Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 21 стр.


Paul nawiązał zadziwiająco serdeczne stosunki z „ojcem” celi, więźniem o najdłuższym stażu, który zgodnie z tradycją był zarazem starszym celi. Niski mężczyzna w podeszłym wieku, robił wszystko, co leżało w jego nader ograniczonych możliwościach, aby pomóc Amerykanom. Namawiał ich do jedzenia i przekupywał strażników, aby zdobyć dla nich choć trochę większe porcje. Znał zaledwie około tuzina słów po angielsku, Paul wprawdzie słabo mówił w farsi, ale jakoś udawało się im porozumieć. Paul dowiedział się, że jest znaczącym biznesmenem, właścicielem spółki budowlanej i hotelu w Londynie. Paul pokazał mu przyniesione przez Taylora fotografie Karen i Ann Marie, a staruszek nauczył się ich imion. Z tego, co Paul wiedział, jego rozmówca mógł być winien jak diabli wszystkiemu, co mu zarzucano, ale zainteresowanie i ciepło, jakie okazywał cudzoziemcom, dodało mu otuchy.

Paul był także wzruszony odwagą, jaką okazywali jego koledzy z EDS w Teheranie. Lloyd Brigss, który teraz poleciał do Nowego Jorku, Rich Gallagher, który w ogóle nie wyjechał, i Keane Taylor, który wrócił. Wszyscy oni narażali życie za każdym razem, kiedy jechali niespokojnymi ulicami do więzienia. Wszyscy ryzykowali, że Dadgar wpadnie na pomysł, aby zatrzymać ich jako dodatkowych zakładników. Paul czuł również szczególną wdzięczność dla Boba Younga, odkąd dowiedział się, że jest on w drodze do Teheranu, żona Boba bowiem urodziła właśnie dziecko i niewątpliwie było mu bardzo trudno narażać się na niebezpieczeństwo.

Paul myślał początkowo, że w każdej chwili może zostać zwolniony. Wmawiał sobie, że może wyjść każdego dnia.

Wypuszczono jednego ze współwięźniów, Lucia Randone’a, włoskiego inżyniera budowlanego, zatrudnionego przez spółkę budowlaną Condotti d’Aqua. Kiedy Randone odwiedził ich, przyniósł ze sobą dwie olbrzymie tabliczki włoskiej czekolady i powiedział Paulowi oraz Billowi, że rozmawiał o nich z ambasadorem Włoch w Teheranie. Ambasador obiecał, że spotka się ze swoim amerykańskim kolegą i podzieli się sekretem, jak wyciągać ludzi z irańskiego więzienia.

Największym jednak źródłem optymizmu Paula był Ahmad Houman, adwokat, wynajęty przez Briggsa, w miejsce prawników irańskich, którzy tak źle poradzili mu w sprawie kaucji. Z jakiegoś powodu przebywali w pokoju przyjęć więzienia, a nie w rozmównicy położonej w niskim budynku po drugiej stronie podwórka. Paul obawiał się, że może to źle wpłynąć na szczerość rozmowy pomiędzy adwokatem i klientem. Houmana jednak nie powstrzymywała obecność strażników więziennych.

– Dadgar próbuje wyrobić sobie nazwisko – oznajmił Irańczyk. Czy to było możliwe? Nadgorliwy urzędnik śledczy, który próbuje wywrzeć swoim antyamerykańskim zapałem wrażenie na swoich zwierzchnikach – a może rewolucjonistach?

– Urząd Dadgara jest bardzo wpływowy – ciągnął dalej Houman. – Ale w tym przypadku ma on za krótkie ręce. Nie miał podstaw, żeby was aresztować, a kaucja jest zbyt wygórowana – powiedział.

Houman wywarł na Paulu dobre wrażenie. Wyglądał na zręcznego i pewnego siebie.

– Więc co ma pan zamiar zrobić?

– Postaram się uzyskać zmniejszenie wysokości kaucji?

– W jaki sposób?

– Najpierw porozmawiam z Dadgarem. Mam nadzieję, że uda mi się wykazać mu, jak skandalicznie wysoka jest ta kaucja. A jeżeli będzie w dalszym ciągu nieprzejednany, udam się do jego zwierzchników w Ministerstwie Sprawiedliwości i przekonam ich o konieczności zmniejszenia kaucji.

– I jak długo, sądzi pan, to potrwa?

– Może tydzień.

Zajęło to więcej niż tydzień, ale Houman czynił postępy. Przyszedł do więzienia z informacją, że zwierzchnicy Dadgara z Ministerstwa Sprawiedliwości zgodzili się przekonać go, aby zmniejszył kaucję do sumy, którą EDS mogła zapłacić łatwo i szybko z funduszy znajdujących się w Iranie. Był pełen lekceważenia dla Dadgara i oznajmił triumfalnie, że sprawa zostanie sfinalizowana 11 stycznia podczas drugiego spotkania Paula i Billa z Dadgarem.

Rzeczywiście, tego dnia Dadgar zjawił się w więzieniu przed południem. Chciał, jak poprzednio, najpierw zobaczyć się z samym Paulem. Paul był we wspaniałym nastroju, kiedy strażnik prowadził go przez podwórko. „Dadgar to tylko nadgorliwy urzędnik śledczy – myślał – teraz został przywołany do porządku i będzie musiał wszystko odszczekać”.

Dadgar czekał na niego z tą samą tłumaczką, co poprzednio. Skinął chłodno głową i Paul usiadł „Nie wygląda na zbyt pokornego” – pomyślał.

Dadgar powiedział coś w farsi i pani Nourbash przetłumaczyła:

– Jesteśmy tu, żeby przedyskutować wysokość waszej kaucji.

– Dobrze – odparł Paul.

– Pan Dadgar otrzymał w tej sprawie list z Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej.

Zaczęła tłumaczyć list.

Przedstawiciele ministerstwa domagali się, aby kaucję za obu Amerykanów zwiększyć do wysokości dwudziestu trzech milionów dolarów w celu zrekompensowania strat, jakie ministerstwo poniosło w rezultacie wyłączenia przez EDS komputerów – czyli praktycznie podwoić ją.

W umyśle Paula zaświtało, że nie będzie dzisiaj zwolniony.

Cały ten list był sprawą ukartowaną z góry. Dadgar zręcznie wywiódł w pole dr Houmana. Całe to spotkanie było tylko kolejną rozgrywką. Paul wpadł we wściekłość.

„Do diabła z uprzejmością dla tego przeklętego bękarta!” – pomyślał. Kiedy tłumaczka doczytała list do końca, Paul powiedział:

– A teraz chciałbym coś oświadczyć i pragnąłbym, żeby pani przetłumaczyła każde słowo. Czy to jasne?

– Oczywiście – odpowiedziała pani Nourbash. Paul zaczął mówić wolno i wyraźnie:

– Trzymacie mnie w więzieniu już od czternastu dni. Nie zostałem postawiony przed sądem. Nie zostały mi przedstawione żadne zarzuty. Wciąż nie możecie przedstawić ani jednego dowodu, który obciążyłby mnie jakąkolwiek odpowiedzialnością za przestępstwo. Nie określił pan nawet, o jakie przestępstwo mógłbym być oskarżony. Czyżby był pan dumny z irańskiego wymiaru sprawiedliwości?

Ku zdziwieniu Paula, tyrada ta zdawała się nieco zmniejszyć chłód w spojrzeniu Dadgara.

– Przykro mi – odpowiedział – że musi pan być tym, który płaci za zło wyrządzone przez pańską firmę.

– Nie, nie, nie! – odrzekł Paul. – Ja jestem firmą. Ja jestem odpowiedzialną osobą. Jeżeli firma postąpiła źle, to ja powinienem ponieść karę. Ale nie uczyniliśmy nic złego. W gruncie rzeczy, zrobiliśmy o wiele więcej, niż byliśmy do tego zobowiązani. EDS uzyskała ten kontrakt dlatego, że jesteśmy jedynym przedsiębiorstwem na świecie, które jest w stanie wykonać tę pracę – stworzyć w pełni zautomatyzowany system opieki społecznej w słabo rozwiniętym kraju zamieszkałym przez trzydzieści milionów chłopów. I udało nam się. Nasz system opracowania danych wydaje legitymacje ubezpieczeniowe. Utrzymuje rejestr wpływów na konto bankowe ministerstwa. Każdego dnia przedstawia sumę roszczeń ubezpieczeniowych z poprzedniego dnia. Blokuje listy płac dla całego Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej. Opracowuje tygodniowy i miesięczny raport o sytuacji finansowej ministerstwa. Dlaczego nie pójdzie pan tam i nie spojrzy na wydruki? Nie, proszę poczekać – powiedział, nie dopuszczając Dadgara do głosu.

– Jeszcze nie skończyłem. Dadgar wzruszył ramionami.

– Istnieje niezwykle łatwy do zdobycia dowód, że EDS wypełniła swoje warunki kontraktu. Równie łatwo ustalić, że ministerstwo nie dotrzymało swojej strony umowy, to znaczy nie płaci nam od sześciu miesięcy i obecnie jest nam winne w przybliżeniu dziesięć milionów dolarów. A teraz proszę chwilę pomyśleć o ministerstwie. Dlaczego nie zapłaciło EDS? Dlatego, że nie ma pieniędzy. Dlaczego? Obaj wiemy, że wyczerpało ono cały swój budżet w ciągu siedmiu miesięcy bieżącego roku, a rząd nie przyznał uzupełniających funduszy. Może też wchodzić w grę brak kompetencji niektórych departamentów. Co z tymi, którzy przekroczyli swój budżet? Być może szukają oni wymówki, kogoś, kogo mogliby obciążyć winą za niepowodzenia, jakiegoś kozła ofiarnego? I czy EDS nie jest takim właśnie kozłem? Kapitalistyczne, amerykańskie przedsiębiorstwo, tu, pod ręką, pracujące dla nich. W obecnej atmosferze politycznej, ludzie chętnie słuchają o podstępnych Amerykanach i chętnie wierzą, że oszukujemy Iran. Ale pan, panie Dadgar, jest podobno przedstawicielem prawa. Pan nie powinien wierzyć, że Amerykanie są winni, dopóki nie ma pan na to dowodów. O ile dobrze rozumiem rolę urzędnika śledczego, powinien pan odkryć prawdę. Najwyższy czas, żeby zadał pan sobie pytanie, dlaczego ktoś mógłby rzucać fałszywe oskarżenia na mnie i moją firmę? Czy to nie jest najwyższa pora, żeby zaczął pan prowadzić śledztwo w tym cholernym ministerstwie?!

Kobieta przetłumaczyła ostatnie zdanie. Paul przyglądał się Dadgarowi. Rysy Irańczyka znowu skamieniały. Powiedział coś w farsi.

– Zobaczymy się teraz z następnym – przetłumaczyła pani Nourbash. Paul wytrzeszczył na nią oczy.

Uświadomił sobie, że niepotrzebnie strzępił język. Równie dobrze mógł recytować wierszyki dla dzieci. Dadgar był niewzruszony.

Paul był głęboko przygnębiony. Leżał na materacu patrząc na zdjęcia Karen i Ann Marie, które przyczepił do spodu górnej pryczy. Bardzo mu ich brakowało. Fakt, że nie mógł się z nimi zobaczyć, uzmysłowił mu, że poprzednio ich obecność uważał za coś oczywistego. Również i Ruthie. Spojrzał na zegarek – w Stanach był teraz środek nocy. Ruthie zapewne śpi, sama w wielkim łóżku. Jakże byłoby cudownie położyć się obok niej i wziąć ją w ramiona. Porzucił tę myśl – rozczulanie się nad sobą tylko pogarszało sprawę. Nie musiał się o nie martwić. Były poza Iranem, poza zasięgiem niebezpieczeństwa i cokolwiek by się z nim stało, Perot zaopiekuje się jego rodziną. To było dobrą stroną Perota. Wymagał wiele – był chyba najbardziej wymagającym pracodawcą na świecie – ale kiedy szukało się w nim oparcia, był jak opoka.

Paul zapalił papierosa. Było mu zimno. Nigdy się nie mógł ogrzać w tym więzieniu. Czuł się zbyt przygnębiony, aby cokolwiek robić. Nie miał ochoty iść do „Chattanooga” i na herbatę, nie miał ochoty oglądać bełkotu dziennika telewizyjnego, nie miał wreszcie ochoty grać w szachy z Billem. Nie chciało mu się iść po nową książkę do biblioteki. Przeczytał „Ptaki ciernistych krzewów” Colleen McCullough. Uznał tę powieść za bardzo wzruszającą. Mówiła o kilku pokoleniach rodzin i dzięki niej zaczął myśleć o swojej rodzinie. Główną postacią był ksiądz – Paul, jako katolik, doskonale mógł go zrozumieć. Przeczytał książkę trzy razy. Przeczytał również „Hawaje” Jamesa Michenera, „Port lotniczy” Artura Haileya i „Księgę rekordów Guinessa”. Nie miał ochoty na żadną książkę więcej.

Czasami myślał, co będzie robić, kiedy stąd wyjdzie, i pozwalał, aby jego myśli krążyły wokół ulubionych zajęć – żeglarstwa i wędkarstwa. Ale to tylko potęgowało jego przygnębienie.

Nie mógł przypomnieć sobie w swoim dorosłym życiu takiej chwili, w której nie miałby co robić. Zawsze był zajęty. W biurze przeważnie starczało mu pracy na trzy dni naprzód. Nigdy, nigdy nie zdarzyło mu się leżeć, palić papierosa i zastanawiać się, czym, u diabła, mógłby się zająć!

Najgorsze jednak było uczucie bezradności. Choć zawsze był tylko podwładnym, który jechał tam, gdzie wysyłał go przełożony, i robił to, co mu kazano, to zawsze wiedział, że w każdej chwili może wsiąść do samolotu i wrócić do domu albo rzucić pracę, czy powiedzieć szefowi „nie”. W ostatecznym rozrachunku decyzje należały do niego. A teraz nie był w stanie powziąć żadnych decyzji, dotyczących jego własnego życia. Nie miał najmniejszego wpływu na swoją sytuację. Zawsze, kiedy miał w życiu jakieś problemy, mógł działać, próbować, walczyć. Teraz musiał po prostu siedzieć i cierpieć.

Zrozumiał, że nigdy nie wiedział, co to naprawdę jest wolność, dopóki jej nie utracił.

* * *

Demonstracja była stosunkowo spokojna. Płonęło wprawdzie kilka samochodów, ale poza tym nie było ataków przemocy. Demonstranci maszerowali tam i z powrotem niosąc portrety Chomeiniego i kładąc kwiaty na wieżyczki czołgów.

Żołnierze zachowywali się biernie.

Ruch samochodowy został zablokowany.

14 stycznia, nazajutrz po przylocie Simonsa i Pochego, Boulware wrócił do Paryża i wraz z pozostałą czwórką oczekiwał tam na lot do Teheranu. Natomiast Simons, Coburn i Poche jechali w stronę centrum, na rekonesans więzienia.

Po kilku minutach jazdy Joe Poche wyłączył silnik samochodu. Siedział teraz cicho i okazywał tyle samo emocji co zawsze – to znaczy nie okazywał ich wcale.

Simons przeciwnie, był podniecony.

– Przed nami Historia tworzy się na naszych oczach – powiedział. – Niewielu ludzi miało okazję oglądać z bliska przebieg rewolucji.

Coburn zorientował się, że Simons zakochany był w historii, a rewolucje stanowiły jego specjalność. Kiedy w porcie lotniczym zapytano go, czym się zajmuje i jaki jest cel jego wizyty, odpowiedział, że jest emerytowanym rolnikiem i że jest to dla niego jedyna w życiu szansa, aby przyjrzeć się rewolucji z bliska. Mówił prawdę.

Coburna wcale nie podniecało to, że tkwi w jej środku. Nie cieszył go fakt, że siedzi w niewielkim „Renaulcie 4” otoczony przez tłum agresywnych fanatyków islamskich. Pomimo swojej świeżo zapuszczonej brody, nie wyglądał na Irańczyka. Poche również. Ale Simons tak – miał obecnie dłuższe włosy, białą brodę i przy jego oliwkowej cerze i dużym nosie wystarczyłoby mu dać muzułmański różaniec i postawić gdzieś na rogu ulicy, a nikt nie podejrzewałby ani przez chwilę, że to Amerykanin.

Ale tłum nie interesował się Amerykanami i po jakimś czasie Coburn nabrał na tyle pewności siebie, że wyszedł z samochodu i udał się do piekarni. Przyniósł stamtąd chleb babari – długie, świeże, płaskie bochenki o delikatnej skórce, sprzedawane po siedem riali, czyli dziesięć centów. Przypominały francuskie bagietki i kiedy były świeże smakowały wspaniale, czerstwiały jednak bardzo szybko. Jadano je zazwyczaj z masłem, albo z serem. Najważniejszymi artykułami spożywczymi w Iranie były właśnie chleb babari i herbata.

Obserwując demonstrację siedzieli i żuli chleb, aż wreszcie ruch na jezdni zaczął powracać do normy. Poche trzymał się trasy, którą poprzedniego wieczoru wykreślił na mapie. Coburn zastanawiał się, co zobaczą, gdy wreszcie dotrą do więzienia. Na rozkaz Simonsa, trzymał się do tej pory z daleka od centrum. Nie można było mieć zbyt wielkiej nadziei, że więzienie będzie wyglądać dokładnie tak, jak opisywał je jedenaście dni temu w domku nad jeziorem Grapevine. Opracował bardzo dokładny plan ataku na podstawie nader niedokładnych danych. Jak bardzo niedokładnych, mieli się wkrótce przekonać.

Dotarli do Ministerstwa Sprawiedliwości i skręcili w Khayyam Street, gęsto zabudowaną ulicę. Na jej końcu znajdowała się brama więzienna.

Poche jechał wolno – ale nie za wolno – wzdłuż budynku więzienia.

– Cholera jasna! – zaklął Simons. Coburnowi zamarło serce.

Więzienie w niczym nie przypominało teraz obrazu utrwalonego w pamięci.

Wejście zamykała dwuskrzydłowa stalowa brama o wysokości czternastu stóp.

Po jednej jej stronie znajdował się piętrowy budynek z zasiekami z drutu kolczastego wzdłuż całego dachu, po drugiej zaś – wyższy, czteropiętrowy gmach z szarego kamienia.

Nie było żelaznych sztachet. Nie było podwórka.

– Gdzie jest ten pieprzony wybieg? – zapytał Simons.

Poche pojechał kawałek dalej, zawrócił i przejechał znowu wzdłuż Khayyam Street, ale w przeciwnym kierunku.

Tym razem Coburn zobaczył niewielkie podwórko, na którym rosła trawa i kilka drzew. Od ulicy oddzielał je płot z żelaznych sztachet o wysokości dwunastu stóp. Najwyraźniej jednak nie miało nic wspólnego z położonym dalej więzieniem. W jakiś sposób, w rozmowie telefonicznej z Majidem, poplątali miejsce spaceru więźniów z tym małym ogródkiem.

Poche przejechał jeszcze raz wokół bloku.

Simons zastanawiał się. – Możemy się tam dostać – powiedział po chwili.

– Ale musimy wiedzieć, co nas czeka, kiedy przedostaniemy się przez mur. Ktoś musi tam pójść na zwiady.

– Kto? – zapytał Coburn. – Ty – odparł Simons.

* * *

Coburn podszedł do bramy więziennej wraz z Richem Gallagherem i Majidem. Majid nacisnął przycisk dzwonka. Czekali.

Coburn stał się „zewnętrznym kontaktem” grupy ratowniczej. W „Bukareszcie” widzieli go już urzędnicy irańscy, a więc jego obecności w Teheranie nie sposób było utrzymać w tajemnicy. Simons i Poche będą przebywali, o ile tylko się da, w ukryciu i z dala od EDS. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu są. Do Coburna należały też spotkania z Taylorem w hotelu Hyatta i wymiana samochodów. Do niego wreszcie należało przedostanie się do środka więzienia.

Назад Дальше