Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 39 стр.


„Piekło i szatani” – pomyślał Bill.

W czasie gdy Paul się ubierał, Simons zszedł do apartamentu Gaydena. Jego samego oraz Taylora odciągnął na bok.

– Wyproście stąd wszystkich miejscowych – powiedział ściszonym głosem.

– Oficjalnie Paul i Bill poszli spać. Wy wszyscy przyjedziecie do nas jutro rano. Wyjedźcie o siódmej rano, tak jakbyście wybierali się do biura. Nic nie pakujcie, nie zwalniajcie pokoi, nie płaćcie rachunków za hotel. Joe Poche będzie czekał na was na zewnątrz: wykombinuje jakąś bezpieczną drogę do naszego domu. Ja zabieram tam Paula i Billa teraz, ale nie mówcie tego innym aż do rana.

– W porządku – odrzekł Gayden.

Simons wrócił na górę. Paul i Bill byli gotowi. Coburn i Poche już czekali. Cała piątka poszła do windy.

– Musimy wyjść tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz w świecie – powiedział Simons, kiedy zjeżdżali.

Dojechali do parteru. Przeszli przez ogromny hall i wyszli na dziedziniec.

Stały tam zaparkowane oba „Range Rovery”.

Kiedy przecinali dziedziniec, podjechał wielki, ciemny samochód. Wyskoczyło z niego czterech czy pięciu mężczyzn w łachmanach, z pistoletami maszynowymi.

– Cholera – mruknął Coburn.

Piątka Amerykanów nadal kroczyła przed siebie. Rebelianci wbiegli do hotelu.

Poche gwałtownie otworzył drzwi pierwszego „Range Rovera”. Paul i Bill wskoczyli do środka. Simons i Coburn weszli do drugiego samochodu i pojechali w ślad za nim.

Rewolucjoniści weszli do hotelu.

Poche skierował się do autostrady Vanak, która przechodziła obok Hyatta i Hiltona. Poprzez warkot silników można było usłyszeć odgłosy strzelaniny. Przejechawszy prawie dwa kilometry, na skrzyżowaniu z Pahlavi Avenue w pobliżu Hiltona, natrafili na blokadę drogową.

Poche zatrzymał wóz. Bill rozejrzał się. On i Paul przejeżdżali przez to skrzyżowanie kilka godzin temu wraz z irańskim małżeństwem, które podwiozło ich do Hyatta – ale wówczas nie było żadnej blokady, ledwie jeden wypalony samochód. Teraz płonęło tu kilka wozów, a barykadę otaczał tłum rebeliantów uzbrojonych w najróżniejszą broń palną.

Jeden z nich zbliżył się do „Range Rovera” i Joe Poche opuścił szybę w drzwiach.

– Dokąd jedziecie? – zapytał rewolucjonista doskonałą angielszczyzną.

– Jadę do mojej teściowej. Mieszka w Abbas Abad – odparł Poche.

„Mój Boże – pomyślał Bill – co za głupie tłumaczenie”. Paul odwrócił głowę, kryjąc twarz.

Podszedł inny i przemówił w farsi. Pierwszy zapytał:

– Macie papierosy?

– Nie, nie palę – odparł Poche.

– Dobrze, jedźcie dalej.

Poche ruszył autostradą Shahanshahi.

Coburn zatrzymał drugi samochód w miejscu, gdzie stali rebelianci.

– Czy jesteście z tamtymi? – zapytano go.

– Tak.

– Macie papierosy?

– Tak. – Coburn wyjął paczkę z kieszeni i próbował wytrząsnąć jednego. Ręce mu drżały i nie mógł się z tym uporać.

– Jay – odezwał się Simons.

– Tak?

– Daj mu całą tę cholerną paczkę.

Coburn podał paczkę rewolucjoniście, który gestem nakazał im odjechać.

* * *

Kiedy w domu Nyfelerów w Dallas zadzwonił telefon, Ruthie Chiapparone była w łóżku, ale już nie spała.

Usłyszała kroki na korytarzu. Dzwonienie ustało i rozległ się głos Jima Nyfelera: „Halo?… No, ona teraz śpi”.

– Nie śpię! – zawołała Ruthie. Wyskoczyła z łóżka, narzuciła szlafrok i wyszła na korytarz.

– To żona Toma Waltera, Jean – powiedział Jim, oddając jej słuchawkę.

– Cześć, Jean – powiedziała do mikrofonu Ruthie.

– Mam dla ciebie dobre nowiny, Ruth. Chłopcy są wolni. Wydostali się z więzienia.

– Och, dzięki Bogu!

Jeszcze nie zaczęła się zastanawiać, jak Paul wydostanie się z Iranu.

* * *

Kiedy Emily Gaylord wróciła z kościoła, matka powiedziała do niej:

– Telefonował Tom Walter z Dallas. Powiedziałam, że do niego zadzwonisz. Emily schwyciła słuchawkę, nakręciła numer EDS i poprosiła o Waltera.

– Witaj, Emily – powiedział Walter. – Paul i Bill wydostali się z więzienia.

– Tom, to cudownie!

– Opanowano więzienie. Chłopcy są bezpieczni i w dobrych rękach.

– Kiedy wracają do domu?

– Jeszcze nie wiemy, ale będziemy cię informować.

– Dziękuję ci, Tom – powiedziała Emily. – Dziękuję.

* * *

Ross Perot leżał w łóżku z Margot. Telefon obudził ich oboje. Perot sięgnął i podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Ross, mówi Tom Walter. Paul i Bill wydostali się z więzienia. Nagle Perot rozbudził się całkowicie. Usiadł.

– To wspaniale!

– Wyszli? – zapytała sennie Margot.

– Tak. Uśmiechnęła się.

– Doskonale.

– Więzienie zostało zdobyte przez rebeliantów – mówił Tom Walter. – Paulowi i Billowi udało się uciec.

Umysł Perota zaczynał pracować.

– Gdzie oni teraz są?

– W hotelu.

– To niebezpieczne, Tom. Czy jest tam Simons?

– Hm, kiedy z nimi rozmawiałem, nie było go.

– Powiedz im, żeby go wezwali. Taylor zna jego numer. I każ im wynosić się stamtąd!

– Tak jest.

– Zawiadom wszystkich w biurze. Będę tam za parę minut.

– Tak jest.

Perot położył słuchawkę. Wyskoczył z łóżka, narzucił jakieś ubranie, pocałował Margot i zbiegł po schodach. Przebiegł przez kuchnię i wyszedł tylnymi drzwiami. Mężczyzna z ochrony zdziwił się, widząc go na nogach tak wcześnie.

– Dzień dobry, panie Perot – powiedział.

– Dobry. – Perot postanowił wziąć „Jaguara” Margot. Wskoczył za kierownicę i pomknął ku bramie.

Przez sześć tygodni czuł się jak we wnętrzu maszynki do prażonej kukurydzy. Próbował wszystkiego i nic nie wychodziło: złe wieści dochodziły ze wszystkich stron, nie robił żadnych postępów. A teraz nareszcie coś się działo.

Pomknął wzdłuż Forest Lane, przejeżdżając na czerwonych światłach i przekraczając dozwoloną prędkość. „Wydostanie ich z więzienia było najłatwiejszą częścią operacji – zdał sobie sprawę. – Teraz trzeba ich wydostać z Iranu. Najgorsze jeszcze się nawet nie zaczęło”.

W ciągu kilku minut w kierownictwie EDS przy Forest Lane zebrał się cały zespół: Tom Walter, T. J. Marquez, Merv Stauffer, sekretarka Perota Sally Walther, adwokat Tom Luce oraz Mitch Hart, który chociaż już nie pracował w EDS, próbował wykorzystać swe znajomości w Partii Demokratycznej, aby pomóc Paulowi i Billowi.

Do tej chwili łączność z grupą negocjacyjną w Teheranie utrzymywano poprzez gabinet Billa Gaydena na piątym piętrze, podczas gdy na siódmym Merv Stauffer po cichutku załatwiał wsparcie i łączność z nielegalną grupą ratowniczą, rozmawiając z nimi przez telefon kodem. Teraz wszyscy pojęli, że Simons jest w Teheranie najważniejszą osobą: cokolwiek się zdarzy, będzie zapewne nielegalne. Przenieśli się zatem do gabinetu Stauffera, tym chętniej, że był on bardziej kameralny.

– Jadę natychmiast do Waszyngtonu – powiedział do nich Perot. – Najlepszym wyjściem byłby nadal samolot wojskowy z Teheranu.

– Nie wiem, czy coś lata w niedzielę z Dallas do Waszyngtonu… – zastanowił się Stauffer.

– Wyczarteruj odrzutowiec – polecił mu Perot. Stauffer podniósł słuchawkę.

– Przez następne parę dni ktoś będzie tu musiał czuwać przez okrągłą dobę – mówił dalej Perot.

– Załatwię to – rzekł T. J.

– Jeszcze jedna sprawa. Wojsko obiecało nam pomoc, ale możemy na nich polegać – mogą mieć pilniejszą robotę. Najpewniejszą możliwością dla ekipy ratowniczej jest jazda przez Turcję. W takim wypadku plan zakłada spotkanie z nimi na granicy albo – o ile to się okaże konieczne – przelot na teren Iranu, aby ich stamtąd zabrać. Musimy zorganizować Turecką Grupę Ratowniczą. Boulware siedzi już w Istambule. Schwebach, Sculley i Davis są w Stanach – niech ktoś do nich zadzwoni i umówi ze mną w Waszyngtonie. Może nam również być potrzebny pilot śmigłowca, a także inny, do jakiegoś niedużego samolotu, gdybyśmy chcieli się przekraść do Iranu. Sally, zadzwoń do Margot i powiedz jej, żeby mi zapakowała walizkę. Potrzebne mi jest luźne ubranie, latarka, pionierki, ciepła bielizna, śpiwór i namiot.

– Tak, proszę pana. – Sally wyszła z pokoju.

– Wiesz co, Ross? – powiedział T. J. – Myślę, że źle zrobisz. Margot może się wystraszyć.

Perot stłumił westchnienie. T. J. zawsze się spierał. Ale tym razem miał rację.

– Dobrze, pojadę do domu i zrobię to sam. Jedź ze mną. Pogadamy, gdy będę się pakował.

– Jasne.

– Na lotnisku Love Field czeka na ciebie odrzutowiec „Lear” – powiedział Stauffer, odkładając słuchawkę.

– Dobrze.

Perot i T. J. zeszli na dół i wsiedli do swoich samochodów. Po opuszczeniu terenu EDS skręcili na prawo, w Forest Lane. Kilka sekund później T. J. spojrzał na szybkościomierz i zobaczył, że dochodzi do osiemdziesięciu mil na godzinę – a mimo to Perot, prowadzący „Jaguara” Margot, znika w przedzie.

* * *

W terminalu Page na waszyngtońskim lotnisku Perot wpadł na dwoje starych znajomych: Billa Clementsa, gubernatora stanu Teksas i byłego sekretarza obrony, oraz na jego żonę, Ritę.

– Cześć, Ross! – zawołał Clements. – Co ty, u diabła, robisz w Waszyngtonie w niedzielę po południu?

– Jestem tu w interesach – odparł Perot.

– Ale co robisz naprawdę? – powiedział Clements z uśmiechem.

– Masz wolną chwilę?

Clements miał wolną chwilę. Cała trójka usiadła i Perot opowiedział historię Paula i Billa.

– Musisz porozmawiać z jednym facetem – stwierdził Clements, wysłuchawszy jego relacji. – Napiszę ci nazwisko.

– Gdzie ja go znajdę w niedzielę po południu?

– Dobrze, cholera, ja go znajdę.

Podeszli do automatu telefonicznego. Clements włożył monetę, wykręcił numer centrali Pentagonu i przedstawił się. Zażądał połączenia z domowym numerem jednego z najwyższych oficerów amerykańskich. Potem powiedział:

– Jest tu ze mną Ross Perot z Teksasu. To mój dobry znajomy i wielki przyjaciel sił zbrojnych. Chcę, żebyś mu pomógł. – Następnie przekazał słuchawkę Perotowi i odszedł.

* * *

Pół godziny później Perot znajdował się w pokoju operacyjnym w podziemiach Pentagonu, otoczony terminalami komputerów i rozmawiał z pół tuzinem generałów.

Nigdy przedtem żadnego z nich nie spotkał, ale czuł się jak wśród przyjaciół. Generałowie słyszeli o jego kampanii na rzecz amerykańskich jeńców wojennych w Wietnamie Północnym.

– Chcę wydostać z Teheranu dwóch mężczyzn – powiedział do nich. – Czy można stamtąd odlecieć?

– Nie – odrzekł jeden z generałów. – W Teheranie jesteśmy przykuci do ziemi. Nasza baza lotnicza, Doshen Toppeh, znajduje się w rękach rewolucjonistów. Generał Gast ukrył się w bunkrze pod kwaterą główną AGDW, oblężony przez tłum. Linie telefoniczne zostały przecięte i nie mamy z nim połączenia.

– Dobrze – odparł Perot. Prawie się spodziewał takiej odpowiedzi. – Będę musiał zrobić to sam.

– Na drugim końcu świata, gdzie trwa rewolucja – powiedział inny generał.

– Nie pójdzie panu łatwo. Perot uśmiechnął się.

– Mam tam Bull Simonsa. Generałowie wyraźnie się odprężyli.

– Cholera, Perot, niech pan da jakąś szansę Irańczykom! – zażartował jeden z nich.

– Jasne – uśmiechnął się Perot. – Pewnie będę musiał sam polecieć. Czy możecie mi, panowie, dać spis lotnisk między Teheranem i granicą turecką?

– Oczywiście.

– Jak można ustalić, czy któreś z tych lotnisk nie zostało zablokowane?

– Wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne.

– A co z radarem? Czy można tam przelecieć nie pokazując się na ekranach irańskich radarów?

– Oczywiście. Damy panu mapę radarową na wysokość stu pięćdziesięciu metrów.

– Znakomicie!

– Coś jeszcze?

„Cholera – pomyślał Perot. – Zupełnie jak w barze McDonalda!”

– Na razie dziękuję – odparł. Generałowie zaczęli naciskać guziki.

* * *

T. J. Marquez podniósł słuchawkę. Dzwonił Perot.

– Mam dla ciebie pilotów – powiedział T. J. – Zadzwoniłem do Larry’ego Josepha. Był szefem Continental Air Services w Laosie, a teraz jest w Waszyngtonie. Wybrał mi ludzi: Dicka Douglasa i Juliana Kanaucha. Przylecą do Waszyngtonu jutro.

– Wspaniale – odrzekł Perot. – Ja byłem w Pentagonie, gdzie dowiedziałem się, że wojsko nie zabierze naszych, bo samo jest uziemione. Ale mam wszystkie mapy i inne rzeczy, możemy lecieć sami. Potrzebny mi odrzutowiec, który zdoła przelecieć przez Atlantyk, wraz z całą załogą i nadajnikiem modulacyjnym, takim jaki mieliśmy w Laosie, żeby dało się prowadzić z samolotu rozmowy telefoniczne.

– Zrobi się – powiedział T. J.

– Jestem w hotelu Madison.

– Rozumiem.

T. J. zabrał się do telefonicznych poszukiwań. Skontaktował się z dwoma teksańskimi towarzystwami czarterowymi, ale żadne z nich nie dysponowało odrzutowcem transatlantyckim. Drugie z nich, Jet Fleet, podało mu nazwę firmy Executive Aircraft z Columbus, w stanie Ohio. Tam jednak również nie mogli mu pomóc i nie znali nikogo, kto by mógł.

T. J. pomyślał o Europie. Zadzwonił do Carla Nilssona, pracownika EDS, który opracowywał propozycję dla linii Martinair. Nilsson po niedługim czasie poinformował go, że Martinair nie poleci do Iranu, ale podał mu nazwę szwajcarskiej firmy, która się zgodzi. T. J. zadzwonił tam. Okazało się, że firma z dniem dzisiejszym zawiesiła loty do Teheranu.

T. J. wykręcił numer Harry’ego McKillopa, wiceprezesa linii Braniff, który mieszkał w Paryżu. Nie zastał go.

Zadzwonił do Perota i przyznał się do porażki.

Perotowi przyszło coś do głowy. Przypomniało mu się, że Soi Rogers, prezes Texas State Optical Company w Beaumont, miał chyba BAC 111 albo Boeinga 727. Nie wiedział na pewno. Nie miał też numeru telefonu Rogersa.

T. J. zadzwonił do informacji. Numer był zastrzeżony. Zatelefonował więc do Margot. Znalazła ten numer. Zadzwonił do Rogersa. Rogers nie miał już samolotu. Znał jednak firmę zwaną Omni International, w Waszyngtonie, która wynajmowała samoloty. Podał T. J. domowe numery prezesa i wiceprezesa. T. J. zadzwonił do prezesa. Nie było go.

Zadzwonił do wiceprezesa. Był.

– Czy ma pan samolot transatlantycki? – zapytał.

– Jasne. Mamy dwa.

T. J. wydał westchnienie ulgi.

– Mamy Boeingi 707 i 727 – ciągnął wiceprezes.

– Gdzie?

– 707 jest na lotnisku Meachem Field w Fort Worth…

– To prawie pod nosem! – wykrzyknął T. J. – Niech mi pan powie, czy ma on nadajnik modulujący?

– Oczywiście, że ma.

T. J. nie wierzył własnemu szczęściu.

– Ten samolot jest wyposażony dość luksusowo – zaznaczył wiceprezes. – Wykonano go dla jakiegoś księcia z Kuwejtu, który się rozmyślił.

T. J. nie był zainteresowany luksusem. Zapytał o cenę. Wiceprezes oświadczył, że ostateczną decyzję będzie musiał podjąć prezes. Nie ma go w domu, ale T. J. może doń zadzwonić z samego rana.

O sprawdzenie samolotu T. J. poprosił Jeffa Hellera, wiceprezesa EDS i byłego pilota w Wietnamie, oraz dwóch znajomych Hellera: pilota w American Airlines oraz inżyniera pokładowego. Heller zawiadomił T. J., że samolot wygląda na oko nieźle. Wystrój jest jednak niezbyt gustowny, dodał z uśmiechem.

O wpół do ósmej następnego ranka T. J. zatelefonował do prezesa Omni i wyciągnął go spod prysznica. Prezes zdążył już porozmawiać z wiceprezesem i był przekonany, że dobiją targu.

– Dobrze – odrzekł T. J. – A co z załogą, obsługą lotniskową, ubezpieczeniem…

– My nie czarterujemy samolotów – odparł prezes. – My je wynajmujemy.

– A jaka to różnica?

– Taka sama jak między taksówką a samochodem z wypożyczalni. Nasze samoloty są do wynajęcie.

– Niech pan posłucha. Zajmujemy się komputerami i nie mamy nic wspólnego z lotnictwem – mówił T. J. – Chociaż normalnie pan tego nie robi, może zawrzemy umowę, w ramach której załatwi pan wszystkie usługi dodatkowe, załogę i tak dalej? Zapłacimy panu za to.

Назад Дальше