Przez całą długość wąwozu wysoko ponad rzeką ciągnął się urwiskiem kanał irygacyjny. Jego zadaniem było powiększenie obszaru równiny zdatnego pod uprawy. Jane zastanawiało, kiedy w historii Doliny mógł być taki okres, w którym dostatecznie długo panował pokój i dysponowano wystarczającą liczbą ludzi, by zrealizować tak skomplikowany i pełen rozmachu projekt. Prawdopodobnie od tamtej chwili minęły setki lat.
Wąwóz się zwęził i w rzece płynącej jego dnem pojawiało się coraz więcej granitowych głazów. W wapiennych skałach widać było wiele jaskiń. Jane pomyślała od razu, że mogą w razie czego posłużyć za kryjówkę. Krajobraz stał się ponury i Doliną powiał zimny wiatr. Zadygotała pomimo świecącego słońca. Skalisty teren i strome urwiska cieszyły się powodzeniem u ptaków, w których rozpoznała azjatyckie sroki.
Wreszcie wąwóz przeszedł w kolejną równinę. Daleko na wschodzie Jane zobaczyła pasmo wzgórz, a ponad nimi ośnieżone szczyty Nurystanu. O mój Boże, pomyślała, to tam idziemy. Ogarnął ją strach.
Na równinie wyrastało małe skupisko nędznych chat.
– To chyba tu – powiedział Ellis. – Jesteśmy w Saniz.
Wkroczyli na równinę rozglądając się za meczetem lub kamienną chatą dla wędrowców. Kiedy doszli do pierwszego z domów, wyszedł z niego mężczyzna i Jane rozpoznała przystojną twarz Mohammeda. Był równie zaskoczony jak ona. Jej zaskoczenie ustąpiło miejsca przerażeniu na myśl, że będzie musiała powiedzieć mu o śmierci syna.
Ellis dał jej trochę czasu na zebranie myśli pytając Mohammeda w dari:
– Co ty tu robisz?
– Masud tu jest – odparł Mohammed. Jane zorientowała się, że musi się tu znajdować kryjówka partyzantów. – Ale co wy tu robicie? – spytał zaraz.
– Idziemy do Pakistanu.
– Tędy? – jego twarz spoważniała. – Co się stało?
Jane wiedziała, że to ona musi mu powiedzieć, znają się przecież dłużej.
– Przynosimy złe wieści, przyjacielu Mohammedzie. Do Bandy przyszli Rosjanie. Zabili siedmiu mężczyzn… i dziecko… – Domyślił się, co chciała mu powiedzieć. Widząc ból malujący się na jego twarzy, omal się nie rozpłakała. – Tym dzieckiem był Mousa – dokończyła.
Mohammed usiłował nie dać poznać po sobie, jakim wstrząsem była dla niego ta wiadomość.
– Jak umarł mój syn? – spytał.
– Ellis go znalazł – powiedziała Jane.
Ellis poszukał w pamięci potrzebnych mu słów narzecza dari i powiedział:
– Zginął… z nożem w ręku, krew na nożu. Oczy Mohammeda rozszerzyły się.
– Opowiedzcie mi wszystko.
Ponieważ Jane lepiej znała język, wzięła to na siebie.
– Rosjanie przylecieli o świcie – zaczęła. – Szukali mnie i Ellisa. Byliśmy na zboczu, wiec nas nie znaleźli. Pobili Alishana, Shahaziego i Abdullaha, ale ich nie zabili. Potem znaleźli jaskinię. Było tam siedmiu rannych mudżahedinów, a z nimi Mousa, który miał przybiec do wioski po pomoc, gdyby któryś z rannych potrzebował jej w nocy. Kiedy Rosjanie odeszli, Ellis poszedł do jaskini. Wszyscy mężczyźni nie żyli i Mousa również…
– Jak? – przerwał jej Mohammed. – Jak go zabito? Jane popatrzyła na Ellisa.
– Z kałasznikowa – powiedział Ellis używając słowa, które nie wymagało tłumaczenia i wskazując na serce, by pokazać, gdzie trafił pocisk.
– Próbował pewnie bronić rannych – dodała Jane – gdyż na ostrzu jego noża była krew.
Mohammed aż pokraśniał z dumy, mimo iż w oczach kręciły mu się łzy.
– Zaatakował ich – dorosłych mężczyzn uzbrojonych w karabiny – rzucił się na nich z nożem! Z nożem, który mu podarował ojciec! Jednoręki chłopiec jest teraz na pewno w niebie wojowników.
Śmierć poniesiona w świętej wojnie była dla muzułmanina największym z możliwych zaszczytów, przypomniało się Jane. Mały Mousa stanie się pewno jakimś pomniejszym świętym. Rada była, że chociaż to będzie pociechą dla Mohammeda, ale jednocześnie nie mogła uwolnić się od gorzkiej refleksji, że tak właśnie ludzie prowadzący wojny uspokajają swoje sumienia – głosząc chwałę poległych.
Ellis, nic nie mówiąc, uściskał uroczyście Mohammeda.
Jane przypomniała sobie nagle o fotografiach. Miała kilka zdjęć Mousy. Afgańczycy uwielbiali fotografie. Mohammed będzie na pewno uradowany mając zdjęcie syna. Otworzyła torbę przytroczoną do grzbietu Maggie, pogrzebała wśród lekarstw i znalazła kartonowe pudło z polaroidowskimi fotografiami. Wyjęła jedno ze zdjęć przedstawiających Mousę i zapięła torbę z powrotem. Wręczyła zdjęcie Mohammedowi.
Nigdy nie widziała tak poruszonego Afgańczyka. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Przez moment wyglądało na to, że się rozpłacze. Odwrócił się, próbując zapanować nad sobą. Kiedy znowu na nich spojrzał, twarz miał już spokojną, ale mokrą od łez.
– Chodźcie ze mną – powiedział.
Poprowadził ich przez wioskę aż na brzeg rzeki, gdzie przy ognisku siedziało w kucki kilkunastu partyzantów. Mohammed wszedł dumnym krokiem pomiędzy nich i bez wstępów zaczął opowiadać historię śmierci Mousy, gestykulując przy tym i płacząc.
Jane odwróciła się. Zbyt wiele widziała już żałoby.
Rozejrzała się niespokojnie. Gdzie można by uciekać w razie pojawienia się
Rosjan? Były tu tylko pole, rzeka i kilka chat. Ale Masud zdawał się uważać to miejsce za bezpieczne. Może wychodził z założenia, że wioska jest zbyt mała, by przyciągnąć uwagę wojska.
Nie miała siły dłużej się tym gryźć. Siadła na ziemi opierając się plecami o drzewo i z rozkoszą dając wytchnienie nogom przystawiła Chantal do piersi. Ellis spętał Maggie i zdjął z niej torby. Koń zaczął się paść na porośniętej bujną trawą nadrzecznej łące. To był długi, okropny dzień, pomyślała Jane. I tak mało spałam zeszłej nocy. Uśmiechnęła się lekko na jej wspomnienie.
Ellis wyjął mapy Jean-Pierre’a i usiadł obok Jane, by je przejrzeć w szybko zapadającym zmroku. Zajrzała mu przez ramię. Zaplanowana przez nich trasa biegła dalej Doliną aż do wioski Comar, gdzie powinni skręcić na południowy wschód, w prowadzącą do Nurystanu boczną dolinę, która również nosiła nazwę Comar. Tak samo nazywała się pierwsza wysoka przełęcz, którą będą musieli pokonać.
– Piętnaście tysięcy stóp – powiedział Ellis wskazując na mapę. – Tu się robi zimno.
Jane wzdrygnęła się.
Kiedy Chantal napiła się do syta, Jane zmieniła jej pieluszkę, a brudną poszła wypłukać do rzeki. Gdy wróciła, Ellis był pogrążony w rozmowie z Masudem. Kucnęła obok nich.
– Podjąłeś dobrą decyzję – mówił Masud. – Musisz wydostać się z Afganistanu z naszym traktatem w kieszeni. Jeśli Rosjanie cię złapią, wszystko stracone. Ellis przyznał mu rację, a Jane pomyślała: nigdy go takim nie widziałam; traktuje Masuda z takim szacunkiem.
– Podróż ta jest jednak niezwykle trudna – kontynuował Masud. – Na dużej przestrzeni szlak biegnie powyżej linii wiecznych lodów. Czasem w śniegu trudno jest znaleźć właściwą drogę, a jeśli się zgubisz – zginiesz.
Zastanawiała się, do czego to wszystko zmierza. Odnosiła wrażenie, że Masud zwraca się wyłącznie do Ellisa, nie do niej.
– Mogę ci pomóc, ale tak jak ty, chcę ubić interes – mówił dalej Masud.
– Mów, o co chodzi – powiedział Ellis.
– Dam ci Mohammeda za przewodnika, a on przeprowadzi cię przez Nurystan do Pakistanu.
Serce Jane zabiło mocniej. Mohammed jako przewodnik! To mogło całkowicie zmienić przebieg podróży.
– Na czym polega moja rola w tym interesie? – spytał Ellis.
– Pójdziesz sam. Żona doktora i dziecko zostaną tutaj.
Dla Jane stało się jasne, że musi się zgodzić. Szaleństwem było iść tam we dwójkę, do tego bez przewodnika. Prawdopodobnie zginęliby oboje. A tak mogłaby przynajmniej uratować Ellisowi życie.
– Musisz się zgodzić – odezwała się do niego.
Ellis spojrzał na nią z uśmiechem i zwrócił się do Masuda.
– To nie wchodzi w rachubę – powiedział.
Masud wstał wyraźnie urażony i wrócił do swoich ludzi.
– Och, Ellis, czy to było rozsądne? – spytała Jane.
– Nie – odpowiedział. Wziął ją za rękę. – Ale nie pozwolę ci tak łatwo odejść.
Ścisnęła jego dłoń.
– Ja… ja niczego ci nie obiecywałam.
– Wiem. Kiedy wrócimy do cywilizacji, będziesz mogła robić, co ci się podoba, nawet wrócić do Jean-Pierre’a, jeżeli takie będziesz miała życzenie i jeśli zdołasz go odnaleźć. Zostaniesz ze mną tylko przez najbliższe dwa tygodnie, jeśli to wszystko, co mogę uzyskać. Zresztą kto wie, czy pożyjemy tak długo.
Miał rację. Po co martwić się o przyszłość, pomyślała, skoro prawdopodobnie jej przed nami nie ma? Wrócił Masud. Znowu był uśmiechnięty.
– Marny ze mnie negocjator – stwierdził. – Dam wam jednak Mohammeda.
ROZDZIAŁ 16
Wystartowali pół godziny przed świtem. Helikoptery unosiły się jeden po drugim z betonowej płyty lotniska i oddalając się poza zasięg świateł reflektorów znikały w ciemnościach nocy. Przyszła kolej na Mi-24 z Jean-Pierre’em i Anatolijem na pokładzie; maszyna wzbiła się w powietrze niczym niezgrabne ptaszysko i dołączyła do formacji. Wkrótce światła bazy lotniczej zniknęły im z oczu i Jean-Pierre z Anatolijem znowu lecieli nad szczytami gór w kierunku Doliny Pięciu
Lwów.
Anatolij dokonał cudu. W niespełna dwadzieścia cztery godziny zmontował największą być może w historii wojny afgańskiej operację i objął nad nią dowództwo.
Niemal cały wczorajszy dzień spędził na wydzwanianiu do Moskwy. Musiał pobudzić do działania sennych biurokratów z armii, tłumacząc najpierw swoim zwierzchnikom z KGB, a w końcu całej masie wojskowych bonzów, jak ważne jest schwytanie Ellisa Thalera. Jean-Pierre przysłuchiwał się tym rozmowom nie rozumiejąc ani słowa, ale podziwiając precyzyjną kombinację autorytetu, opanowania i przynaglania w tonie Anatolija.
Formalna zgoda przyszła późnym popołudniem i Anatolij od razu przystąpił do pokonywania trudności, jakich nie brakowało przy wprowadzaniu planu w życie. Żeby uzyskać potrzebną mu liczbę helikopterów, zabiegał o względy, powoływał się na stare długi wdzięczności, słał pogróżki i obietnice od Dżalalabadu do Moskwy. Kiedy generał w Kabulu odmówił mu udostępnienia swoich maszyn bez pisemnego rozkazu, Anatolij zatelefonował do KGB w Moskwie i nakłonił starego przyjaciela, by ten rzucił okiem w tajne akta generała. Następnie zadzwonił do generała i zagroził mu, że utnie dostawy dziecięcej pornografii, sprowadzanej dla niego z Niemiec.
Rosjanie mieli w Afganistanie sześćset helikopterów. O trzeciej nad ranem pięćset z nich stało na płycie lotniska w Bagram do dyspozycji Anatolija.
Ostatnią godzinę Anatolij i Jean-Pierre spędzili nad mapami, wyznaczając trasy poszczególnych helikopterów i wydając stosowne rozkazy oficerom. Dzięki dbałości o szczegóły, jaką przejawiał Anatolij, i znajomości terenu wnoszonej w udziale przez Jean-Pierre’a, instrukcje były precyzyjne.
Chociaż Ellisa i Jane nie było w wiosce wczoraj, kiedy szukający ich Anatolij z Jean-Pierre’em zawitali tam po raz pierwszy, to niemal na pewno dowiedzieli się już o obławie i ukryli w bezpiecznym miejscu. W Bandzie ich nie będzie. Mogli się zatrzymać w meczecie w innej wiosce – wędrowcy często nocowali w meczetach – albo jeśli doszli do wniosku, że wioski nie są bezpieczne, schronić w którejś z jednoizbowych kamiennych chat dla podróżnych, rozsianych po całej okolicy. Mogli być gdzieś na terenie Doliny lub w którejś z sąsiadujących z nią bocznych dolin.
Anatolij brał pod uwagę wszystkie te możliwości.
Helikoptery wylądują w każdej wiosce w Dolinie i w każdej najmniejszej osadzie w bocznych dolinach. Piloci przelecą nad wszystkimi ścieżkami i szlakami.
Żołnierze w sile ponad tysiąca ludzi dostali rozkaz przeszukania każdego budynku, zaglądania pod każde większe drzewo i do każdej jaskini. Anatolij nie miał zamiaru wracać znowu z pustymi rękami. Jeszcze dzisiaj znajdą Ellisa i Jane.
Wnętrze Mi-24 było ciasne i urządzone po spartańsku. Całe wyposażenie kabiny pasażerskiej stanowiła przymocowana do kadłuba, naprzeciwko otwartych drzwi, ławka. Siedzieli na niej Jean-Pierre z Anatolijem. Widzieli stamtąd pokład nawigacyjny helikoptera. Fotel pilota wznosił się na mniej więcej dwie stopy ponad poziom podłogi i wchodziło się tam po schodku za oparciem. Wszystkie pieniądze, które władowano w ten typ helikoptera, poszły na uzbrojenie oraz zapewnienie szybkości i zdolności manewrowej. Na komfort nie wydano ani kopiejki.
Jean-Pierre siedział zamyślony w lecącej na północ maszynie. Ellis mienił się jego przyjacielem, a cały czas pracował dla Amerykanów. Wykorzystując tę przyjaźń zepsuł mu plan pojmania Masuda, niwecząc tym samym efekty trwających cały rok żmudnych przygotowań. A na koniec uwiódł mi żonę, pomyślał Jean- Pierre.
Jego myśli zataczały kręgi, powracając wciąż do tego uwiedzenia. Patrzył w ciemność obserwując światła innych helikopterów i próbował wyobrazić sobie poczynania dwojga kochanków ostatniej nocy: leżeli pewnie gdzieś pod gołym niebem, pieścili się nawzajem i szeptali sobie czułe słówka. Zastanawiał się, czy Ellis jest dobry w łóżku. Spytał kiedyś Jane, który z nich jest lepszym kochankiem, ale mu odpowiedziała, że żaden, że są po prostu różni. Czy to samo mówiła Ellisowi, czy raczej przymilnie mruczała: Jesteś najlepszy, kochanie, najlepszy. Jean-Pierre zaczynał odczuwać nienawiść także i do niej. Jak mogła wrócić do starszego od niej o dziesięć lat mężczyzny, bezdennie głupiego Amerykanina, a na dodatek szpiega CIA?
Spojrzał na Anatolija. Rosjanin wciąż siedział nieruchomo z kamienną twarzą, niczym statua chińskiego mandaryna. Bardzo mało spał przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, ale nie wyglądał na zmęczonego; biła od niego stanowczość i zdecydowanie. Jean-Pierre poznał go teraz od nowej strony. Podczas ich spotkań w ciągu minionego roku Anatolij sprawiał wrażenie człowieka uprzejmego, sympatycznego i rozluźnionego, teraz był spięty, wyprany z uczuć i wymagający zarówno w stosunku do siebie, jak i swoich podwładnych. Wyglądał jak ktoś owładnięty jakąś obsesją.
Rozwidniło się i zobaczyli pozostałe helikoptery. Był to wzbudzający grozę widok: formacja przypominała ogromny rój gigantycznych pszczół unoszący się nad górami. Ich warkot dla kogoś stojącego na ziemi musiał być ogłuszający.
Dotarłszy do Doliny zaczęli się rozdzielać na mniejsze grupy. Jean-Pierre z Anatolijem znaleźli się w grupie biorącej kurs na Comar, najdalej na północ wysuniętą wieś w Dolinie. Ostatni odcinek drogi pokonywali lecąc wzdłuż rzeki. Szybko wstający świt oświetlił kopczyki pszenicy poustawiane na polach w karnych rzędach. Widać tutaj, w wyższych partiach Doliny, bombardowania nie do końca przerwały prace polowe.
Gdy zniżali lot nad Comar, słońce świeciło im prosto w oczy. Wioskę tworzyła grupka chat, uczepionych skalistego stoku wzgórza. Przypomniało to Jean-Pierre’owi wysokogórskie wioski w południowej Francji i poczuł ukłucie tęsknoty za domem. Jak dobrze byłoby wrócić do kraju, usłyszeć znowu ludzi mówiących poprawnie po francusku, jeść świeży chleb i smaczne potrawy albo wsiąść do taksówki i pojechać do kina!
Poprawił się na twardej ławce. Na razie dobrze byłoby wysiąść chociaż z tego helikoptera. Od czasu pobicia cały czas odczuwał mniej lub bardziej dokuczliwy ból. Ale gorsze od bólu było wspomnienie poniżenia, tego, jak krzyczał i płakał błagając o litość. Za każdym razem, gdy to wspomniał, wzdrygał się z obrzydzenia i miał ochotę zapaść się pod ziemię. Pragnął zemścić się za to. Czuł, że nie zaśnie spokojnie, dopóki nie wyrówna rachunków. A zadośćuczynienie mogło być tylko jedno. Chciał widzieć, jak ci sami brutalni żołnierze w ten sam sposób będą bić Ellisa, dopóki ten nie zacznie szlochać, skamleć i błagać o litość, tyle że z drobną poprawką: Jane będzie na to patrzeć.
* * *
W południe w oczy zajrzało im znowu widmo porażki.
Przeszukali wioskę Comar, okoliczne osady, wszystkie boczne doliny w tym rejonie i po kolei każdą chatę na nieużytkach na północ od wsi. Anatolij cały czas utrzymywał radiowy kontakt z dowódcami pozostałych oddziałów, z równą skrupulatnością przeczesujących całą Dolinę wzdłuż i wszerz. W kilku jaskiniach i domach znaleźli ukrytą broń, doszło do kilku utarczek z małymi grupkami uzbrojonych mężczyzn, prawdopodobnie rebeliantów, zwłaszcza na wzgórzach wokół Saniz, ale potyczki te godne były wzmianki tylko z uwagi na większe od normalnych straty w ludziach po stronie Rosjan, a to dzięki nowo nabytym przez rebeliantów umiejętnościom w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi. Rosjanie zaglądali w twarze wszystkich zakwefionych kobiet i sprawdzali kolor skóry każdego niemowlęcia, w dalszym ciągu jednak nie mogli natrafić na ślad zbiegów.