Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 15 стр.


W miarę upływu lat Perot zorientował się, że Stauffer miał jeszcze więcej zalet. Doskonale orientował się w szczegółach – coś, czego brakowało Perotowi. Nie sposób było zbić go z tropu. I był wspaniałym dyplomatą. Kiedy EDS wywalczyła kontrakt, niejednokrotnie oznaczało to konieczność przejmowania istniejących już działów, opracowania danych wraz z personelem. Często powodowało to komplikacje. Ludzie ze zrozumiałych względów byli drażliwi, nieufni i niechętni. Merv Stauffer – spokojny, uśmiechnięty, skłonny do pomocy, mówiący łagodnie i w równie łagodny sposób stanowczy – umiał ugłaskać ich, jak nikt inny.

Od końca lat sześćdziesiątych pracował bezpośrednio z Perotem. Specjalizował się w podchwytywaniu mglistych, zwariowanych pomysłów, rodzących się w niespokojnej wyobraźni Perota, dokładnym ich analizowaniu, a następnie nadawaniu im kształtu i puszczaniu w ruch całej skomplikowanej maszynerii. Niekiedy dochodził do wniosku, że pomysł jest zły – i kiedy Stauffer tak twierdził – Perot zaczynał myśleć, że być może pomysł istotnie jest zły.

Miał ogromny zapał do pracy. Nawet wśród „pracoholików” z szóstego piętra Stauffer był kimś wyjątkowym. Nie tylko pracował nad tym, co Perot wymarzył sobie w łóżku poprzedniej nocy, ale również nadzorował jego spółkę nieruchomości ziemskich i towarzystwo naftowe, zarządzał jego inwestycjami i majątkiem.

„Najlepszym sposobem udzielenia pomocy Simonsowi – uznał Perot – będzie przydzielenie mu Merva Stauffera”.

Zastanawiał się, czy Simons się zmienił. Od ich ostatniego spotkania minęło wiele lat. To było podczas bankietu. Simons opowiedział mu następującą historię.

W czasie rajdu na Son Tay śmigłowiec Simonsa wylądował w niewłaściwym miejscu. Był to umocniony obiekt bardzo podobny do obozu jenieckiego, ale odległy od niego o jakieś czterysta jardów. Znajdowały się tam baraki pełne śpiących żołnierzy wroga. Rozbudzeni hałasem i rakietami oświetlającymi wyskakiwali z baraków, rozespani, na wpół ubrani, ale uzbrojeni. Simons stał przed drzwiami z zapalonym cygarem w ustach, obok niego zaś stał potężnie zbudowany sierżant. Ktokolwiek pojawiał się w drzwiach, widząc żarzący się koniuszek cygara

Simonsa, stawał niezdecydowany. Wtedy Simons strzelał. Sierżant odrzucał ciało na bok. Potem czekali na następnego.

Perot nie mógł powstrzymać się od pytania:

– Ilu ludzi pan zabił?

– Chyba około siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu – odparł Simons beznamiętnie.

Simons był wspaniałym żołnierzem, ale obecnie hodował świnie. Czy wciąż jest równie sprawny? Miał sześćdziesiąt lat i przeszedł zawał serca jeszcze przed Son Tay. Czy wciąż ma tak samo jasny umysł? Czy wciąż jest tak znakomitym dowódcą?

Będzie chciał pełnej kontroli nad akcją odbicia więźniów, co do tego Perot miał całkowitą pewność. Pułkownik zrobi to po swojemu albo nie zrobi wcale. Perota w zupełności to urządzało. Taki był jego styl: wynajmował do pracy najlepszego z możliwych, a potem pozwalał mu działać. Ale czy w tym Simons wciąż był jeszcze najlepszym na świecie?

Z sekretariatu dobiegły go odgłosy rozmowy. Przyjechali. Wstał. Do pokoju wszedł Simons wraz z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem.

– Witam, pułkowniku Simons – powiedział Perot.

Nigdy nie używał przezwiska Simonsa – „Byk” – uważał to za staromodne.

– Hallo, Ross – odparł Simons, ściskając mu dłoń.

Uścisk miał mocny. Ubrany był niedbale, w spodnie koloru khaki. Rozpięty kołnierzyk koszuli pozwalał dostrzec mięśnie jego potężnego karku. Wydawał się starszy: na jego twarzy pojawiło się więcej zmarszczek, w ostrzyżonych na jeża, dłuższych niż kiedykolwiek włosach – więcej siwizny. Robił jednak wrażenie człowieka twardego i w dobrej formie. Ciągle miał ten sam głęboki, z lekką chrypką palacza, głos o słabym, lecz wyraźnym akcencie nowojorskim. Pod pachą miał przygotowane przez Coburna teczki z danymi ochotników.

– Usiądźmy – powiedział Perot. – Czy wszyscy są po obiedzie?

– Byliśmy u Dusty’ego – odparł Stauffer.

– Kiedy ostatni raz sprawdzano, czy w tym pokoju nie ma podsłuchu? – wtrącił Simons.

Perot uśmiechnął się. Simons był jeszcze ostry, tak jak się spodziewał. Sprawny fizycznie. Dobrze.

– Nigdy nie sprawdzano, pułkowniku – odpowiedział.

– Od tej pory chcę, żeby każdy pokój był codziennie sprawdzany.

– Dopilnuję tego – oświadczył Stauffer.

– Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, pułkowniku – oznajmił Perot – proszę powiedzieć Mervowi. A teraz porozmawiajmy chwilę o interesach. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał pan tu przybyć, aby nam pomóc i chcielibyśmy zaproponować pewną rekompensatę…

– Niech pan nawet o tym nie myśli – burknął Simons.

– Ale…

– Nie chcę zapłaty za wyciąganie Amerykanów z kłopotów – stwierdził Simons. – Nigdy dotąd nie czerpałem z tego żadnych korzyści i teraz też nie mam zamiaru.

Simons był urażony. Jego niezadowolenie zdawało się wypełniać cały pokój. Perot wycofał się szybko. Simons należał do tych nielicznych ludzi, których traktował z całą ostrożnością.

„Stary wojownik nie zmienił się ani na jotę – pomyślał. – Dobrze”.

– Grupa oczekuje w sali konferencyjnej. Widzę, że ma pan teczki, ale zdaję sobie sprawę, że chciałby pan dokonać własnej oceny tych ludzi. Wszyscy znają Teheran i wszyscy mają albo doświadczenie wojskowe, albo takie umiejętności, które mogą okazać się potrzebne. W końcu jednak ostateczny dobór ludzi należy do pana. Jeżeli z jakiegoś powodu nie spodobają się panu, zdobędziemy innych. Od tej pory dowództwo należy do pana.

Perot miał nadzieję, że Simons nikogo nie odrzuci, ale musiał zostawić mu możliwość wyboru. Simons wstał.

– No to zabierajmy się do pracy. – Wyszedł razem ze Staufferem. T. J. pozostał jeszcze przez chwilę.

– Jego żona zmarła – powiedział cicho.

– Lucille? – Perot nie słyszał o tym. – Strasznie mi przykro.

– Rak.

– Czy wiesz, jak to przyjął? T. J. skinął głową.

– Źle.

Gdy T. J. wyszedł, do pokoju wkroczył dwudziestoletni syn Perota, Ross junior. Dzieci Perota często wpadały do biura, teraz jednak, gdy w sali konferencyjnej odbywała się tajna narada, Perot byłby szczęśliwy, gdyby syn wybrał sobie inny, bardziej odpowiedni moment. Ross junior musiał zobaczyć Simonsa w hallu. Chłopak już go spotykał wcześniej i wiedział, kim był. „Teraz też – pomyślał Perot – z pewnością zorientował się, że jedynym powodem bytności Simonsa tutaj może być próba zorganizowania akcji”.

Ross usiadł i powiedział:

– Cześć, tato. Odwiedziłem babcię.

– To dobrze – odparł Perot. Popatrzył na jedynaka z miłością. Ross junior był wysoki, barczysty, ale szczupły i o wiele przystojniejszy od swojego ojca. Dziewczyny krążyły wokół niego jak ćmy wokół świecy – fakt, że był spadkobiercą olbrzymiej fortuny, był tylko jednym z powodów jego atrakcyjności. Traktował je w taki sam sposób, jak wszystko: z nienagannymi manierami i z dojrzałością ponad swój wiek.

– Słuchaj – rzekł Perot. – Chciałbym, abyśmy doszli w pewnej sprawie do porozumienia. Mam zamiar żyć sto lat, ale gdyby coś mi się stało, proszę cię, żebyś porzucił szkołę, wrócił do domu i zaopiekował się twoją matką i siostrami.

– W porządku – odparł Ross. – Nie martw się tym.

– A gdyby coś przydarzyło się twojej matce – ciągnął Perot – chciałbym, żebyś zamieszkał w domu i wychował swoje siostry. Wiem, że będzie to dla ciebie trudne, ale wolałbym nie powierzać tego obcym ludziom. Będą potrzebować ciebie. Liczę na to, że zamieszkasz razem z nimi i dopilnujesz ich właściwego wychowania…

– Tato, zrobiłbym tak, nawet gdybyś mi tego nie mówił.

– To dobrze.

Chłopiec wstał. Perot podszedł i odprowadził go do drzwi. Ross niespodziewanie objął ojca i powiedział: – Kocham cię, tato. – Perot ścisnął go mocno. Zdziwił się, gdy zobaczył łzy w oczach syna. Ross wyszedł.

Perot usiadł. Te łzy w końcu nie powinny były go zaskoczyć. Perotowie byli bardzo zżytą rodziną, Ross zaś był naprawdę wrażliwym chłopcem.

Właściwie Perot nie planował wyjazdu do Teheranu, ale wiedział, że skoro jego ludzie mają tam ryzykować życiem, powinien być w pobliżu. Ross junior również o tym wiedział.

Perot był pewien, że cała rodzina go poprze. Margot mogłaby wprawdzie powiedzieć: „Ryzykujesz życiem dla swoich podwładnych, a co z nami?” Nigdy jednak tak by nie postąpiła. Przez całą kampanię w sprawie jeńców wojennych, kiedy pojechał do Wietnamu i Laosu, kiedy próbował polecieć do Hanoi, kiedy rodzina przebywała pod ścisłą ochroną osobistą, nigdy nie usłyszał żadnej skargi ani pytania: „A co z nami?” Wręcz przeciwnie, zawsze byli z nim, gdy robił to, co uważał za swój obowiązek.

Kiedy tak siedział, rozmyślając, do gabinetu weszła Nancy, jego najstarsza córka.

– Witaj, tatuśku – powiedziała. Zawsze go tak nazywała.

– Maleńka Nań! Chodź tu!

Okrążyła biurko i usiadła mu na kolanach.

Perot uwielbiał Nancy. Drobna, lecz silna osiemnastolatka, blondynka, przypominała matkę. Stanowcza i uparta jak Perot, równie dobrze nadawała się na szefa, jak jej brat.

– Przyszłam pożegnać się. Wracam do Vanderbit.

– Zajrzysz do babci?

– Oczywiście.

– Dobra dziewczynka.

Była pełna wigoru, podniecona perspektywą powrotu do szkoły, nieświadoma napięcia i toczących się tu, na szóstym piętrze, rozmów o śmierci.

– Jak zapatrujesz się na sprawę dodatkowych funduszy? – zapytała.

Perot uśmiechnął się pobłażliwie i wyciągnął portfel. Jak zwykle nie mógł się jej oprzeć.

Schowała pieniądze, uścisnęła go, cmoknęła w policzek, zeskoczyła mu z kolan i wybiegła z gabinetu, lekceważąc cały świat.

Tym razem, to Perot miał łzy w oczach.

* * *

To przypomina zjazd weteranów – pomyślał Jay Coburn.

Stała teherańska załoga czekała w sali konferencyjnej na Simonsa, wspominając Iran i ewakuację. Ralph Boulware trajkotał z prędkością karabinu maszynowego. Joe Poche siedział w zamyśleniu i wyglądał na równie ożywionego, jak ponury robot. Glenn Jackson mówił coś o karabinach. Jim Schwebach uśmiechał się po swojemu krzywym uśmieszkiem, sprawiając wrażenie, że wie coś, o czym nikt inny nie wie. Pat Sculley opowiadał o rajdzie na Son Tay. Wszyscy już wiedzieli, że mają się spotkać z legendarnym Bykiem Simonsem. Sculley, kiedy był instruktorem komandosów, studiował jego słynny rajd i wiedział wszystko o drobiazgowym rozplanowaniu tej akcji, upartych próbach oraz o tym, że Simons nie utracił ani jednego ze swoich pięćdziesięciu dziewięciu ludzi.

Drzwi otworzyły się i ktoś powiedział: – Wstać! Odsunęli krzesła i wstali.

Coburn rozejrzał się.

Wszedł Ron Davis uśmiechając się od ucha do ucha.

– Niech cię cholera, Davis! – zawołał Coburn i wszyscy roześmiali się, widząc że Ron ich nabrał. Davis obszedł pokój, ściskając wszystkim ręce.

Taki właśnie był: wieczny zgrywus.

Coburn patrzył na nich i zastanawiał się, czy zmienią się, gdy staną w obliczu niebezpieczeństwa. Walka była czymś przedziwnym. Nie sposób było przewidzieć, jak się zachowają ludzie. Człowiek, którego na przykład uważałeś za najdzielniejszego, załamie się, ten zaś, o którym myślałeś, że ucieknie, będzie twardy jak skała.

Coburn do końca życia nie zapomni, co walka zrobiła z nim samym.

Kryzys przyszedł w kilka miesięcy po przybyciu do Wietnamu. Pilotował śmigłowiec desantowy zwany nagusem, gdyż pozbawiony był jakiegokolwiek uzbrojenia. Sześciokrotnie tego dnia wylatywał ze strefy działań bojowych z kompletem wojska na pokładzie. To był dobry dzień: nie strzelano do niego ani razu.

Podczas siódmego lotu stało się inaczej.

Seria pocisków 12, 75 mm trafiła maszynę i zniszczyła wał napędowy śmigła sterującego.

Gdy wirnik nośny śmigłowca się obraca, kadłub maszyny ma naturalną tendencję do obracania się w tym samym kierunku. Zadaniem śmigła sterującego jest temu przeciwdziałać. Gdy za to śmigło sterujące stanie, śmigłowiec zaczyna wirować.

Natychmiast po starcie, gdy maszyna znajduje się zaledwie kilka stóp nad ziemią, pilot może dać sobie radę bez śmigła sterującego. Po prostu może wylądować, zanim wirowanie nie stanie się zbyt szybkie. Potem, gdy maszyna znajdzie się na wysokości przelotowej i osiągnie już normalną prędkość, opór aerodynamiczny kadłuba jest wystarczająco silny, by zapobiec wpadnięciu w ruch obrotowy. Śmigłowiec Coburna był jednak na wysokości 150 stóp w sytuacji najgorszej z możliwych – leciał już zbyt wysoko, by można było szybko wylądować, ale jeszcze nie dość szybko, by strugi powietrza, opływające kadłub, stabilizowały go.

Zwykle w takich przypadkach można było awaryjnie wyłączyć silnik i lądować za pomocą autorotacji. Coburn znał to z teorii i w szkole pilotów ćwiczył nieraz wszystkie rutynowe czynności. Wykonał je teraz instynktownie, jednak było już za późno. Maszyna zbyt gwałtownie wpadła w rotację.

Po kilku sekundach był tak oszołomiony, że stracił orientację. Nic nie mógł zrobić, aby osłabić impet zderzenia z ziemią. Śmigłowiec opadł na prawą płozę o czym dowiedział się później) i jedna z łopat wirnika wygięła się w dół pod wpływem uderzenia. Przebiła kadłub i rozwaliła głowę drugiemu pilotowi. Facet zginął na miejscu.

Coburn poczuł zapach paliwa i odpiął pasy. Dopiero gdy poleciał na górę, zorientował się, że wisiał do góry nogami. Wydostał się jednak z maszyny i jedynymi obrażeniami, jakie wtedy odniósł, było kilka pękniętych kręgów szyjnych. Jego mechanik pokładowy również ocalał.

Załoga była przypięta, lecz siedmiu żołnierzy z tyłu – nie. Śmigłowiec nie miał drzwi i siła odśrodkowa, która powstała podczas wirowania maszyny, wyrzuciła ich ze śmigłowca na wysokości ponad stu stóp. Zginęli wszyscy.

Coburn miał wówczas dwadzieścia lat.

Kilka tygodni później, został postrzelony w łydkę, najmniej chronioną część ciała pilota śmigłowca. Siedzi on wprawdzie w opancerzonym fotelu, ale ma nie osłonięte nogi.

Już przedtem był zły, ale w tym momencie wściekł się do ostateczności. Dość miał już występowania w roli celu. Zażądał od dowódcy odkomenderowania go do pilotowania śmigłowca szturmowego, tak by mógł załatwić paru tych gnojków na dole, którzy próbowali go zabić.

I dopiął swego. To był właśnie ten moment, odkąd uśmiechnięty Jay Coburn przekształcił się w opanowanego, pozbawionego emocji żołnierza zawodowego. Nie nawiązał w wojsku żadnych bliskich przyjaźni. Kiedy ktoś w jego jednostce został ranny, wzruszał tylko ramionami i mówił: „Cóż, w końcu za to dostał dodatek frontowy”. Podejrzewał, wprawdzie, że koledzy uważali go za nawiedzonego.

Było mu to zupełnie obojętne. Kiedy pilotował śmigłowce szturmowe, czuł się szczęśliwy. Za każdym razem, gdy zapinał pasy, wiedział, że startuje tylko po to, aby zabijać lub być zabitym. Kiedy oczyszczał teren przed nacierającą piechotą, zdawał sobie sprawę, że poszkodowanymi będą niewinni cywile, kobiety i dzieci, jednak po prostu przestawał zastanawiać się i otwierał ogień.

Po jedenastu latach, kiedy to wspominał, myślał tylko o jednym: „Byłem bydlakiem”.

Schwebach i Poche, dwóch najcichszych ludzi w tym pokoju, mogłoby go zrozumieć: po prostu byli tam i wiedzieli, jak było. A cóż pozostali? T. Sculley, Boulware, Jackson i Davis. Jeśli akcja zacznie się sypać – pomyślał znowu Coburn – jak ci faceci dadzą sobie radę?

Drzwi otworzyły się i wszedł Simons.

* * *

Zapadła cisza, gdy Simons stanął za stołem.

„Ależ to wielki sukinsyn” – pomyślał Coburn.

W ślad za Simonsem weszli T. J. Marquez i Merv Stauffer i usiedli przy drzwiach.

Simons rzucił w kąt czarną, plastikową walizeczkę, opadł na krzesło i zapalił niewielkie cygaro.

Był ubrany niedbale, w koszuli bez krawata i luźnych spodniach. Jak na pułkownika włosy miał dość długie. „Wygląda bardziej na farmera, niż na żołnierza” – pomyślał Coburn.

Назад Дальше