ramionach: to było dziecko i po wyrazie twarzy Ellisa zorientowała się, że nie żyje. Jej pierwszą reakcją, która natychmiast napełniła ją wstydem, była myśl – dzięki Bogu, że to nie Chantal; ale kiedy popatrzyła uważniej, zobaczyła, że było to jedyne we wsi dziecko, które traktowała chwilami jak własne – jednoręki Mousa, chłopiec, któremu ocaliła życie. Poczuła przypływ strasznego żalu oraz poczucie straty, tak jak wtedy, gdy z Jean-Pierre’em długo walczyli o życie pacjenta, który i tak umarł. Ale ten ból miał w sobie coś szczególnego, bo Mousa był dzielnym chłopcem i tak świetnie radził sobie ze swoim kalectwem, a ojciec był z niego taki dumny. Dlaczego on? – pomyślała i łzy napłynęły jej do oczu. Dlaczego właśnie on? Mieszkańcy wioski otoczyli ciasno Ellisa, ale on patrzył na Jane.
– Wszyscy nie żyją – powiedział w dari, aby inni też mogli go zrozumieć. Kilka kobiet z wioski zaczęło zawodzić.
– Jak to się stało? – spytała.
– Zastrzelili ich Rosjanie, każdego.
– O mój Boże. – A jeszcze tej nocy, myśląc o odniesionych przez nich ranach, mówiła, że żaden nie umrze. Przewidywała, że pod jej opieką każdy z nich wcześniej czy później poczuje się lepiej, wróci do zdrowia i odzyska pełnię sił.
A teraz wszyscy nie żyją.
– Ale dlaczego zabili dziecko?! – krzyknęła.
– Chyba im zaszedł za skórę.
Zmarszczyła brwi z niemym pytaniem w oczach.
Ellis uniósł małego tak, aby widoczna była ręka Mousy. Małe palce ściskały silnie rękojeść noża, który chłopiec dostał od ojca. Na ostrzu była krew.
Nagle rozległ się straszny lament i przez tłum przedarła się Halima. Wzięła od Ellisa ciało syna i kucnęła na ziemi z martwym dzieckiem w ramionach, wykrzykując jego imię. Wokół niej zebrały się kobiety. Jane odwróciła się od tej sceny.
Skinęła na trzymającą na rękach Chantal Farę, wyszła z meczetu i skierowała się wolnym krokiem w stronę domu. Jeszcze kilka minut temu myślała, że wioska wyszła szczęśliwie z opresji. A teraz nie żyje siedmiu mężczyzn i chłopiec. Tyle łez wylała, że nie miała już czym płakać. Żal odbierał jej siły.
Weszła do domu i usiadła, aby nakarmić Chantal.
– Jakaś ty cierpliwa, dziecinko – powiedziała i przystawiła małą do piersi.
W parę minut później wszedł Ellis, pochylił się i pocałował ją. Patrzył na nią przez chwilę.
– Odnoszę wrażenie, że jesteś na mnie zła – powiedział w końcu. Uświadomiła sobie, że rzeczywiście tak jest.
– Mężczyźni to jednak sukinsyny – odparła z goryczą. – Ten dzieciak próbował najwyraźniej rzucić się na uzbrojonych żołnierzy z nożem myśliwskim. Kto go nauczył takiej nieroztropności? Kto mu powiedział, że celem jego życia jest zabijanie Rosjan? Z kogo brał przykład, porywając się z nożem na mężczyzn uzbrojonych w kałasznikowy? Przecież nie ze swojej matki. Z ojca; to Mohammed jest winien jego śmierci. Mohammed i ty.
– Dlaczego ja? – zapytał Ellis zdziwiony.
Wiedziała, że jest surowa w swej ocenie, ale nie mogła się powstrzymać.
– Pobili Abdullaha, Alishana i Shahaziego, bo chcieli z nich wyciągnąć, gdzie jesteś. Szukali ciebie. To było powodem ich przybycia.
– Wiem. Ale czy znaczy to, że z mojej winy zastrzelili tego chłopca?
– Doszło do tego przez to, że ty tu jesteś.
– Być może. W każdym razie postaram się rozwiązać ten problem. Wyjeżdżam. Moja obecność, jak zdążyłaś zauważyć, ściąga przemoc i doprowadza do przelewu krwi. Zostając narażam się na pojmanie – bo tej nocy mieliśmy dużo szczęścia – a wtedy mój plan zjednoczenia rozproszonych plemion do walki ze wspólnym wrogiem upadnie. Prawdę mówiąc, byłoby jeszcze gorzej. Rosjanie wytoczyliby mi publiczny proces, żeby osiągnąć jak największy efekt propagandowy: „Patrzcie, jak CIA próbuje wykorzystać wewnętrzne problemy krajów Trzeciego Świata”. Coś w tym rodzaju.
– Ważna z ciebie figura, co? – Dziwny wydawał się fakt, że to, co wydarzyło się tu, w Dolinie, wśród tej małej grupy ludzi, mogło mieć tak poważne, niemal globalne następstwa. – Ale nie możesz odejść. Szlak do przełęczy Khyber jest zablokowany.
– Jest inna droga: Szlak Maślany.
– Och, Ellis… Jest bardzo trudny i niebezpieczny. – Wyobraziła go sobie, jak smagany ostrym wichrem wspina się na wysokie przełęcze. Mógł zgubić drogę i zamarznąć na śmierć w śniegu, mogli go obrabować i zamordować barbarzyńscy
Nurystańczycy. – Proszę cię, nie rób tego.
– Gdybym miał inną możliwość, skorzystałbym z niej.
A więc znów go utraci, znów będzie sama. Przygnębiła ją ta myśl. To zadziwiające. Spędziła z nim tylko jedną noc. Czego właściwie oczekiwała? Nie była pewna. W każdym razie czegoś więcej niż to nagłe rozstanie.
– Nie myślałam, że tak szybko znowu cię stracę – powiedziała. Podała Chantal drugą pierś.
Ukląkł przed nią i wziął ją za rękę.
– Nie zastanowiłaś się nad sytuacją – powiedział. – Pomyśl tylko. Nie wydaje ci się, że Jean-Pierre będzie chciał cię mieć z powrotem?
Ma rację, pomyślała. Jean-Pierre może się teraz czuć poniżony i upokorzony: jedyną rzeczą, która uleczyłaby jego rany i urażoną ambicję, byłby jej powrót do jego łóżka i pod jego władanie.
– Ale co on ze mną zrobi? – spytała.
– Będzie chciał, żebyście razem z Chantal spędziły resztę życia w jakimś górniczym miasteczku na Syberii, podczas gdy on będzie nadal prowadził działalność szpiegowską w Europie i odwiedzał was co jakieś dwa, trzy lata w przerwach między kolejnymi zadaniami.
– Co by zrobił, gdybym odmówiła?
– Mógłby cię zmusić albo by cię zabił.
Przypomniała sobie, jak Jean-Pierre ją uderzył. Zrobiło jej się niedobrze.
– Czy Rosjanie pomogą mu mnie znaleźć?
– Tak.
– Ale dlaczego? Co ja ich mogę obchodzić?
– Po pierwsze dlatego, że wiele mu zawdzięczają. Po drugie, bo wyobrażają sobie, że możesz uczynić go szczęśliwym. Po trzecie, bo zbyt dużo wiesz. Znasz blisko Jean-Pierre’a, widziałaś także Anatolija. Gdybyś zdołała wrócić do Europy, byłabyś w stanie dostarczyć komputerom CIA wyczerpującego opisu ich obydwu.
A więc to nie koniec rozlewu krwi, pomyślała Jane. Sowieci będą napadali na wioski, przesłuchiwali, bili i torturowali, aby się dowiedzieć, gdzie ona przebywa.
– A ten sowiecki oficer… Anatolij. Widział przecież Chantal. – Na wspomnienie tamtej strasznej chwili przytuliła mocniej córkę. – Myślałam, że ją zabierze. Nie wpadł na to, że gdyby ją wziął, sama przyszłabym do niego, byleby tylko być z nią?
Ellis pokiwał głową.
– I mnie wydało się to wtedy dziwne. Ale ja jestem dla nich ważniejszy niż ty i sadzę, że postąpił tak, bo najbardziej zależy mu na schwytaniu mnie. A dla ciebie przewidział na razie inną rolę.
– Jaką rolę? Co miałabym według nich zrobić?
– Opóźniać moją ucieczkę.
– Zatrzymując cię tutaj?
– Nie, idąc ze mną.
Ledwie to powiedział, a już wiedziała, że ma rację i że nie da się uniknąć swego przeznaczenia. Musi z nim iść, razem z dzieckiem, nie ma innego wyjścia. Jeżeli zginiemy, to trudno, widocznie tak już musi być, pomyślała.
– Wydaje mi się, że mam większe szansę uciekając z tobą stąd niż potem samotnie z Syberii – powiedziała.
Ellis skinął głową.
– Właśnie.
– A więc zaczynam się pakować – zadecydowała. Nie było czasu do stracenia. – Wyruszymy z samego rana.
Ellis potrząsnął głową.
– Chcę stąd zniknąć za godzinę.
Jane wpadła w panikę. Oczywiście, zamierzała stąd wyjechać, ale nie tak nagle, i teraz wydało jej się, że nie ma nawet czasu na myślenie.
Zaczęła miotać się po małej chacie, bezładnie wrzucając do torby ubrania, żywność i lekarstwa, przerażona, że zapomni czegoś istotnego, ale zbyt zaaferowana, by pakować się z sensem.
Zdając sobie sprawę z jej nastroju, Ellis objął ją, pocałował w czoło i zapytał spokojnie:
– Czy wiesz, jaka jest najwyższa góra w Wielkiej Brytanii? Pomyślała, że zwariował.
– Ben Nevis – odparła. – W Szkocji.
– Ile ma wysokości?
– Ponad cztery tysiące stóp.
– Niektóre z przełęczy, na które będziemy się wspinać, znajdują się na wysokości szesnastu, siedemnastu tysięcy stóp, czyli czterokrotnie wyżej niż najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. Chociaż odległość wynosi tylko sto pięćdziesiąt mil, pokonanie jej zajmie nam co najmniej dwa tygodnie. A więc uspokój się, zastanów i pakuj planowo. Jeśli zajmie ci to trochę więcej niż godzinę, to trudno – lepsze to, niż nie wziąć antybiotyków.
Skinęła głową, wzięła głębszy oddech i zaczęła od początku.
Miała dwie torby przytraczane do siodła, które można było również nosić jak plecaki. Do jednej włożyła ubrania: pieluszki Chantal, bieliznę na zmianę dla nich wszystkich, pikowany płaszcz Ellisa z Nowego Jorku i podbite futrem palto z kapturem, które zabrała z Paryża. Do drugiej torby wrzuciła medykamenty i prowiant
– żelazne racje awaryjne. Oczywiście, nie było wśród nich ciasteczek Kendal
Mint, ale znalazła substytut – miejscowe placuszki robione z suszonej morwy i orzechów włoskich, prawie niejadalne, niemal nie do ugryzienia, ale za to nasycone skoncentrowaną energią. Wzięła też mnóstwo ryżu i bryłę twardego sera. Jako pamiątkę zabrała jedynie kolekcję polaroidowskich fotografii mieszkańców wioski. Wzięli także śpiwory, rondel oraz wojskowy worek Ellisa z materiałami wybuchowymi i detonatorami – ich jedyną bronią. Ellis objuczył wszystkimi bagażami „jednokierunkową” kobyłę Maggie.
Pośpiesznemu pożegnaniu towarzyszyły łzy. Jane została wyściskana przez Zaharę, starą Rabię, a nawet Halimę, żonę Mohammeda. Gorzkim akcentem było pojawienie się Abdullaha, który przed samym ich odjazdem przeparadował obok nich popędzając przed sobą swoją rodzinę i tylko splunął na ziemię. W chwilę później wróciła jednak jego żona – wyglądała na wystraszoną, ale zdecydowaną – i wcisnęła Jane w rękę prezent dla Chantal: prymitywną, szmacianą lalkę z miniaturowym szalem i woalką.
Jane uścisnęła i ucałowała Farę, która była niepocieszona. Dziewczyna miała trzynaście lat: wkrótce będzie mogła obdarować swymi uczuciami męża. Za rok lub dwa wyjdzie za mąż i przeniesie się do domu teściów. Urodzi ośmioro czy dziesięcioro dzieci, z czego połowa dożyje może więcej niż pięciu lat. Jej córki powychodzą za mąż i opuszczą dom, a ci synowie, którzy ujdą z życiem z wojny, pożenią się i sprowadzą swoje żony. W końcu, gdy rodzina za bardzo się rozrośnie, dom zaczną opuszczać synowie i wnuki, by na własną rękę dalej przedłużać ród. Wtedy Fara zostanie akuszerką, jak jej babka Rabia. Mam nadzieję, pomyślała Jane, że zapamięta choć trochę z lekcji, których jej udzieliłam.
Alishan i Shahazi uściskali Ellisa i uciekinierzy ruszyli w drogę żegnani okrzykami „Bóg z wami!”. Dzieciaki z wioski towarzyszyły im do zakrętu rzeki. Jane zatrzymała się tam i obejrzała. Patrzyła przez chwilę na małe skupisko glinianych chat, które przez rok było jej domem. Wiedziała, że nigdy tu nie wróci, ale czuła, że jeżeli przeżyje, będzie opowiadać historię Bandy swoim wnukom. Szli spiesznie brzegiem rzeki. Jane przyłapała się na tym, że wytęża słuch, aby usłyszeć nadlatujące helikoptery. Kiedy Rosjanie zaczną ich szukać? Czy licząc na szczęśliwy traf wyślą tylko kilka helikopterów, czy też poświęcą więcej czasu na zorganizowanie szeroko zakrojonych poszukiwań? Nie wiedziała, co byłoby lepsze.
W niecałą godzinę dotarli do Dash-i-Rewat, „Równiny z Fortem”, ładnej wioski, której chaty z ocienionymi podwórkami rozrzucone były wzdłuż północnego brzegu rzeki. Tutaj kończył się szlak dla wozów – pełna dziur kręta ścieżka z rodzaju tych, które raz widać, raz nie, w Dolinie Pięciu Lwów uchodząca za drogę. Każdy pojazd kołowy wystarczająco solidny, by przetrzymać jazdę tą drogą, tu musiał się już zatrzymać, wioska robiła więc niezły interes na handlu końmi. Wymieniony w nazwie wioski fort znajdował się w bocznej dolinie i spełniał teraz rolę więzienia, w którym partyzanci trzymali kilku żołnierzy armii rządowej, ze dwóch Rosjan i czasami jakiegoś złodzieja. Jane była tam kiedyś, wezwana do wynędzniałego nomada z zachodniej pustyni, którego siłą wcielono do rządowej armii; zdezerterował, gdy nabawił się zapalenia płuc podczas mroźnej kabulskiej zimy. Przed przyjęciem w szeregi partyzantów musiał przejść „reedukację”.
Było południe, ale żadne z nich nie chciało zatrzymać się na posiłek. Mieli nadzieję dotrzeć przed zmrokiem do Saniz, oddalonego o dziesięć mil stąd w kierunku wylotu Doliny; i chociaż w płaskim terenie dziesięć mil nie było duża odległością, tutaj pokonanie ich mogło zająć wiele godzin.
Ostatni odcinek drogi wił się pomiędzy chatami stojącymi na północnym brzegu rzeki. Południowy brzeg stanowiło wysokie na dwieście stóp urwisko. Ellis prowadził konia, a Jane niosła Chantal we własnoręcznie wykonanym nosidełku, które umożliwiało karmienie małej bez zatrzymywania się. Wioska kończyła się przy młynie wodnym, u wylotu bocznej doliny zwanej Rewat, którędy wiodła droga do więzienia. Gdy minęli to miejsce, nie mogli już iść tak szybko. Teren zaczął się wznosić, początkowo łagodnie, potem coraz bardziej stromo. Wspinali się uparcie w gorących promieniach słońca. Jane nakryła sobie głowę swoją pattu, brązową derką noszoną tutaj przez wędrowców. Chantal ocieniało nosidełko, a Ellis miał na głowie czapkę chitrali, którą dostał w podarunku od Mohammeda. Kiedy dotarli do szczytu przełęczy, Jane z satysfakcją stwierdziła, że nawet się zbytnio nie zasapała. Nigdy w życiu nie była jeszcze w tak dobrej kondycji i chyba już nie będzie. Ellis natomiast nie tylko dyszał ciężko, ale i pocił się. Był w zasadzie wysportowany, ale nie nawykł jak ona do tak długich pieszych marszów. Przez chwilę poczuła się bardzo z siebie dumna, ale zaraz przypomniała sobie, że nie dalej jak dziewięć dni temu Ellis odniósł dwie rany postrzałowe.
Za przełęczą szlak biegł górskim zboczem, wysoko nad Doliną Pięciu Lwów. Rzeka płynęła tutaj leniwie. W głębszych miejscach i tam, gdzie powierzchnia jej była wygładzona, woda miała jasnozielone zabarwienie – kolor szmaragdów wydobywanych w okolicy Dash-i-Rewat i wywożonych na sprzedaż do Pakistanu. Wyczulone ucho Jane wyłowiło odległy ryk nadlatujących samolotów. Wystraszyła się: tu, na tym nagim szczycie, nie było się nawet gdzie schować. Naszła ją nagle irracjonalna pokusa, aby skoczyć z urwiska do płynącej sto stóp niżej rzeki. Wkrótce okazało się, że to tylko dywizjon odrzutowców lecących zbyt wysoko, aby kogokolwiek na ziemi zauważyć. Mimo to Jane ciągle wypatrywała drzew, krzaków i jam, w których w razie potrzeby mogliby się ukryć. Jakiś wewnętrzny, natrętny głos podpowiadał jej: Nie musisz się tak poświęcać, w każdej chwili możesz zrezygnować i wrócić do męża. Wiedziała jednak doskonale, że były to czysto akademickie rozważania.
Ścieżka pięła się wciąż pod górę, lecz już trochę łagodniej, mogli więc przyśpieszyć kroku. Co milę lub dwie przegradzały im drogę strumienie, które spływały z bocznych dolin, by w końcu zasilić główną rzekę: szlak zbaczał wtedy do brodu albo kładki. Ellis musiał tam siłą wciągać oporną Maggie do wody, a Jane pomagała mu w tym pokrzykując i rzucając w szkapę kamieniami.