Wejść Między Lwy - Follett Ken 35 стр.


Jean-Pierre i Anatolij zakończyli poszukiwania w stadninie koni wśród wzgórz wznoszących się nad Comar. Miejsce to nie miało nazwy – była to garstka kamiennych chat na wypalonej słońcem łące, na której szczypały rzadko rosnącą trawę mizerne kucyki. Jedynym mieszkańcem płci męskiej był tu handlarz koni, bosonogi starzec ubrany w długą koszulę z obszernym kapturem chroniącym przed muchami. Mieszkało tam jeszcze kilka młodych kobiet i gromadka wystraszonych dzieci. Nie ulegało wątpliwości, że wszyscy młodzi mężczyźni to rebelianci, włóczący się gdzieś z Masudem. Przeszukanie osady nie zabrało dużo czasu. Kiedy skończyli, Anatolij usiadł zamyślony na zakurzonej ziemi, opierając się plecami o kamienną ścianę. Jean-Pierre przycupnął obok.

Za wzgórzami widać było biały szczyt Mesmer, góry liczącej sobie niemal dwadzieścia tysięcy stóp wysokości, która dawniej stanowiła wielką atrakcję dla alpinistów z Europy.

– Zorientuj się, czy możemy dostać herbaty – powiedział Anatolij. Jean- Pierre rozejrzał się i zobaczył przyczajonego w pobliżu starca w kapturze.

– Zrób herbaty – krzyknął do niego w dari. Mężczyzna oddalił się truchtem. W chwilę później słychać było, jak krzyczy na kobiety.

– Zaraz będzie herbata – powiedział do Anatolija po francusku. Ludzie Anatolija widząc, że zatrzymują się tutaj na jakiś czas, wyłączyli silniki helikopterów i siedli w kurzu przy maszynach, czekając cierpliwie.

Anatolij patrzył bezmyślnie przed siebie. Na jego płaskiej twarzy malowało się znużenie.

– Źle z nami – mruknął.

Liczba mnoga w ustach Anatolija zabrzmiała Jean-Pierre’owi jakoś złowieszczo.

– W naszym fachu rozsądnie jest minimalizować doniosłość misji, dopóki nie jest się pewnym sukcesu – wtedy z kolei zaczyna się wyolbrzymiać jej wagę

– ciągnął Anatolij. – Tym razem nie mogłem postąpić zgodnie z tą zasadą. Aby zorganizować akcje z udziałem setek helikopterów i tysiąca ludzi, musiałem przekonać swoich zwierzchników, jak istotne dla naszej sprawy jest pojmanie Ellisa Thalera. Musiałem im uzmysłowić, jakie grozi nam niebezpieczeństwo, jeśli zdoła zbiec. Powiodło mi się. Gdyby teraz nie udało się go schwytać, tym większa będzie ich wściekłość na mnie. Oczywiście twoja przyszłość jest ściśle związana z moją.

Jean-Pierre’owi nie przyszło to do tej pory do głowy.

– Co zrobią?

– Moja kariera po prostu się skończy. Pensja pozostanie teoretycznie taka sama, ale stracę wszystkie przywileje. Nie będzie więcej whisky, Rive Gauche dla mojej żony, wakacji rodzinnych nad Morzem Czarnym, dżinsów i płyt Rolling Stonesów dla moich dzieci… Ja mogę się bez tego obyć, nie mógłbym tylko znieść nudnej pracy, jaką przydzielają tym przedstawicielom mojego fachu, którym się nie powiodło. Wysłaliby mnie do jakiejś zabitej dechami dziury na Dalekim Wschodzie, gdzie dla kogoś takiego jak ja nie ma nic do roboty. Wiem, jak nasi ludzie spędzają czas i jak udowadniają swoją przydatność w takich miejscach. Trzeba tam wkradać się w łaski ludzi sfrustrowanych i niezadowolonych, starać się zdobyć ich zaufanie, by zaczęli z tobą rozmawiać, zachęcać do czynienia krytycznych uwag pod adresem rządu i Partii, aby wreszcie w końcu aresztować ich pod zarzutem nieprawomyślności. To zwyczajna strata czasu… – urwał, zorientowawszy się, że mówi bez związku.

– A ja? – spytał Jean-Pierre. – Co będzie ze mną?

– Staniesz się nikim – odparł Anatolij. – Nie będziesz już dla nas pracował. Może pozwolą ci zostać w Moskwie, ale najprawdopodobniej odprawią cię.

– Jeśli Ellis umknie, nie będę mógł nigdy wrócić do Francji. Zabiliby mnie.

– Nie popełniłeś we Francji żadnego przestępstwa.

– Mój ojciec też nie, a zabili go.

– Może będziesz mógł pojechać do jakiegoś neutralnego kraju, powiedzmy

Nikaragui albo Egiptu.

– Cholera.

– Ale nie traćmy nadziei – powiedział trochę raźniej Anatolij. – Ludzie nie rozpływają się w powietrzu. Nasi zbiegowie gdzieś tu są.

– Jeśli nie możemy ich znaleźć z tysiącem ludzi, wątpię, byśmy byli w stanie dokonać tego choćby z dziesięcioma tysiącami – stwierdził ponuro Jean-Pierre.

– Obawiam się, że i tego tysiąca możemy wkrótce nie mieć – powiedział Anatolij. – Od tej chwili musimy używać naszych mózgów i minimum środków. Nasz kredyt się wyczerpał. Spróbujmy innego podejścia. Pomyśl: ktoś musiał pomóc im w ukryciu się, a to oznacza, że ktoś wie, gdzie są.

– Jeśli im ktoś pomagał, byli to prawdopodobnie rebelianci, a oni nie będą mówić – zauważył Jean-Pierre.

– Mogą o tym wiedzieć inni.

– Może, ale czy powiedzą?

– Nasi zbiegowie muszą mieć jakichś wrogów. Jean-Pierre potrząsnął głową.

– Ellis przebywał tu zbyt krótko, by narobić sobie wrogów, a Jane była bohaterką; traktowali ją jak Joannę d’Arc. Wszyscy ją lubili. Ale chwileczkę… – uświadomił sobie nagle, że to nie jest cała prawda.

– Taak?!

– Mułła.

– A jednak.

– Z jakiegoś niewiadomego powodu nie cierpiał jej. Być może dlatego, że jej sposoby leczenia były skuteczniejsze niż jego, ale chyba nie tylko, bo przecież moje też, ale mnie nigdy nie okazywał specjalnej niechęci.

– Prawdopodobnie nazywał ją zachodnią nierządnicą.

– Skąd wiesz?

– To u nich normalne. Gdzie mieszka ten mułła?

– Abdullah mieszka w Bandzie, w domu oddalonym pół mili od wioski.

– Będzie mówił?

– Chyba wystarczająco nienawidzi Jane, aby nam ją wydać – powiedział z namysłem Jean-Pierre. – Ale nikt nie może widzieć, jak z nami rozmawia. Nie możemy tak po prostu wylądować w wiosce i wziąć go na spytki – wszyscy wiedzieliby, co się stało, i mułła nie puściłby pary z ust. Muszę się z nim spotkać potajemnie… – Jean-Pierre spróbował przewidzieć niebezpieczeństwo, w jakie może się wpakować kontynuując tę linię rozumowania. Wtedy przypomniał sobie upokorzenie, którego doznał; zemsta była warta ryzyka. – Gdybyś mnie wysadził w pobliżu wioski, mógłbym się przemknąć do ścieżki prowadzącej ze wsi do jego domu i zaczekać tam w ukryciu, dopóki nie nadejdzie.

– A jeśli nie nadejdzie przez cały dzień?

– No tak…

– Musimy mieć pewność, że będzie tamtędy przechodził – Anatolij zmarszczył czoło. – Spędzimy wszystkich wieśniaków do meczetu, tak jak to zrobiliśmy poprzednio, a po jakimś czasie wypuścimy ich. Abdullah niemal na pewno wróci prosto do domu.

– Ale czy będzie szedł sam?

– Zastanówmy się. Powiedzmy, że najpierw puszczamy kobiety i każemy im wracać do domów. Kiedy w następnej kolejności wypuścimy mężczyzn, na pewno będą chcieli sprawdzić, co z żonami. Czy ktoś jeszcze mieszka w pobliżu Abdullaha?

– Nie.

– A więc powinien zdążać tą ścieżką sam. Wyjdziesz zza krzaka…

– A on mi poderżnie gardło od ucha do ucha.

– Nosi nóż?

– A czy spotkałeś kiedyś Afgańczyka, który by go nie nosił? Anatolij wzruszył ramionami.

– Możesz wziąć mój pistolet.

Jean-Pierre, chociaż nie umiał posługiwać się pistoletem, poczuł się mile połechtany, a jednocześnie zaskoczony takim przejawem zaufania.

– Może się przydać, jak będę musiał go postraszyć – powiedział podniecony. – Potrzebuję jeszcze tutejszego ubrania na wypadek, gdyby zobaczył mnie ktoś poza Abdullahem. A jeśli natknę się na kogoś, kto mnie zna? Muszę zasłonić twarz chustką czy czymś w tym rodzaju…

– Żaden problem – powiedział Anatolij. Krzyknął coś po rosyjsku i trzech żołnierzy poderwało się na nogi. Rozbiegli się po chatach i po chwili z jednej z nich wyprowadzili starego handlarza koni.

– Możesz wziąć jego rzeczy – powiedział Anatolij.

– Dobrze się składa – ucieszył się Jean-Pierre. – Kaptur zasłoni mi twarz.

Ściągaj ubranie – wrzasnął na starego przechodząc na dari.

Mężczyzna zaczął protestować – nagość była dla Afgańczyka straszliwą hańbą. Anatolij krzyknął coś po rosyjsku do żołnierzy, a ci powalili starca na ziemię i ściągnęli z niego koszulę. Rozrechotali się głośno na widok jego patyczkowatych nóg wystających z obszarpanych, dziurawych gaci. Gdy go puścili, rzucił się do ucieczki przykrywając jedną ręką genitalia, co wzbudziło nowe salwy śmiechu.

Jean-Pierre był zbyt zdenerwowany, by dostrzegać w tym coś zabawnego.

Ściągnął swoją europejską koszulę i spodnie i wdział koszulę z kapturem.

– Śmierdzisz końskimi szczynami – stwierdził Anatolij.

– Od środka jeszcze gorzej zajeżdża – odparł Jean-Pierre.

Wdrapali się do helikoptera. Anatolij wziął słuchawki pilota i długo mówił coś po rosyjsku do mikrofonu. Jean-Pierre był podenerwowany czekającym go zadaniem. Przypuśćmy, że do wioski zawitają z gór partyzanci i przydybią go, kiedy będzie groził Abdullahowi pistoletem? W Dolinie zna go dosłownie każdy. Wieść o tym, że odwiedził Bandę w towarzystwie Rosjan, na pewno szybko się rozniesie. Bez wątpienia większość ludzi już wie, że jest szpiegiem. Jest teraz pewnie wrogiem publicznym numer jeden. Mogą go rozerwać na kawałki.

A może przedobrzamy? Może powinniśmy zwyczajnie wylądować, złapać Abdullaha i biciem wymusić z niego prawdę?

Nie, próbowaliśmy już tego wczoraj i nic nie osiągnęliśmy. To jedyny sposób. Anatolij oddał słuchawki pilotowi, który zajął tymczasem swoje miejsce i rozgrzewał silnik helikoptera. Anatolij wyjął pistolet i pokazał go Jean-Pierre’owi.

– To jest dziewięciomilimetrowy makarow – powiedział przekrzykując hałas wirników. Nacisnął zatrzask u dołu rękojeści i wyciągnął magazynek. Zawierał osiem pocisków. Wepchnął magazynek z powrotem i wskazał na inny zatrzask, znajdujący się po lewej strome rękojeści.

– To bezpiecznik. Kiedy czerwony punkt jest niewidoczny, bezpiecznik znajduje się w pozycji „zabezpieczenia”. – Trzymając broń w lewej ręce, prawą odciągnął suwadło nad rękojeścią. – Tak repetuje się pistolet. Żeby ponownie zarepetować go po oddaniu strzału, musisz przytrzymać chwilę spust w położeniu wciśniętym. – Podał broń Jean-Pierre’owi.

On mi naprawdę ufa, pomyślał Jean-Pierre z satysfakcją, która przytłumiła na chwilę targające nim wątpliwości.

Helikoptery wystartowały. Lecieli nad Rzeką Pięciu Lwów na południowy zachód, zapuszczając się coraz dalej w głąb Doliny. Jean-Pierre’owi przeszło przez myśl, że tworzą z Anatolijem dobrany zespół. Anatolij przypominał mu ojca: mądry, stanowczy, odważny mężczyzna, całym sercem zaangażowany w budowę światowego komunizmu. Jeśli nam się powiedzie, pomyślał, prawdopodobnie znowu będziemy mogli pracować razem. Ta myśl bardzo go podbudowała.

Nad Dash-i-Rewat, gdzie Dolina zaczynała się obniżać, helikopter skręcił na południowy wschód i polecieli w górę strumienia Rewat, w stronę wzgórz, aby zbliżyć się do Bandy niepostrzeżenie, pod osłoną góry.

Anatolij ponownie wziął od pilota słuchawki, a po chwili podszedł do Jean- Pierre’a i krzyknął mu do ucha:

– Wszyscy są już w meczecie. Ile zajmie żonie mułły droga do domu?

– Pięć do dziesięciu minut.

– Gdzie cię wysadzić? Jean-Pierre zastanowił się.

– Wszyscy wieśniacy są w meczecie, tak?

– Tak.

– Sprawdzili jaskinie?

Anatolij podszedł znowu do radia i zapytał.

– Sprawdzili – powiedział wracając do Jean-Pierre’a.

– W porządku. Tu mnie wysadź.

– Ile czasu potrzebujesz na dotarcie do miejsca, w którym chcesz się zaczaić?

– Daj mi dziesięć minut, potem wypuść kobiety i dzieci, a mężczyzn dziesięć minut po nich.

– Załatwione.

Helikopter opuścił się w cień góry. Było późne popołudnie, ale do zmierzchu pozostało jeszcze około godziny. Wylądowali za granią, kilka jardów od jaskiń.

– Nie wychodź na razie, sprawdzimy jeszcze raz jaskinie – powiedział do

Jean-Pierre’a Anatolij.

Przez otwarte drzwi Jean-Pierre zobaczył, że nie opodal ląduje inny Hind. Wyskoczyło z niego sześciu ludzi. Wbiegli na grań.

– Jak wam potem zasygnalizować, żebyście po mnie wylądowali? – spytał

Jean-Pierre.

– Będziemy czekać tu na ciebie.

– A jeśli przed moim powrotem przyplączą się tu jacyś wieśniacy?

– Zlikwidujemy ich.

To była jeszcze jedna cecha wspólna dla Anatolija i ojca Jean-Pierre: bezwzględność.

Grupa rozpoznawcza wróciła zza grani i jeden z żołnierzy zamachał ręką na znak, że teren jest czysty.

– No idź – powiedział Anatolij.

Jean-Pierre odsunął drzwi i ściskając w dłoni pistolet wyskoczył z helikoptera. Przebiegł szybko ze schyloną głową pod wirującymi łopatkami. Dotarłszy do grani obejrzał się – oba helikoptery czekały.

Przeciął znajomą polankę przed dawnym jaskiniowym lazaretem i popatrzył w dół na wioskę. Widział stąd dziedziniec meczetu, ale nie był w stanie rozpoznać żadnej ze znajdujących się na nim postaci. Istniała jednak możliwość, że któraś z nich spojrzy w nieodpowiednim momencie w górę i zobaczy go – mogli mieć lepszy wzrok – naciągnął więc na głowę kaptur i zakrył nim twarz.

W miarę oddalania się od gwarantujących bezpieczeństwo sowieckich helikopterów serce biło mu coraz mocniej. Zbiegł ze wzgórza, mijając dom mułły. Mimo wszechobecnego szumu rzeki i odległego warkotu helikopterowych wirników, Dolina wydawała się dziwnie cicha i spokojna. Uświadomił sobie, że to przez brak głosów dzieci.

Minął zakręt i stwierdził, że nie jest już widoczny z domu mułły. Obok ścieżki rosły kępy wielbłądziej trawy i krzaki jałowca. Wbiegł za nie i przykucnął. Był dobrze ukryty, a jednocześnie miał dobry widok na ścieżkę. Teraz pozostawało tylko czekać.

Zaczął sobie układać w głowie, co powie Abdullahowi. Mułła histerycznie nienawidził kobiet – to właśnie będzie można wykorzystać.

Po wrzawie piskliwych głosów, jaka rozpętała się raptem w położonej niżej wiosce, zorientował się, że Anatolij kazał właśnie wypuścić z meczetu kobiety i dzieci. Mieszkańcy wioski będą się zastanawiali, czemu to wszystko ma służyć, ale pewnie zrzucą to w końcu na karb bezsensu, kierującego notorycznie działaniami wszystkich armii świata.

Po kilku minutach na ścieżce pojawiła się żona mułły z dzieckiem na ręku, prowadząca za sobą trójkę starszych pędraków. Poczuł nieprzyjemne napięcie – czy aby na pewno go tu nie widać? Czy dzieci nie zbiegną ze ścieżki w krzaki, w których się przyczaił? Byłoby strasznie głupio, gdyby nakryły go dzieciaki. Przypomniał sobie o pistolecie, który ściskał w dłoni. Czy potrafiłbym zastrzelić dziecko? – zadał sobie pytanie.

Przeszli obok i zniknęli za zakrętem, zmierzając w stronę domu.

Wkrótce potem z pola pszenicy zaczęły startować sowieckie helikoptery. Znaczyło to, że wypuszczono mężczyzn. Zgodnie z jego przewidywaniami na ścieżce pojawił się Abdullah – wspinająca się z posapywaniem pod górę baryłkowata postać w turbanie i angielskiej marynarce w prążki. Jean-Pierre pomyślał, że między Europą a Wschodem musi kwitnąć wielki handel używaną odzieżą, ponieważ mnóstwo tubylców nosi szyte niewątpliwie w Paryżu bądź w Londynie części garderoby, których pozbyli się pierwotni właściciele, bo chociaż daleko im jeszcze było do zupełnego znoszenia, wyszły już pewnie z mody. I pomyśleć tylko, przyszło do głowy Jean-Pierre’owi obserwującemu zbliżającą się doń komiczną postać, że w rękach tego pajaca w marynarce maklera giełdowego spoczywa klucz do mojej przyszłości. Wstał i wyszedł z krzaków.

Mułła wzdrygnął się zaskoczony i krzyknął z przestrachu. Spojrzał na Jean- Pierre’a i poznał go.

– To ty?! – wydusił z siebie w narzeczu dari. Jego ręka powędrowała za pasek. Jean-Pierre pokazał mu pistolet. Abdullah spotulniał.

– Nie bój się – powiedział Jean-Pierre w dari. Drżenie w jego głosie zdradzało, że jest zdenerwowany, uczynił wiec wysiłek, by nad nim zapanować. – Nikt nie wie, że tu jestem. Twoja żona przeszła z dziećmi nie zauważając mnie. Nic im nie grozi.

Abdullah spojrzał na niego podejrzliwie.

– Czego chcesz?

– Moja żona jest cudzołożnicą – powiedział Jean-Pierre i chociaż z pełnym wyrachowaniem wykorzystywał nieprzychylne nastawienie mułły do Jane, jego wściekłość nie była jednak całkiem udawana. – Zabrała moje dziecko i opuściła mnie. Poszła się kurwić z tym Amerykaninem.

– Wiem – mruknął mułła i Jean-Pierre zauważył, że mężczyzna zaczyna wzbierać świętym oburzeniem.

Назад Дальше