Kilkudniowe odwiedziny u Vickie nie były najgorszym pomysłem, ale to nie odmiana miejsca była jej naprawdę potrzebna. Ona potrzebowała Billa.
Trudno było nie tracić nadziei. Zaczynała już myśleć, jakby się jej życie ułożyło bez Billa. Miała ciotkę, która pracowała w domu towarowym Woody’ego w Waszyngtonie; może pomogłaby jej zdobyć tam pracę? Albo mogła porozmawiać z ojcem o możliwości pracy w charakterze sekretarki. Zastanawiała się, czy potrafiłaby się jeszcze w kimś zakochać, gdyby Bill zginął w Teheranie. Pomyślała, że nie.
Przypominała sobie pierwsze dni po ślubie. Bill uczył się wtedy w college’u i wciąż brakowało im pieniędzy. Zdecydowali się jednak na małżeństwo, nie mogąc już znieść ciągłych rozstań. Później, kiedy kariera Billa rozwijała się, zaczęło się im lepiej powodzić i stopniowo kupowali lepsze samochody, większe domy, droższe ubrania… więcej rzeczy. „Jakże bezwartościowe były teraz te rzeczy” – pomyślała. Jak mało ważne było, czy jest bogata czy biedna. Chciała mieć tylko Billa i tylko jego zawsze potrzebowała. Zawsze będzie jej wystarczał, zawsze da jej szczęście.
O ile w ogóle wróci.
* * *
– Mamusiu – zapytała Karen Chiapparone – dlaczego tatuś nie dzwoni? Zawsze dzwonił, kiedy wyjeżdżał.
– Telefonował dzisiaj – skłamała Ruthie. – Wszystko u niego w porządku.
– Dlaczego dzwonił, kiedy byłam w szkole? Tak chciałam z nim porozmawiać.
– Kochanie, trudno jest dostać połączenie z Teheranem. Linie są tak przeciążone, że po prostu dzwoni wtedy, kiedy może.
– Aha.
Karen odeszła, aby popatrzeć na telewizję, a Ruthie usiadła w fotelu. Na zewnątrz zapadała ciemność. Coraz trudniej było jej okłamywać wszystkich w sprawie Paula.
Dlatego właśnie wyjechała z Chicago do Dallas. Nie można było mieszkać z własnymi rodzicami i utrzymywać przed nimi tajemnicy. Mama od razu by zapytała: „Dlaczego Ross i ci inni ludzie z EDS ciągle dzwonią?”
„Po prostu pytają, czy nic nam nie trzeba” – odparłaby Ruthie z wymuszonym uśmiechem.
„Jak to ładnie, że Ross dzwoni”.
Tutaj, w Dallas, mogła przynajmniej otwarcie rozmawiać z ludźmi z EDS. Ponadto teraz, kiedy placówka w Iranie z pewnością zostanie zamknięta, Paul pracowałby w szefostwie EDS, przynajmniej na razie, tak że zamieszkaliby w Dallas.
A Karen i Ann Marie musiały chodzić do szkoły.
Wszystkie zamieszkały na razie u Jima i Cathy Nyfelerów. Cathy szczególnie im współczuła, ponieważ jej mąż był na pierwszej liście czterech mężczyzn, których paszportów zażądał Dadgar. Gdyby był wówczas w Iranie, z pewnością siedziałby teraz w więzieniu razem z Paulem i Billem.
Mieszkajcie u nas, powiedziała Cathy. Potrwa to nie dłużej niż tydzień, a potem Paul wróci. To było na początku stycznia. Od tamtej pory Ruthie wiele razy proponowała, że wynajmie sobie mieszkanie, ale Cathy nie chciała o tym słyszeć. Teraz Cathy była u fryzjera, dzieci w sąsiednim pokoju oglądały telewizje, a Jim nie wrócił jeszcze z pracy, Ruthie była więc sama ze swymi myślami.
Z pomocą Cathy znajdowała sobie coraz to nowe zajęcia i starała się zachować równowagę psychiczną. Zapisała Karen do szkoły, a dla Ann Marie znalazła przedszkole. Wychodziła na lunch z Cathy, a także z innymi żonami pracowników EDS – Mary Boulware, Liz Coburn, Mary Sculley, Marvą Davis i Toni Dvoranchik. Pisała wesołe, optymistyczne listy do Paula i słuchała jego wesołych i optymistycznych odpowiedzi czytanych jej przez telefon z Teheranu. Chodziła do sklepów i na przyjęcia.
Wiele czasu zajmowało jej poszukiwanie domu. Nie znała Dallas zbyt dobrze, ale przypomniała sobie, jak Paul mówił, że Autostrada Centralna to koszmar, szukała więc ofert z miejsc oddalonych od autostrady. Znalazła jeden budynek, który się jej spodobał, i postanowiła go kupić, aby Paul mógł wrócić do prawdziwego domu. Ale powstały komplikacje prawne – dokumenty wymagały podpisu głównego lokatora, którego tu nie było. Tom Walter próbował się z tym uporać.
Ruthie starała się zachowywać pozory, ale w duchu zamartwiała się na śmierć. Rzadko sypiała w nocy dłużej niż godzinę. Ciągle budziła się i leżała myśląc, czy jeszcze zobaczy Paula. Zastanawiała się nad tym, co by zrobiła, gdyby on nie wrócił. Chyba powróciłaby do Chicago i została jakiś czas z rodzicami, z pewnością jednak nie na stałe. Z pewnością mogłaby dostać jakąś pracę… Jednak nie te praktyczne strony samodzielności tak ją dręczyły, lecz myśl, że już nigdy może nie ujrzeć Paula. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego. Co mogłaby robić, o co się troszczyć, czego chcieć, co mogło ją uszczęśliwić? Pojęła, że była całkowicie od niego zależna. Nie umiała już żyć bez Paula.
Usłyszała dźwięk nadjeżdżającego samochodu. To na pewno Jim, już po pracy. Może będzie miał jakieś wiadomości.
Jim zjawił się w chwilę później.
– Cześć, Ruthie. Cathy nie ma w domu?
– Jest u fryzjera. Co się dziś wydarzyło?
– Hm…
Po jego twarzy poznała, że nie ma jej nic pocieszającego do powiedzenia i próbuje to ująć w jakichś pokrzepiających słowach.
– No, więc mieli na dziś wyznaczone spotkanie w sprawie kaucji, ale Irańczycy nie zjawili się. Jutro…
– Ale dlaczego? – Ruthie usiłowała zachować spokój. – Dlaczego nie przyszli, skoro to oni ustalili warunki tych spotkań?
– Wiesz, czasem strajkują, a czasem po prostu nie można się poruszać po mieście ze względu… ze względu na demonstracje i tak dalej…
Odnosiła wrażenie, jakby już od wielu tygodni słyszała podobne relacje. Powtarzały się opóźnienia, zwłoki, frustracja.
– Ależ Jim – zaczęła. Łzy napłynęły jej do oczu i nie potrafiła ich wstrzymać. – Jim… – Gardło jej się ścisnęło, nie mogła już wykrztusić ani słowa. Myślała: chcę tylko odzyskać męża!
Jim stał z wyrazem bezsilności i zażenowania na twarzy. Ruthie zaś… Cały ból, który tak długo skrywała, nagle wytrysnął – i nie umiała się już opanować.
Wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju. Wpadła do swej sypialni, rzuciła się na łóżko i leżała szlochając rozpaczliwie.
* * *
Liz Coburn sączyła drinka. Po drugiej stronie stołu siedziała Mary, żona Pata Sculleya, oraz Toni Dvoranchik, żona innego pracownika EDS, również ewakuowana z Teheranu. Wszystkie trzy siedziały przy stoliku w „Recipes”, restauracji w Dallas usytuowanej przy Greenville Avenue, popijając truskawkowe Daiquiri. Mąż Tony Dvoranchik był tutaj, w Dallas. Liz wiedziała, że Pat Sculley zniknął podobnie jak Jay, gdzieś w Europie. A teraz Mary Sculley mówiła takie rzeczy, jakby Pat wyjechał nie do Europy, lecz do Iranu.
– Czy Pat jest w Teheranie? – spytała Liz.
– Moim zdaniem oni wszyscy są w Teheranie – odparła Mary. Liz nie ukrywała przerażenia.
– Jay jest w Teheranie… – Chciało jej się płakać. Jay mówił jej, że jest w Paryżu. Dlaczego nie powiedział prawdy? Pat Sculley przyznał się Mary. Ale Jay był inny. Niektórzy mężczyźni potrafią grać w pokera przez kilka godzin, lecz Jay musiał grać całą noc i jeszcze następny dzień. Inni grali w golfa do dziewięciu czy osiemnastu dołków, a Jay – do trzydziestu sześciu. Wielu mężczyzn ma trudną pracę, ale Jay musiał akurat pójść do EDS. Nawet w wojsku, kiedy oboje byli jeszcze prawie dziećmi, Jay musiał się zgłosić do jednej z najtrudniejszych specjalności – pilota śmigłowca. Teraz zaś wybrał się do Iranu ogarniętego rewolucją. „To samo co zawsze – pomyślała. – Wyjechał, kłamie i grozi mu niebezpieczeństwo”. Nagle poczuła chłód ogarniający całe ciało, jakby znalazła się w stanie szoku. „On nie wróci – pomyślała tępo. – Nie uda mu się wydobyć ich stamtąd i wrócić”.
* * *
Dobry nastrój Perota szybko minął. Dostał się do więzienia, drwiąc z Dadgara, i podniósł na duchu Paula i Billa. Ale Dadgar nadal miał wszystkie karty w ręku. Po sześciu dniach w Teheranie Perot zrozumiał, dlaczego wszystkie naciski polityczne w Waszyngtonie nie odnosiły skutku: dawny reżim w Iranie walczył o przetrwanie i nie panował nad sytuacją. Nawet gdyby zapłacił kaucję – a ile problemów trzeba było przezwyciężyć, aby to osiągnąć – Paul i Bill i tak musieliby pozostać w Iranie. W dodatku plan ratunkowy Simonsa rozleciał się w strzępy z chwilą zmiany więzienia. Wyglądało na to, że nie było już żadnej nadziei. Tej nocy Perot poszedł zobaczyć się z Simonsem.
Dla bezpieczeństwa odczekał, aż nastanie całkowita ciemność. Ubrany był w sportowy dres, tenisówki i ciemny płaszcz biznesmena. Samochód prowadził Keane Taylor.
Grupa ratownicza opuściła już dom Taylora. Taylor spotkał się już z Dadgarem twarzą w twarz. Dadgar zaczął sprawdzać archiwa EDS i możliwe – jak przypuszczał Simons, że przeprowadzi on w domu Taylora rewizję w poszukiwaniu dokumentów obciążających. Dlatego Simons, Coburn i Poche mieszkali teraz w domu Billa i Toni Dvoranchików, którzy wrócili do Dallas. Jeszcze dwóch członków oddziału przedostało się do Teheranu z Paryża: Pat Sculley i Jim Schwebach, para niewysokich zabijaków, wyznaczonych do osłony skrzydeł w pierwszym scenariuszu odbicia więźniów, teraz już bezużytecznym.
Tak jak zwykle w Teheranie, dom Dvoranchika stanowił parter piętrowego budynku. Na górze mieszkał właściciel domu. Taylor i grupa ratownicza pozostawili Perota sam na sam z Simonsem. Perot z obrzydzeniem rozglądał się po salonie. Bez wątpienia, kiedy mieszkała tu Toni Dvoranchik, dom był znakomicie utrzymany, ale teraz przebywało w nim pięciu mężczyzn, z których żaden nie dbał specjalnie o porządek. Było tu brudno i śmierdziało cygarami Simonsa.
Potężne kształty tego ostatniego spoczywały w fotelu. Wąsy mu się postrzępiły, a włosy urosły ponad miarę. Odpalał jedno cygaro od drugiego, jak zresztą zwykle. Zaciągał się głęboko i z lubością wdychał dym.
– Widziałeś nowe więzienie – powiedział Perot.
– No – burknął Simons.
– I co myślisz?
– O pomyśle zdobycia więzienia frontowym atakiem nie ma mowy.
– Tak mi się zdawało.
– Ale pozostaje kilka innych możliwości.
„Czyżby?” – pomyślał Perot.
– Po pierwsze – zaczął Simons. – Jak rozumiem, na terenie więzienia parkują samochody. Może udałoby się nam jakoś umieścić Paula i Billa w skrzyni i wywieźć stamtąd. W ramach tego planu, a może jako alternatywę wobec niego, możemy próbować przekupić czy zaszantażować tego dowodzącego więzieniem generała.
– To generał Mohari.
– Właśnie. Jeden z twoich irańskich pracowników dostarczy nam o nim wszelkich danych.
– Dobrze.
– Druga możliwość: zespół negocjacyjny. Jeśli uda się im załatwić umieszczenie Paula i Billa w areszcie domowym, czy czymś w tym rodzaju, możemy ich wyciągnąć. Niech Taylor i tamci chłopcy skoncentrują się na koncepcji aresztu domowego. Niech się zgodzą na wszystkie warunki Irańczyków, aby wydostać Paula i Billa z więzienia. Opracujemy nowy plan akcji zakładający, że będą oni musieli przebywać stale w domu, pod nadzorem Irańczyków.
Perot poczuł się lepiej. To potężny mężczyzna roztaczał wokół siebie atmosferę spokoju i zaufania. Kilka minut temu Perot był niemal bezradny, teraz zaś Simons spokojnie wyliczał nowe sposoby podejścia do problemu, tak jakby przeniesienie do nowego więzienia, problemy z kaucją i upadek legalnego rządu stanowiły niewielką trudność, a nie całkowitą katastrofę.
– Po trzecie – mówił dalej Simons – trwa tu teraz rewolucja. Jej przebieg można przewidzieć. Za każdym cholernym razem dzieje się to samo. Nie można z góry ustalić, kiedy to wszystko nastąpi, ale nastąpi prędzej czy później. A zawsze dochodzi do tego, że tłumy opanowywują więzienia i wypuszczają uwięzionych.
Perot był zaintrygowany.
– Czy tak jest naprawdę? Simons skinął głową.
– Oto te trzy możliwości. Oczywiście na tym etapie gry nie możemy wybrać jednej z nich; musimy przygotowywać się do każdej. Gdy tylko któraś z nich się nawinie, musimy mieć plan ewakuacji wszystkich z tego przeklętego kraju, jak tylko Paul i Bill znajdą się w naszych rękach.
– Tak. – Perot obawiał się o swój własny wyjazd, a przecież przerzut Paula i Billa będzie o wiele bardziej niebezpieczny. – Armia amerykańska obiecała mi pomóc…
– Jasne – odrzekł Simons. – Nie mówię, że cię nabierają, ale z pewnością mają na głowie ważniejsze sprawy od ciebie i nie liczyłbym na nich za bardzo.
– W porządku.
Była to kwestia, którą właściwie ocenić mógł tylko Simons, Perot był zadowolony, że może mu to pozostawić. Tak naprawdę, najchętniej zostawiłby wszystko Simsonowi, z pewnością najlepiej na świecie nadającemu się do tego zadania. Darzył go całkowitym zaufaniem.
– Co ja mogę zrobić?
– Wracaj do Stanów. Po pierwsze, grozi ci tu niebezpieczeństwo. Po drugie, jesteś mi potrzebny tam. Możliwe, że jeśli się wydostaniemy, to nie żadnym lotem rejsowym. Może w ogóle nie będzie to samolot. Będziesz musiał nas skądś zabrać – może z Iraku, może z Kuwejtu, Turcji czy Afganistanu. Trzeba to będzie zorganizować. Wracaj do domu i bądź w pogotowiu.
– OK – Perot wstał. Simons zrobił z nim to samo, co Perot robił ze swoim personelem: natchnął go mocą, by przejść jeszcze ten jeden kilometr, gdy wszystko wydawało się już stracone. – Wyjadę jutro.
* * *
Dostał rezerwację na rejs nr 200 British Airways do Londynu przez Kuwejt, na samolot odlatujący o godzinie 10.20 20 stycznia, czyli jutro.
Zadzwonił do Margot i poprosił, aby spotkała się z nim w Londynie. Chciał spędzić z nią kilka dni tylko we dwoje. Może potem, gdy ruszy akcja ratunkowa, nie będzie to już możliwe.
W przeszłości miło spędzali czas w Londynie. Zatrzymywali się w hotelu Savoy (Margot wolałaby Claridge, ale Perot go nie lubił: zbyt mocno tam grzali, a kiedy otwierał okno, nie dawał mu zasnąć hałas samochodów na Brook Street). Chodzili do teatru i na koncerty, a także do ulubionego nocnego klubu Margot -
„Annabel’s. Przez kilka dni mogli cieszyć się życiem. O ile wydostanie się z Iranu.
Aby zredukować do minimum czas, jaki musiał spędzić na lotnisku, do ostatniej chwili siedział w hotelu. Zadzwonił, aby się upewnić, czy lot będzie o czasie, i powiedziano mu, że tak.
Zgłosił się do rejestracji pasażerów kilka minut przed dziesiątą.
Rich Gallagher, który towarzyszył mu na lotnisko, poszedł pierwszy, aby się zorientować, czy władze zechcą się czepiać Perota. Gallagher robił już wcześniej podobne podchody. Wraz ze znajomym Irańczykiem, który pracował w PanAmie, poszedł do kontroli paszportowej niosąc dokumenty Perota. Irańczyk wyjaśnił, że są to papiery ważnej osobistości i poprosił o wcześniejsze sprawdzenie ich. Urzędnik za biurkiem uprzejmie przejrzał teczkę z luźnymi kartkami zawierającymi spis osób, których nie należy przepuszczać, i stwierdził, że pan Perot nie będzie miał problemów. Gallagher wrócił z dobrymi wieściami.
Perot w dalszym ciągu miał wątpliwości. Jeśli chcieli go zgarnąć, mogli sprytnie skłamać Gallagherowi.
Ugrzeczniony Bill Gayden, prezes EDS World, miał wkrótce przylecieć, aby przejąć kierownictwo zespołu negocjacyjnego. Gayden już raz opuścił Dallas, aby lecieć do Teheranu, ale zawrócił w Paryżu usłyszawszy ostrzeżenie Bunny Fleischaker, że nastąpią nowe aresztowania. Teraz, podobnie jak Perot, zdecydował się zaryzykować. Przyleciał w momencie, gdy Perot oczekiwał na rejs, mieli więc okazję porozmawiać.
W walizce Gayden miał osiem amerykańskich paszportów należących do pracowników EDS, którzy wyglądem przypominali choć trochę Paula lub Billa.
– Myślałem, że przygotowują im fałszywe papiery – powiedział Perot. – Nie można było znaleźć jakiegoś sposobu?
– Owszem, znaleźliśmy sposób – odrzekł Gayden. – Jeśli potrzeba szybko paszportu, należy zabrać całą dokumentację do sądu w Dallas, tam zapakować wszystko do koperty i zawieźć do Nowego Orleanu, gdzie wydają paszport. To zwykła koperta urzędowa zaklejona przylepcem, więc łatwo można ją otworzyć po drodze do Nowego Orleanu, wyjąć tamte zdjęcia, włożyć zdjęcia Paula i Billa – które mamy – zakleić na nowo kopertę i – hokus – pokus – mamy paszporty dla Paula i Billa na fałszywe nazwiska. Ale to niezgodne z prawem.
– Więc co zrobiliście zamiast tego?
– Powiedziałem wszystkim ewakuowanym, że potrzebne mi są ich dokumenty, aby załatwić przewiezienie rzeczy z Teheranu. Dostałem ze sto czy dwieście paszportów, po czym wybrałem osiem najlepszych. Wymyśliłem list od kogoś ze Stanów do kogoś innego tu, w Teheranie: „Przesyłam okazją te paszporty, o które prosił pan w celu załatwienia spraw z władzami imigracyjnymi”. To na wypadek, gdyby ktoś zapytał, po cholerę mi osiem paszportów.