Wejść Między Lwy - Follett Ken 36 стр.


– Szukam jej, aby sprowadzić z powrotem i ukarać.

Abdullah pokiwał z entuzjazmem głową, a w jego oczach pojawił się błysk nienawiści. Podobał mu się zamysł ukarania cudzołożnicy.

– Ale ta niegodziwa para ukryła się – kontynuował Jean-Pierre wolno i rozważnie. Teraz liczył się każdy niuans. – Jesteś sługą bożym. Powiedz mi, gdzie oni są. Nikt się nigdy nie dowie, jak wpadłem na ich trop. Będziemy to wiedzieć tylko ty, ja i Bóg.

– Odeszli – Abdullah splunął i ślina pociekła mu po ufarbowanej na czerwono brodzie.

– Dokąd? – Jean-Pierre wstrzymał oddech.

– Opuścili Dolinę.

– Ale dokąd poszli?

– Do Pakistanu.

Do Pakistanu! Co ten stary dureń wygaduje?

– Przecież wszystkie szlaki są odcięte! – wrzasnął z irytacją Jean-Pierre.

– Oprócz Szlaku Maślanego.

– Mon Dieu – szepnął Jean-Pierre w swym rodzinnym języku. – Szlak Maślany. – Poczuł podziw dla odwagi Ellisa i Jane, a jednocześnie gorzkie rozczarowanie, gdyż w tej sytuacji odnalezienie ich stawało się niemożliwe. – Wzięli ze sobą dziecko?

– Tak.

– A więc nigdy nie zobaczę już córki.

– Zginą w Nurystanie – pocieszył go Abdullah z nie ukrywaną satysfakcją.

– Kobieta z Zachodu z dzieckiem nie przeżyje na tych wysokich przełęczach, a Amerykanin zginie próbując ją ratować. Tak Bóg karze tych, którzy umknęli ludzkiemu wymiarowi sprawiedliwości.

Jean-Pierre uświadomił sobie, że powinien jak najszybciej wrócić do helikoptera.

– Wracaj teraz do domu – powiedział do Abdullaha.

– Traktat przepadnie wraz z nimi, bo Ellis ma go ze sobą – dorzucił Abdullah. – To nawet dobrze, bo chociaż potrzebujemy amerykańskiej broni, jednak niebezpiecznie jest zadawać się z niewiernymi.

– Idź! – burknął Jean-Pierre. – Jeśli nie chcesz, żeby zobaczyła mnie twoja rodzina, zatrzymaj ich przez kilka minut w chacie.

Abdullah miał przez chwilę taką minę, jakby oburzyło go, że ktoś śmie wydawać mu rozkazy, ale doszedł zapewne do wniosku, że stoi nie po tej stronie pistoletu, aby pozwolić sobie na protesty i oddalił się spiesznie.

Czy zbiegowie rzeczywiście zginą w Nurystanie, jak z taką satysfakcją przepowiadał Abdullah?, zastanowił się Jean-Pierre. Nie o to mu chodziło. Nie zaspokoiłoby to ani jego żądzy zemsty, ani nie przyniosłoby mu satysfakcji. Chciał odzyskać córkę. Pragnął Jane żywej, zdanej na jego łaskę i niełaskę. Chciał, by Ellis cierpiał ból i poniżenie.

Poczekał, aż Abdullah dotrze do domu, po czym naciągnął kaptur na twarz i zawiedziony ruszył pod górę. Mijając chatę mułły odwrócił głowę na wypadek, gdyby wyjrzało stamtąd któreś z dzieci.

Anatolij czekał na niego na polance przed jaskiniami. Wyciągnął rękę po broń.

– No i? – spytał.

Jean-Pierre oddał pistolet.

– Wymknęli się nam – powiedział. – Opuścili Dolinę.

– Nie mogą nam się wymknąć – warknął ze złością Anatolij. – Dokąd poszli?

– Do Nurystanu – Jean-Pierre wskazał w kierunku helikopterów – Czy nie czas na nas?

– W helikopterze nie można rozmawiać.

– A jeśli nadejdą wieśniacy…

– Do diabła z wieśniakami! Przestań wreszcie trząść portkami! Co oni robią w Nurystanie?

– Przedzierają się do Pakistanu trasą zwaną Maślanym Szlakiem.

– Skoro wiemy, którędy idą, możemy ich odnaleźć.

– Nie sądzę. Szlak jest jeden, ale ma liczne warianty.

– Sprawdzimy z powietrza wszystkie.

– Nie da się lecieć nad tymi ścieżkami. Ciężko będzie także iść nimi bez tutejszego przewodnika.

– Mamy mapy…

– Jakie mapy? – spytał Jean-Pierre. – Te, które u ciebie widziałem, nie są wcale lepsze od moich amerykańskich, a i na nich, choć to najlepsze z istniejących, nie ma tego szlaku i niektórych przełęczy. Nie wiesz, że są na świecie rejony nie zbadane jeszcze przez kartografów? Znajdujesz się właśnie w jednym z nich!

– Wiem, pracuję w wywiadzie, zapomniałeś? – Anatolij zniżył głos. – Zbyt łatwo się zniechęcasz, przyjacielu. Pomyśl. Skoro Ellis zdołał znaleźć przewodnika, to i ja mogę to zrobić.

Czy to możliwe, pomyślał Jean-Pierre, a głośno powiedział:

– Ale nie wiadomo, którą z tras wybrali.

– Przypuśćmy, że jest ich w sumie dziesięć. Potrzebujemy więc dziesięciu przewodników, którzy poprowadzą dziesięć grup pościgowych.

Entuzjazm Jean-Pierre’a wzrósł gwałtownie, gdy dotarło doń, że może jeszcze odzyskać Chantal i Jane oraz zobaczyć pojmanego Ellisa.

– Może nie będzie tak źle – powiedział z nowym zapałem. – Po drodze możemy zasięgać języka. Po opuszczeniu tej przeklętej Doliny na pewno natkniemy się na ludzi bardziej skorych do rozmowy. Nurystańczycy nie są tak zaangażowani w tę wojnę.

– No – rzucił Anatolij – ściemnia się. Mamy sporo roboty na tę noc. Wyruszymy z samego rana. Idziemy.

ROZDZIAŁ 17

Jane obudziła się wystraszona. Nie wiedziała, gdzie i z kim jest i czy nie znajduje się czasem w rękach Rosjan. Przez sekundę wpatrywała się w sufit lepianki zastanawiając się, czy to aby nie więzienie. Serce waliło jej jak młotem. Potem usiadła gwałtownie, zobaczyła Ellisa śpiącego z otwartymi ustami w śpiworze i wszystko sobie przypomniała: to już nie Dolina. Uciekliśmy. Rosjanie nie wiedzą, gdzie jesteśmy, i nie mogą nas znaleźć.

Położyła się z powrotem i czekała, aż rytm serca powróci do normy.

Nie podążali trasą, którą Ellis zaplanował początkowo. Zamiast iść na północ do Comar, a później na wschód doliną Comar do Nurystanu, zawrócili z Saniz na południe i skręcili na wschód w dolinę Aryu. Trasę tę zasugerował Mohammed twierdząc, że wyprowadzi ich dużo szybciej z Doliny Pięciu Lwów i Ellis się zgodził.

Wyruszyli przed świtem i przez cały dzień maszerowali pod górę. Ellis z Jane nieśli na zmianę Chantal, a Mohammed prowadził Maggie. W poradnie zatrzymali się w składającej się z kilku nędznych lepianek wiosce Aryu i kupili chleb od podejrzliwego starca z ujadającym psem. Wioska Aryu była ostatnim słupem granicznym cywilizacji. Dalej na przestrzeni wielu mil nie było już nic oprócz usianej głazami rzeki i niebotycznych nagich gór w kolorze kości słoniowej po obu stronach, i tak aż do późnego popołudnia, kiedy to znużeni dotarli do tego miejsca.

Jane znowu usiadła. Chantal leżała obok oddychając miarowo i promieniując ciepłem niczym termofor. Ellis zagrzebał się we własnym śpiworze. Mogli połączyć dwa w jeden, ale Jane obawiała się, by Ellis nie przygniótł w nocy Chantal, położyli się więc osobno i zadowolili swoją bliskością, dotykając się nawzajem raz po raz. Mohammed spał w sąsiedniej izbie.

Jane wstała ostrożnie, starając się nie obudzić małej. Naciągnęła majtki i kiedy zaczęła zakładać spodnie, poczuła ból w mięśniach pleców i nóg. Przyzwyczajona była do marszów, ale nie do całodziennych wspinaczek bez chwili wytchnienia i do tego w tak trudnym terenie.

Wzuła buty i nie zawiązując sznurowadeł wyszła przed chatę. Zimne, jaskrawe górskie światło zmusiło ją do przymrużenia oczu. Stała na wysokogórskiej hali – rozległej zielonej łące, przez którą wił się strumień. Z jednego krańca łąki wynosiły się strome góry, a do ich podnóża tuliły się kamienne chaty i zagrody dla bydła. Domy stały puste, nie było też zwierząt. Znajdowało się tu letnie pastwisko i stada krów odeszły do swoich zimowych zagród. W Dolinie Pięciu Lwów wciąż jeszcze trwało lato, ale na tej wysokości jesień przychodziła już we wrześniu.

Jane pobiegła do strumienia. Płynął dostatecznie daleko od kamiennych chat, aby mogła zdjąć ubranie bez obawy, że zgorszy Mohammeda. Wbiegła do strumienia i zanurzyła się szybko. Woda była paraliżująco zimna. Wyskoczyła natychmiast na brzeg szczękając zębami.

– Diabli nadali – wymamrotała na głos. Postanowiła, że nie będzie się myć, dopóki nie powrócą do cywilizacji.

Włożyła ubranie – mieli tylko jeden ręcznik zarezerwowany dla Chantal – i pobiegła z powrotem do chaty podnosząc po drodze z ziemi kilka patyków. Położyła je na resztkach wczorajszego ogniska i dmuchała tak długo, aż patyki zajęły się od drzemiącego w zgliszczach żaru. Wyciągnęła zmarznięte ręce i trzymała je nad płomieniem, dopóki nie poczuła, że jest jej cieplej.

Wstawiła garnek z wodą na kąpiel dla Chantal. Kiedy czekała, aż się zagrzeje, obudzili się kolejno pozostali. Najpierw Mohammed, który poszedł się zaraz umyć, później Ellis, skarżąc się, że cały jest obolały, a na końcu Chantal, której wystarczyło dać jeść, by ją zadowolić.

Jane znajdowała się w stanie dziwnej euforii. Powinnam się niepokoić, i pomyślała, zapuszczając się z dwumiesięcznym dzieckiem w ten dziki zakątek świata. Ale nie wiadomo dlaczego nad wszystkimi jej ewentualnymi obawami dominowało uczucie szczęścia. Co mnie tak uszczęśliwia? – zadała sobie pytanie i odpowiedź nasunęła się sama: bo jestem z Ellisem.

Chantal także wydawała się szczęśliwa, jakby wysysała ten stan ducha z mlekiem matki. Ostatniego wieczoru nie zdołali kupić nic do jedzenia, ponieważ pasterze bydła odeszli i nie było od kogo kupować. Mieli jednak w zapasach prowiantu trochę soli i ryżu, który ugotowali – nie bez trudności, bo na tej wysokości na zagotowanie się wody można czekać w nieskończoność. Na śniadanie została reszta zimnego ryżu. To trochę ostudziło euforię Jane.

Jadła, karmiąc jednocześnie Chantal. Później umyła i przewinęła małą. Zapasowa pielucha uprana wczoraj w strumieniu wyschła przez noc nad ogniem. Podłożyła ją Chantal, a z zasiusianą poszła nad strumień. Liczyła na to, że wiatr i ciepło końskiego ciała wysuszą ją w drodze. Co by powiedziała mama dowiedziawszy się, że jej wnuczka leży cały dzień w jednej pieluszce? Byłaby przerażona. Nieważne…

Ellis z Mohammedem objuczyli kobyłę i siłą ustawili ją we właściwym kierunku. Dzisiaj będzie gorzej niż wczoraj. Mają przeciąć pasmo górskie, które od stuleci z niniejszym lub większym skutkiem izoluje Nurystan od reszty świata. Będą się wspinać ku znajdującej się na wysokości czternastu tysięcy stóp przełęczy Aryu. Przez większość drogi będą musieli brnąć przez śnieg i lód. Spodziewali się dotrzeć jeszcze dzisiaj do wioski Linar w Nurystanie. W prostej linii to zaledwie dziesięć mil, ale będzie dobrze, jeśli dowloką się tam późnym popołudniem. Gdy ruszali w drogę, słońce przygrzewało już silniej niż rano, ale powietrze nadal było zimne. Jane założyła grube skarpety i rękawice z jednym palcem, a pod podbite futrem palto wdziała sweter. Chantal niosła w nosidełku między paltem a swetrem, rozpiąwszy górne guziki, aby mała miała czym oddychać.

Opuścili łąkę i ruszyli w górę rzeki Aryu. Krajobraz momentalnie stał się znowu surowy i wrogi. Zimne urwiska pozbawione były jakiejkolwiek roślinności.

W pewnej chwili Jane dostrzegła w oddali obozowisko nomadów – kilka namiotów rozbitych na nagim stoku. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że w Dolinie są oprócz nich jeszcze jacyś ludzie, czy też raczej się ich obawiać. Jedyną inną żywą istotą, jaką zauważyła, był sęp brodaty, szybujący w ostrych podmuchach wiatru. Nie było tu żadnej wyraźnie wytyczonej ścieżki. Jane cieszyła się niezmiernie, że jest z nimi Mohammed. Z początku podążali brzegiem rzeki, ale kiedy ta się zwęziła i w końcu znikła pod ziemią, prowadził ich dalej z taką samą pewnością. Spytała go, skąd zna drogę, i wyjaśnił jej, że szlak wytyczają usypane co kawałek kupki kamieni. Nie zauważyła ich, dopóki jej nie pokazał.

Wkrótce stąpali już po gruncie pokrytym cienką warstwą śniegu i Jane, pomimo grubych skarpet i butów, zaczęły marznąć stopy.

Zdumiewające, że Chantal prawie się nie budziła. Co kilka godzin zatrzymywali się na parę minut odpoczynku i Jane wykorzystywała te okazje, by nakarmić małą, krzywiąc się z zimna przy wystawianiu na mróz wrażliwej piersi. Podzieliła się z Ellisem spostrzeżeniem, że według niej Chantal nadzwyczaj dobrze znosi trudy podróży.

– To wprost niewiarygodne. Niewiarygodne – przyznał.

W południe, w miejscu, skąd roztaczał się widok na przełęcz Aryu, zatrzymali się na upragniony półgodzinny odpoczynek. Jane była już zmęczona i bolały ją plecy. Do tego straszliwie zgłodniała. Łapczywie pochłaniała morwowo-orzechowe placuszki, które stanowiły cały ich lunch.

Podejście do przełęczy nie wyglądało zachęcająco. Przyglądając się stromemu stokowi, Jane zaczęła mieć poważne wątpliwości. Chyba posiedzę tu trochę dłużej, przeleciało jej przez myśl. Było jednak zimno i zaczęła dygotać. Ellis zauważył to i wstał.

– Chodźmy, zanim przymarzniemy do tych kamieni – powiedział wesoło, a Jane pomyślała: patrzcie go, jaki rozkoszny. Wysiłkiem woli zmusiła się, by wstać.

– Daj, poniosę Chantal – zaproponował Ellis.

Z wdzięcznością oddała mu dziecko. Mohammed ruszył przodem prowadząc za uzdę Maggie. Jane powlokła się niechętnie za nim. Ellis zamykał pochód.

Stok był stromy, a pokryte śniegiem podłoże śliskie. Po kilku minutach Jane była bardziej zmęczona niż przed zatrzymaniem się na odpoczynek. Kiedy tak szła potykając się i sapiąc, przypomniało jej się, jak mówiła Ellisowi: Chyba mam większe szansę ucieczki z tobą stąd, niż potem samotnie z Syberii. Może nie dam rady i tutaj, pomyślała teraz. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie aż tak źle. Ale zaraz przywołała się do porządku. Oczywiście, że zdawałaś sobie sprawę, przyznała w duchu, i wiesz, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Przestań wreszcie biadolić, ty patetyczna idiotko. W tym momencie poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i zatoczyła. Ellis idący tuż za nią złapał ją za ramię i podtrzymał, chroniąc przed upadkiem. Uświadomiła sobie, że uważał na nią przez cały czas i poczuła przypływ miłości do tego człowieka. Jean-Pierre nigdy by się tak o nią nie troszczył. Szedłby przodem wychodząc z założenia, że jeśli będzie potrzebowała pomocy, sama o nią poprosi: gdyby miała mu to za złe, spytałby, czy w końcu chce, by ją traktować na równi z mężczyznami, czy nie.

Zbliżali się do szczytu. Jane pochyliła się w przód, żeby skompensować pochyłość, i powtarzała sobie w duchu: jeszcze kawałek, jeszcze kawałek. Kręciło jej się w głowie. Idąca przed nią Maggie poślizgnęła się na obluzowanych kamieniach i ostatnie kilka stóp podbiegła wierzgając i pociągając za sobą Mohammeda. Jane brnęła za nią ostatkiem sił, licząc kroki, w końcu postawiła nogę na płaskim terenie. Zatrzymała się. Świat wirował jej przed oczami. Otoczyło ją ramię Ellisa.

Zamknęła oczy i wsparła się na nim.

– Stąd będzie cały dzień marszu z górki – powiedział.

Otworzyła oczy. Nigdy nie widziała tak surowego krajobrazu: nic tylko śnieg, wiatr i skały – wszędzie i zawsze.

– Co za straszne pustkowie – szepnęła.

Przez chwilę patrzyli na roztaczający się przed nimi widok.

– Musimy ruszać dalej – powiedział w końcu Ellis.

Ruszyli. Droga w dół była bardziej stroma. Mohammed, który podczas wspinaczki cały czas ciągnął Maggie za uzdę, teraz czepiał się jej ogona spełniając rolę hamulca i pilnując, by kobyła nie zsunęła się bezwładnie po śliskim stoku. Pośród bezładu luźnych, przysypanych śniegiem skał trudno było wypatrzyć kopczyki kamieni, ale Mohammed szedł bez wahania naprzód. Jane przyszło na myśl, że powinna wziąć Chantal od Ellisa, aby trochę odetchnął, ale wiedziała, że nie da rady jej nieść.

Schodzili coraz niżej i pokrywa śnieżna stopniowo stawała się coraz cieńsza, aż w końcu znikła zupełnie odsłaniając szlak. Jane słyszała od jakiegoś czasu dziwne pogwizdywania i wreszcie wykrzesała z siebie tyle energii, by zapytać Mohammeda, co to jest. Odpowiedział słowem z narzecza dari, którego nie znała. On z kolei nie znał jego francuskiego odpowiednika. Wreszcie pokazał jej małe wiewiórkowate zwierzątko, przebiegające im drogę – był to świstak. Później zobaczyła ich jeszcze kilka i zastanowiło ją, czym się tu odżywiają.

Wkrótce podążali już z biegiem małego strumienia i monotonię ciągnących się bez końca szarobiałych skał zaczęły ożywiać kępki rachitycznej trawy oraz niskie krzaki porastające brzegi. W wąwozie hulał wciąż jednak wiatr, przenikając ubranie Jane tysiącem lodowatych igiełek.

Tak jak przedtem wspinaczka stawała się z każdą chwilą trudniejsza, tak teraz schodzenie szło coraz to łatwiej; ścieżka wygładzała się stopniowo, powietrze stawało się cieplejsze, a krajobraz milszy dla oka. Jane w dalszym ciągu była skrajnie wyczerpana, ale nie czuła się już załamana i przygnębiona. Po przejściu kilku mil dotarli do pierwszej wioski Nurystanu. Tutejsi mężczyźni nosili grube swetry bez rękawów w krzykliwe biało-czarne wzory i mówili własnym językiem, który Mohammed ledwie rozumiał. Udało mu się jednak kupić od nich chleb za trochę afgańskich pieniędzy Ellisa.

Назад Дальше