Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 31 стр.


Podczas gdy owe trzy możliwości czekały na urzeczywistnienie, Simons skoncentrował się na drogach ucieczki z Iranu. Coburn nazwał ten problem „ucieczką z oblężonego miasta”.

Coburn badał możliwości wydostania Paula i Billa samolotem. Kręcił się po składach lotniskowych, zastanawiając się, czy nie można by więźniów wyekspediować jako ładunku. Rozmawiał z pracownikami wszystkich linii lotniczych, próbując nawiązać kontakty. Na koniec odbył kilka rozmów z szefem służby bezpieczeństwa PanAmu, informując go o wszystkim oprócz nazwisk Paula i Billa. Zastanawiali się obaj nad możliwością wywiezienia uciekinierów regularnym rejsem, w uniformach obsługi samolotu. Szef ochrony bardzo chciał pomóc, ale ostatecznie przepisy bezpieczeństwa linii lotniczych okazały się problemem nie do przeskoczenia. Następnie Coburn rozważał możliwość porwania śmigłowca. Przeprowadził rekonesans w bazie helikopterów na południe od miasta i doszedł do wniosku, że porwanie jest możliwe. Jednak chaos panujący w armii irańskiej kazał podejrzewać, że maszyna może być niesprawna, a części zamiennych brakowało. Ponadto paliwo w baku mogło być zanieczyszczone i nie nadawać się do użytku.

Wszystko to przekazał Simonsowi. Ten już przedtem niezbyt chętnie myślał o korzystaniu z lotniska, toteż trudności, jakie napotkał Coburn, jeszcze bardziej utwierdziły go w tym przekonaniu. Wokół portów lotniczych zawsze jest policja i wojsko. Jeśli coś się nie uda, nie będzie drogi ucieczki – lotniska projektuje się tak, aby ludzie nie chodzili tam, gdzie nie powinni. Na lotnisku człowiek zawsze jest na łasce innych. Ponadto w takiej sytuacji najgroźniejszym wrogiem są sami uciekinierzy; powinni zachować absolutny spokój. Coburn był zdania, że Paula i Billa stać na to, ale Simonsowi nie było sensu tego tłumaczyć: Simons zawsze ufał tylko własnej ocenie charakteru człowieka, a ani Paula, ani Billa nie miał okazji poznać osobiście.

Ostatecznie więc zdecydował się na ucieczkę drogą lądową. Było sześć takich dróg.

Na północy Związek Radziecki, kraj niezbyt gościnny. Na wschodzie Afganistan, równie niegościnny, oraz Pakistan, którego granica znajdowała się zbyt daleko – ponad półtora tysiąca kilometrów, głównie przez pustynię. Na południu leżała Zatoka Perska i przyjazny Kuwejt, ze sto kilometrów po drugiej jej stronie. To brzmiało obiecująco. Na zachodzie był nieprzyjazny Irak, na północnym zachodzie – przyjazna Turcja.

Najbardziej zachęcająco wyglądały Kuwejt i Turcja.

Simons poprosił Coburna, aby wysłał godnego zaufania irańskiego pracownika na południe w celu zbadania drogi do Zatoki Perskiej – czy jest przejezdna i czy w okolicy nie na jakichś rozruchów. Coburn wysłał „Motocyklistę”. Ten przydomek wziął się stąd, że jego posiadacz szalał na motocyklu po ulicach Teheranu. Podobnie jak Rashid, był technikiem komputerowym, miał dwadzieścia pięć lat, był niskiego wzrostu i znał Teheran jak własną kieszeń. Angielskiego nauczył się w szkole w Kalifornii i potrafił nim mówić z dowolnym amerykańskim akcentem regionalnym: południowym, portorykańskim – jakimkolwiek. EDS zatrudniło go pomimo braku tytułu naukowego, ponieważ miał znakomite wyniki w testach sprawności umysłowej. Kiedy irańscy pracownicy EDS przyłączyli się do strajku generalnego, a Paul i Coburn zarządzili ogólne zebranie, aby z nimi porozmawiać, „Motocyklista” zaskoczył wszystkich żarliwym wystąpieniem skierowanym przeciwko swoim kolegom, a na rzecz kierownictwa. Nie ukrywał swoich proamerykańskich sympatii, ale mimo to Coburn był całkowicie pewien, że „Motocyklista” ma coś wspólnego z rewolucjonistami. Pewnego dnia poprosił Keane’a Taylora o samochód; Taylor dał mu go. Następnego dnia poprosił o jeszcze jeden – i Taylor zrobił to znowu. „Motocyklista” sam zwykle jeździł na motorze, toteż Taylor i Coburn nie wątpili, że samochody były przeznaczone dla rebeliantów. Niewiele ich to obeszło. Ważniejsze było, aby „Motocyklista” miał wobec nich dług wdzięczności.

Tak więc z wdzięczności za dawne przysługi „Motocyklista” pojechał nad Zatokę Perską.

Po paru dniach wrócił i powiedział, że wszystko jest możliwe pod warunkiem, że ma się dostatecznie dużo pieniędzy. Można było dostać się nad zatokę i kupić albo wynająć łódź.

Nie mógł natomiast powiedzieć, co się stanie, gdy łódź wyląduje w Kuwejcie. Odpowiedzi na to pytanie udzielił Glenn Jackson.

* * *

Poza tym, że był myśliwym i baptystą, Glenn Jackson zajmował się również rakietami. Dysponując zarówno znakomitym umysłem matematycznym, jak i umiejętnością zachowania spokoju w warunkach stresowych, Jackson znalazł się w ośrodku kierowania załogowymi lotami kosmicznymi NASA w Houston, gdzie pełnił funkcję kontrolera lotów. Do jego zadań należało układanie i obsługa programów wyliczających orbity do manewrów podczas lotu.

Nieomylność Jacksona została wystawiona na ciężką próbę w Boże Narodzenie roku 1968 podczas ostatniego lotu, którym się opiekował – przelotu z Ziemi wokół Księżyca i z powrotem. Kiedy pojazd wyłonił się spoza tarczy Księżyca, astronauta Jim Lovell odczytał szereg liczb, które miały powiedzieć Jacksonowi, czy i w jakim stopniu pojazd odchylił się od zaplanowanej orbity. Jackson przeraził się: liczby znacznie przekraczały dopuszczalny margines błędu. Poprosił kierownictwo lotu na przylądku Kennedy’ego, aby astronauta odczytał liczby raz jeszcze, w celu powtórnego sprawdzenia. Następnie oświadczył kierownikowi lotu, że jeśli te liczby są poprawne, to już po załodze: pojazd nie ma tyle paliwa, aby wyrównać tak wielkie odchylenie.

Jackson poprosił, aby Lovell przeczytał liczby po raz trzeci, wyjątkowo dokładnie. Były takie same. Potem jednak Lovell powiedział: – Och, jeden moment, zdaje się, że zrobiłem błąd…

Kiedy nareszcie do Jacksona dotarły prawdziwe liczby, okazało się, że manewr był niemal doskonały.

Stąd jednak było bardzo daleko do umiejętności wysadzania więzień.

Zaczynało wyglądać na to, że Jacksonowi nie dane będzie w końcu włamywać się do więzienia. Cały tydzień tkwił w Paryżu, kiedy w końcu otrzymał instrukcje od Simonsa (poprzez Dallas), żeby udać się do Kuwejtu.

Poleciał do Kuwejtu i zamieszkał w domu Boba Younga. Young wyjechał do Teheranu wspomóc zespół negocjujący, natomiast jego żona Kris oraz ich maleńkie dziecko wyjechali do Stanów na wakacje. Jackson poinformował Malloya Jonesa, pełniącego w czasie nieobecności Younga obowiązki szefa EDS na ten kraj, że przyjechał pomóc w badaniach wstępnych, które EDS prowadziło na zlecenie centralnego banku Kuwejtu. Trochę popracował, aby uprawdopodobnić swoje wytłumaczenie, po czym zaczął się rozglądać.

Spędził sporo czasu na lotnisku obserwując oficerów kontroli paszportowej. Wkrótce stwierdził, że są oni bardzo skrupulatni. Do Kuwejtu przybywały samolotami setki Irańczyków bez paszportów: zakuwano ich w kajdanki i odsyłano najbliższym lotem tam, skąd przybyli. Jackson doszedł do wniosku, że Paul i Bill w żaden sposób nie mogą tu przybyć drogą powietrzną.

Zakładając jednak, że przybędą łodzią, czy pozwolą im potem wyjechać bez paszportów? Jackson zwrócił się do amerykańskiego konsula, mówiąc, że jego dziecko prawdopodobnie zgubiło paszport, i pytając, w jaki sposób można otrzymać duplikat. Po długiej, pełnej dygresji rozmowie, konsul ujawnił, że Kuwejtczycy przy wyjeździe z ich kraju sprawdzają, czy dana osoba wjechała legalną drogą.

Był to problem, ale być może do załatwienia: kiedy już Paul i Bill znajdą się w Kuwejcie, będą bezpieczni od Dadgara, a ambasada amerykańska z pewnością wyda im własne paszporty. Najważniejsze pytanie jednak brzmiało: Jeżeli uciekinierzy dotrą na południe Iranu i zdobędą niewielką łódź, czy uda im się wylądować niepostrzeżenie u brzegów Kuwejtu? Jackson objechał całe stukilometrowe wybrzeże kraju, od granicy z Irakiem na północy do granicy z Arabią Saudyjską na południu. Spędził wiele godzin na plaży zbierając zimą muszle. Normalnie, jak się dowiedział, patrole nie były zbyt liczne, ale exodus z Iranu wszystko zmienił.

Tysiące Irańczyków chciały wyjechać z kraju, tak samo usilnie jak Paul i Bill, a ci Irańczycy, podobnie jak Simons, umieli czytać mapę i widzieli na południu Zatokę Perską z przyjaznym Kuwejtem tuż po drugiej stronie. Straż przybrzeżna Kuwejtu świetnie o tym wiedziała. Gdziekolwiek Jackson się rozglądał, zawsze widział co najmniej jedną łódź patrolową, która, jak się wydawało, zatrzymywała wszystkie małe łodzie.

Perspektywy rysowały się ponuro. Jackson zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas i stwierdził, że ucieczka przez Kuwejt jest niemożliwa.

* * *

Pozostawała więc Turcja.

Simons od początku wolał Turcję. Po pierwsze droga do granicy była krótsza niż nad Zatokę Perską. Ponadto Simons znał ten kraj; służył tam w latach pięćdziesiątych, szkoląc turecką armie w ramach amerykańskiego programu pomocy wojskowej. Znał nawet miejscowy język. Wysłał zatem Ralpha Boulware’a do Istambułu.

Ralph Boulware wychowywał się w barach. Jego ojciec, Beniamin Russell Boulware, był twardym i niezależnym Murzynem, który prowadził jeden po drugim kilka niewielkich interesów: sklep spożywczy, wynajem nieruchomości, nielegalną sprzedaż alkoholu. Ale przede wszystkim bary. Teoria wychowania dzieci Bena Boulware’a zakładała, że jeśli wiedział, gdzie one są, to wiedział też, co robią. Toteż trzymał swoich chłopaków w zasięgu wzroku – czyli głównie w barze. Nieszczególne to było dzieciństwo i Ralph miał wrażenie, że był dorosły przez całe życie.

Zrozumiał, że jest inny niż rówieśnicy, kiedy zaczął studia w college’u i spostrzegł, że jego kolegów interesują głównie gry hazardowe, picie alkoholu i kobiety. On już wiedział wszystko o szulerach, pijakach i dziwkach. Zrezygnował z college’u i zaciągnął się do lotnictwa wojskowego.

Przez dziewięć lat służby nie uczestniczył w żadnej akcji i choć ogólnie był z tego zadowolony, zastanawiał się jednak, czy w razie prawdziwej wojny znalazłby w sobie to, co jest potrzebne do walki. „Akcja uwolnienia Paula i Billa mogła dać mu możliwość przekonania się o tym” – myślał, ale Simons odesłał go z Paryża do Dallas. Wyglądało na to, że znowu trafił do służby tyłowej. I wtedy nadeszły nowe rozkazy.

Przekazał je Merv Stauffer, prawa ręka Perota, który pełnił teraz funkcję łącznika między Simonsem i rozproszonymi członkami grupy ratowniczej. Stauffer poszedł do sklepu elektronicznego i zakupił sześć pięciokanałowych kieszonkowych radiostacji nadawczo – odbiorczych, dziesięć zasilaczy z zapasem baterii oraz urządzenie do zasilania radiostacji z akumulatora samochodowego. Cały ten sprzęt przekazał Boulware’owi i polecił mu spotkać się ze Sculleyem i Schwebachem w Londynie, przed udaniem się do Istambułu.

Stauffer dał mu również czterdzieści tysięcy dolarów w gotówce na łapówki i inne wydatki.

Wieczorem przed wyjazdem Boulware’a jego żona zaczęła domagać się pieniędzy. Przed wyjazdem do Paryża nic jej nie mówiąc wyjął z banku tysiąc dolarów – zawsze uważał, że nie ma to jak gotówka – Mary zaś odkryła później, jak niewiele zostało na ich wspólnym rachunku. Boulware nie chciał jej wyjaśniać, dlaczego wziął pieniądze, i na co je wydał. Mary upierała się, że potrzebuje pieniędzy. Boulware nie przejmował się tym zanadto; wiedział, że jego żona przebywa wśród dobrych przyjaciół, którzy zatroszczą się o nią. Jednak nie udało się mu zbyć jej jakimś wykrętem i – tak jak zawsze, kiedy Mary stawała się uparta – postanowił zrobić jej przyjemność. Poszedł do sypialni, gdzie stało pudełko z radiostacjami oraz czterdziestoma tysiącami dolarów, i odliczył pięćset. Mary weszła do sypialni, gdy to robił, i zobaczyła, co jest w pudełku. Boulware dał jej te pięć setek.

– Czy to ci wystarczy? – zapytał.

– Tak – odrzekła.

Spojrzała na pudełko, potem na męża.

– Nawet nie będę pytać – powiedziała i wyszła.

Boulware wyjechał następnego dnia. Spotkał w Londynie Schwebacha i Sculleya, dał im pięć z sześciu radiostacji, zatrzymując jedną dla siebie, po czym odleciał do Istambułu.

Prosto z lotniska udał się do biura Mr Fisha, przedsiębiorcy turystycznego.

Mr Fish przyjął go w wielkim pomieszczeniu biurowym, w którym oprócz niego siedziało jeszcze parę osób.

– Nazywam się Ralph Boulware i pracuję w EDS – zaczął Boulware. – Zdaje się, że zna pan moje córki, Stacy Elaine i Kecie Nicole. – Dziewczynki bawiły się z córkami Fisha podczas postoju ewakuowanych rodzin w Istambule.

Fish nie był nastawiony zbyt życzliwie.

– Chciałbym z panem porozmawiać – rzekł Boulware.

– Proszę, niech pan rozmawia. Boulware rozejrzał się po pomieszczeniu.

– Chcę porozmawiać z panem na osobności.

– Dlaczego?

– Zrozumie pan, gdy powiem panu to, co mam do powiedzenia.

– To są moi wspólnicy. Nie mamy przed sobą tajemnic.

Fish nie miał zamiaru ułatwiać sprawy Boulware’owi, ten zresztą domyślał się dlaczego. Były dwa powody. Po pierwsze, za wszystko, co Fish zrobił podczas ewakuacji, Don Norsworthy dał mu „napiwek” w wysokości stu pięćdziesięciu dolarów, co zdaniem Boulware’a było policzkiem dla Fisha. „Nie wiedziałem, co zrobić – tłumaczył się Norsworthy. – Ten facet wystawił rachunek na dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Ile miałem mu dać, dziesięć procent?”

Po drugie Pat Sculley opowiedział Fishowi idiotyczną bajeczkę o przemycaniu taśm komputerowych do Iranu. Mr Fish nie był ani głupcem, ani przestępcą – jak ocenił go Boulware – i oczywiście nie chciał mieć nic wspólnego z planem Sculleya.

Obecnie zaś uważał, że ludzie z EDS są: a) sknerami, b) nieudolnymi przestępcami.

Lecz Fish był niewielkim biznesmenem. Boulware rozumiał takich ludzi – wszak do nich należał jego ojciec. Tacy jak on posługiwali się dwoma językami: szczerością i gotówką.

– OK. Zacznijmy jeszcze raz – powiedział Boulware. – Kiedy było tu EDS, naprawdę pan im pomógł, był miły dla dzieci i w ogóle wiele dla nas zrobił. Kiedy oni wyjechali, nastąpiło nieporozumienie w kwestii okazania panu naszej wdzięczności. Jesteśmy zażenowani, że nie zostało to załatwione właściwie, i chciałbym wyrównać ten rachunek.

– Nie ma o czym mówić…

– Bardzo nam przykro – zakończył Boulware i odliczył Fishowi tysiąc dolarów setkami.

W pokoju zapanowała cisza.

– Mam zamiar zatrzymać się w hotelu Sheraton – powiedział Boulware. – Może porozmawiamy później.

– Pójdę z panem – stwierdził Fish.

Osobiście zarejestrował Boulware’a w hotelu i upewnił się, że pokój jest dobry, po czym zgodził się przyjść tego wieczoru na obiad do hotelowej restauracji.

„Fish to znaczący kombinator” – rozpakowując się myślał Boulware. Musiał być sprytny, skoro miał – jak się wydawało – dochodowy interes w tym niezmiernie ubogim kraju. Z doświadczenia ewakuowanych wynikało, że zrobił dla nich więcej, niż załatwianie rezerwacji hotelowych czy wydawanie biletów lotniczych. Dysponował odpowiednimi kontaktami, aby we właściwy sposób naoliwić kółka machiny biurokratycznej, jeśli sądzić tylko na podstawie tego, jak przepchnął wszystkie bagaże przez komorę celną. Pomógł również załatwić problem adaptowanego irańskiego niemowlęcia, które nie miało paszportu. Błąd EDS polegał na tym, że widziało w nim tylko kombinatora, zapominając o jego wysokiej klasie. Powodem nieporozumienia mógł być jego wygląd – tusza i mało wytworne ubranie. Nauczony poprzednimi błędami Boulware uznał, że poradzi sobie z Fishem.

Tego wieczoru powiedział mu, że musi udać się nad granicę turecko – irańską, aby spotkać uciekinierów z Iranu.

Mr Fish był przerażony.

– Pan nic nie rozumie – powiedział. – To straszne miejsce. Zamieszkują je Kurdowie i Azerowie, zupełnie dzicy górscy ludzie, którzy nie słuchają żadnej władzy. Wie pan, jak tam żyją? Z przemytu, grabieży i zabójstw. Osobiście nie odważyłbym się tam pojechać. Pan zaś, jako Amerykanin, jeśli tam pojedzie, nigdy już nie wróci. Nigdy.

Назад Дальше