Powiedział mu, że dwóch ludzi EDS jest w Iranie i trzeba ich stamtąd wyciągnąć. Wymyślił dla Paula i Billa fałszywe nazwiska. Mimo że lotnisko w Teheranie było nieczynne, Jackson chciał polecieć i spróbować wylądować. Biltaji był skłonny zaryzykować.
W środę jednak Stauffer – zgodnie z poleceniem Simonsa – zmienił rozkazy Jacksona. Jego zadaniem było teraz dowiedzieć się o grupę „Czystych” – drugiej grupy nie było już w Teheranie, według tego, co wiedziano w Dallas.
W czwartek Jackson odleciał z Ammanu w kierunku wschodnim. Gdy zbliżali się do położonej wśród gór niecki, w której mieścił się Teheran, z miasta wystartowały dwa samoloty. Gdy podleciały bliżej, Jackson zobaczył, że były to myśliwce Irańskich Sił Lotniczych.
Zastanawiał się, co nastąpi.
Radio jego pilota odezwało się serią zakłóceń. Myśliwce krążyły, a pilot rozmawiał – Jackson nie rozumiał treści, ale był zadowolony, że Irańczycy mówią, a nie strzelają.
Dyskusja trwała. Wyglądało na to, że pilot kłóci się. W końcu odwrócił się do Jacksona.
– Musimy wracać – powiedział. – Nie pozwolą nam wylądować.
– A co zrobią, jeśli nie posłuchamy?
– Zastrzelą nas.
– OK – rzucił Jackson. – Spróbujemy jeszcze raz po południu.
* * *
W czwartek rano w Istambule do apartamentów Perota w hotelu Sheraton dostarczono angielskojęzyczną gazetę.
Wziął ją i z ożywieniem przeczytał na pierwszej stronie relację z wczorajszego zajęcia ambasady USA w Teheranie. Z ulgą zauważył, że nie wymieniono nikogo z grupy „Czystych”. Jedyną osobą, która doznała obrażeń, był jakiś sierżant marines, Kenneth Krause. Jak twierdziła jednak gazeta, nie otrzymał on odpowiedniej pomocy lekarskiej.
Perot zadzwonił do Johna Carlena, kapitana Boeinga 707 i poprosił go o przyjście do swego apartamentu. Pokazał Carlenowi gazetę.
– Co by pan powiedział na nocny lot do Teheranu i zabranie rannego marinę? – zapytał.
Carlen, swobodny w zachowaniu Kalifornijczyk o opalonej cerze i siwiejących włosach, był bardzo spokojny.
– Da się zrobić.
Perot był zdziwiony, że Carlen nawet się nie zawahał. Musiałby lecieć w nocy nad górami bez pomocy kontroli ruchu powietrznego i lądować na zamkniętym lotnisku.
– Nie chce pan porozmawiać z resztą załogi? – zapytał Perot.
– Nie, chętnie to zrobią. Właściciele samolotu dostaną szału.
– Niech pan im nic nie mówi. Odpowiadam za to osobiście.
– Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie będzie ten marinę – mówił dalej Carlen.
– Ambasada będzie musiała dowieźć go na lotnisko. Znam tam sporo osób i naginając trochę przepisy będę mógł załatwić sobie lądowanie. Podobnie z odlotem, a jeśli nie, to po prostu sam wystartuję.
„A ludzie z grupy „Czystych” wystąpią jako sanitariusze” – pomyślał Perot. Zadzwonił do Dallas, gdzie telefon odebrała Sally Walther, jego sekretarka. Poprosił, aby połączyła go z generałem Wilsonem, dowódcą Oddziałów Marines.
Byli przyjaciółmi. Wilson zgłosił się.
– Jestem w Turcji, w interesach – powiedział mu Perot. – Właśnie przeczytałem o sierżancie Krause. Mam pewien plan. Jeśli ambasada będzie mogła dowieźć go na lotnisko, polecimy w nocy zabrać go stamtąd i dopilnujemy, żeby otrzymał odpowiednią opiekę medyczną.
– W porządku – odrzekł Wilson. – Jeśli jest umierający, weźcie go. Jeśli nie, nie chcę, aby twoja załoga ryzykowała. Zadzwonię do ciebie.
Ponownie włączyła się Sally. Było więcej złych wiadomości. Rzecznik prasowy Oddziału Specjalnego d/s Iranu w Departamencie Stanu rozmawiał z Robertem Dudneyem, waszyngtońskim korespondentem „Dallas Times Herald”, i wyjawił mu, że Paul i Bill uciekają drogą lądową.
Perot kolejny raz przeklął Departament Stanu. Jeśli Dudney opublikuje tę historię i wieści dotrą do Teheranu, Dadgar na pewno nasili kontrole graniczne.
Ludzie z szóstego piętra w Dallas obwiniali za to wszystko Perota. Rozmawiał on przecież szczerze z konsulem, kiedy widział się z nim poprzedniego wieczoru i sądzili, że przeciek zaczął się od niego. Zawzięcie usiłowali teraz wyciszyć całą historię, ale gazeta nie obiecywała niczego.
Oddzwonił generał Wilson. Życiu sierżanta Krausego nie zagrażało niebezpieczeństwo, więc pomoc nie była konieczna.
Perot zapomniał o Krausem i skoncentrował się na własnych problemach. Zadzwonił konsul. Zrobił, co mógł, ale nie potrafił pomóc Perotowi w kupnie czy wynajęciu małego samolotu. Można było jedynie wyczarterować samolot na lot w granicach Turcji, to wszystko.
Perot nie wspomniał mu nic o przecieku prasowym.
Wezwał Dicka Douglasa i Juliana „Szramę” Kanaucha, dwóch pilotów rezerwowych, których ściągnął specjalnie do lotu małym samolotem nad Iranem i powiedział im, że nie udało się takiego samolotu znaleźć.
– Niech się pan nie martwi – powiedział Douglas. – My coś zdobędziemy.
– Jak?
– Niech pan nie pyta.
– Nie, chcę wiedzieć jak?
– Latałem we wschodniej Turcji. Wiem, gdzie są samoloty. Jeśli potrzeba – ukradniemy.
– Dobrze to przemyślałeś? – spytał Perot.
– Niech pan to przemyśli – odparł Douglas. – Jeśli nas zestrzelą nad Iranem, to jakie znaczenie będzie miała kradzież samolotu? A jeśli nas nie zastrzelą, będziemy mogli oddać maszynę tam, skąd ją wzięliśmy. Nawet jeśli będzie miała z kilka dziur w boku, będziemy daleko, zanim ktokolwiek się dowie. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać?
– W takim razie nie ma sprawy – powiedział Perot. – Lecimy. Wysłał Johna Carlena i Rona Davisa na lotnisko, aby zgłosili plan lotu do Wan, lotniska położonego najbliżej granicy.
Davis zadzwonił stamtąd i powiedział, że Boeing 707 nie mógłby lecieć do Wan. Był to port tylko tureckojęzyczny i nie miały prawa tam lądować żadne obce samoloty z wyjątkiem wojskowych maszyn Stanów Zjednoczonych z tłumaczem na pokładzie.
Perot przekręcił do Mr Fisha i poprosił go o zorganizowanie przelotu grupy do Wan. Fish oddzwonił po kilku minutach, mówiąc, że wszystko załatwione. Perot był zdziwiony – jak dotąd, Mr Fish twardo stał na stanowisku, że nie pojedzie do wschodniej Turcji. Być może złapał bakcyla przygody.
Sam Perot jednak będzie musiał zostać. Był główną sprężyną tego całego mechanizmu – musiał pozostawać w kontakcie telefonicznym ze światem zewnętrznym, odbierać wiadomości od Boulware’a, z Dallas, od grupy „Czystych” i „Podejrzanych”. Gdyby 707 mógł lądować w Wan, Perot poleciałby, bo zainstalowane na pokładzie radio o modulacji jednowstęgowej pozwalało mu uzyskiwać połączenia telefoniczne z całym światem. Bez tego radia jednak we wschodniej Turcji straciłby kontakt z uciekinierami w Iranie i ludźmi jadącymi im na spotkanie.
Wysłał więc do Wan Pata Sculleya, Jima Schwebacha, Rona Davisa, Mr Fisha oraz pilotów Dicka Douglasa i „Szramę” Kanaucha. Dowódcą Tureckiej Grupy Ratowniczej mianował Pata Sculleya.
Po ich odlocie znowu skazany był na przymusową bezczynność.
Kolejna grupa jego ludzi wyruszyła robić niebezpieczne rzeczy w niebezpiecznych miejscach – on mógł tylko siedzieć i czekać na wiadomości.
Spędził sporo czasu rozmyślając o Johnie Carlenie i załodze Boeinga 707. Znał ich dopiero od kilku dni. Byli zwykłymi Amerykanami, a jednak Carlen zgodził się ryzykować życie i lecieć do Teheranu, aby zabrać stamtąd rannego żołnierza. Jak powiedziałby Simons, to jest to, co Amerykanie powinni dla siebie robić. Wprawiło to Perota w doskonały nastrój, na przekór wszystkiemu.
Zadzwonił telefon.
– Ross Perot, słucham.
– Tu Ralph Boulware.
– Cześć, Ralph, gdzie jesteś?
– Na granicy.
– Świetnie!
– Właśnie widziałem Rashida. Serce Perota zabiło radośnie.
– Wspaniale! Co mówił?
– Są bezpieczni.
– Bogu dzięki!
– Zatrzymali się w jakimś hotelu, trzydzieści czy czterdzieści mil od granicy. Rashid badał zawczasu teren – teraz już wrócił. Mówił, że prawdopodobnie przekroczą granicę jutro, ale to jego pomysł. Simons może myśleć inaczej. Skoro są tak blisko, nie przypuszczam, żeby czekał do jutra.
– Masz rację. Posłuchaj, Pat Sculley, Mr Fish i reszta chłopaków właśnie do was jadą. Lecą do Wan, potem wynajmą autobus. – Gdzie was znajdą?
– Ulokowałem się w wiosce Yuksekova, najbliższym miejscu od granicy, w hotelu, jedynym w okolicy.
– Powiem Sculleyowi.
– OK.
Perot odłożył słuchawkę. „O rany – pomyślał – wreszcie wszystko zaczyna się układać jak należy”.
* * *
W myśl polecenia, jakie Pat Sculley otrzymał od Perota, miał dojechać do granicy, zapewnić grupie „Podejrzanych” bezpieczne jej przekroczenie i sprowadzić ich do Istambułu. Gdyby „Podejrzanym” nie udało się dotrzeć do granicy, Sculley miał udać się do Iranu – najlepiej samolotem ukradzionym przez Dicka Douglasa albo – gdyby to się nie powiodło, drogą lądową – i znaleźć ich.
Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany odrzutowiec. Miał on ich zabrać tylko do Wan i z powrotem, a nie gdziekolwiek by chcieli. Jedynym sposobem skłonienia pilota, aby zabrał ich do Iranu, byłoby porwanie samolotu.
Przylot odrzutowca wydawał się w Wan dużym wydarzeniem. Wysiadając z samolotu wpadli na oddział policjantów, którzy wyglądali na gotowych do narobienia im kłopotów. Mr Fish jednak rozmówił się z szefem policji i wrócił uśmiechnięty.
– Posłuchajcie – powiedział. – Zatrzymamy się w najlepszym hotelu w mieście, ale musicie wiedzieć, że to nie Sheraton, więc proszę nie narzekać. Wzięli dwie taksówki i pojechali.
Hotel miał duży centralny hall z trzema poziomami pokoi, do których wchodziło się przez galerie, tak że wszystkie drzwi pokoi były z niego widoczne. Gdy Amerykanie weszli, hall zapełniony był Turkami, którzy pili piwo i oglądali na czarno – białym telewizorze mecz piłkarski, wyjąc przy tym i pokrzykując. Gdy tylko zauważyli obcych, hałasy poczęły milknąć, aż zaległa kompletna cisza.
Przydzielono Amerykanom pokoje. W każdej sypialni były dwie prycze i stanowiąca ubikację dziura w kącie, zasłonięta kąpielowym parawanem. Obrazu dopełniały podłogi kryte deskami oraz pobielone ściany bez okien. Pokoje roiły się od karaluchów. Na każdym piętrze znajdowała się tylko jedna łazienka.
Sculley i Fish poszli zorganizować autobus, który zawiózłby ich wszystkich na granicę. Spod hotelu zabrał ich jakiś „Mercedes” i zawiózł, jak się okazało, do sklepu z urządzeniami elektrotechnicznymi. Na wystawie stało kilka wiekowych telewizorów. Sklep był zamknięty – zrobi ł się już wieczór – ale Fish zastukał w żelazną kratę ochraniającą szyby i ktoś wyszedł.
Poszli na zaplecze i usiedli przy stole, nad którym paliła się pojedyncza żarówka. Sculley nie rozumiał ani słowa z toczącej się rozmowy, ale w jej wyniku Fish załatwił autobus wraz z kierowcą. Autobusem tym wrócili do hotelu.
Reszta grupy zebrała się w pokoju Sculleya. Nikt nie chciał nawet siedzieć na tych łóżkach, a co dopiero spać w nich. Wszyscy woleli natychmiast jechać w kierunku granicy, ale Fish wahał się.
– Jest druga w nocy – mówił – i policja pilnuje hotelu.
– No i co z tego? – spytał Sculley.
– To oznacza nowe pytania i nowe kłopoty. – Spróbujmy.
Wszyscy zeszli na dół. Pojawił się, wyglądający na zaniepokojonego, dyrektor hotelu i zaczął wypytywać Mr Fisha. Na odgłos rozmowy do hotelu weszli dwaj policjanci i przyłączyli się do dyskusji.
Fish odwrócił się do Sculleya.
– Nie chcą, żebyśmy jechali – powiedział.
– Dlaczego nie?
– Wyglądamy bardzo podejrzanie, czy nie zdaje pan sobie z tego sprawy?
– Niech pan posłucha, czy nasz wyjazd jest sprzeczny z prawem?
– Nie, ale…
– No więc jedziemy. Niech pan po prostu oznajmi im to. Dyskusja, prowadzona po turecku, potrwała jeszcze trochę, ale w końcu policjanci i dyrektor zrezygnowali. Grupa wsiadła do autobusu.
Wyjechali z miasta. Gdy znaleźli się między pokrytymi śniegiem wzgórzami, temperatura nagle spadła. Wszystkim bardzo przydały się ciepłe płaszcze i koce, które mieli w plecakach.
Fish usiadł obok Sculleya.
– Sprawa zaczyna być poważna – odezwał się. – Mogę uporać się z policją, bo mam z nimi powiązania, ale obawiam się bandytów i żołnierzy – nie mam wśród nich żadnych znajomych.
– Co chciałby pan zrobić?
– Wydaje mi się, że jestem w stanie wyciągnąć nas z kłopotów, o ile jednak żaden z was nie będzie miał broni.
Sculley zastanowił się. I tak uzbrojony był tylko Davis. Simons zawsze ostrzegał, że broń może prędzej wpędzić w kłopoty, niż z nich wyciągnąć. – „Walthery” w końcu nigdy nie opuściły Dallas.
– OK – powiedział.
Trzydziestka ósemka Rona Davisa poleciała w śnieg.
Trochę później w światełkach autobusu ukazał się żołnierz w mundurze. Stał na środku drogi i machał. Kierowca jechał dalej, jakby miał zamiar go przejechać, ale Fish wrzasnął coś i kierowca zahamował.
Wyglądając przez okno Sculley zobaczył na zboczu góry pluton żołnierzy, uzbrojonych w karabiny o dużej donośności i pomyślał: „Gdybyśmy się nie zatrzymali, po prostu skosiliby nas z drogi”.
Jakiś sierżant i kapral weszli do autobusu i sprawdzili wszystkie paszporty. Fish poczęstował ich papierosami. Stali i paląc rozmawiali z nim, a w końcu machnęli ręką i wysiedli.
Kilka mil dalej autobus został znowu zatrzymany. Spotkanie miało podobny przebieg.
Za trzecim razem mężczyźni, którzy weszli do autobusu, nie mieli na sobie mundurów. Fish stał się bardzo nerwowy.
– Zachowujcie się, jak gdyby nigdy nic – syknął do Amerykanów. – Czytajcie książki, nie patrzcie tylko na tych facetów.
Przez jakieś pół godziny rozmawiał z Turkami, a gdy w końcu pozwolono, aby autobus kontynuował jazdę, dwóch z nich zostało w środku.
– Opieka – rzucił zagadkowo Fish, wzruszając ramionami. Teoretycznie dowodził Sculley, ale nie miał właściwie innego wyboru, niż postępować zgodnie ze wskazówkami Fisha. Nie znał kraju, nie mówił jego językiem – przez większość czasu nie orientował się, co się dzieje. W takich warunkach trudno było utrzymać kontrolę. Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to pilnować Fisha i opierać się na nim, gdyby zaczynał tracić zimną krew.
O czwartej rano dotarli do Yuksekovej, wsi położonej najbliżej granicy. Tutaj, jak twierdził kuzyn Fisha w Wan, mieli znaleźć Ralpha Boulware’a.
Sculley i Fish weszli do hotelu. Było ciemno jak w stodole i śmierdziało jak w męskiej szatni na stadionie piłkarskim. Wołali przez chwilę, aż ukazał się jakiś chłopak ze świecą. Fish odezwał się do niego po turecku, po czym oznajmił:
– Boulware’a tu nie ma. Wyjechał kilka godzin temu. Nie wiedzą dokąd.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W hotelu w Rezaiyeh Jay Coburn miał znowu to okropne, beznadziejne uczucie, którego doznał przedtem w Mahabadzie, a potem na dziedzińcu szkoły. Nie panował nad własnym przeznaczeniem, jego los był w rękach innych – w tym wypadku w rękach Rashida.
Gdzie on się, u diabła, podziewał?
Coburn spytał strażników, czy mógłby skorzystać z telefonu. Zaprowadzili go w dół, do hallu. Nakręcił numer kuzyna Majida, ale nikt nie odebrał. Bez specjalnej nadziei wykręcił do Gholama w Teheranie. Ku swemu zdziwieniu połączył się.
– Mam wiadomość dla Jima Nyfelera – powiedział. – Jesteśmy w polu działania.
– Ale gdzie? – spytał Gholam.
– W Teheranie – skłamał Coburn.
– Muszę się z panem zobaczyć.
Coburn był zmuszony brnąć dalej w oszustwa.
– W porządku, spotkamy się jutro rano.
– Gdzie?
– W „Bukareszcie”.
– OK.
Coburn wrócił na górę. Simons wziął jego i Keane’a Taylora do jednego z pokoi.
– Jeśli Rashid nie wróci do dziewiątej, wyjeżdżamy – powiedział. Coburn od razu poczuł się lepiej.
– Strażnicy zaczynają się nudzić – mówił dalej Simons. – Ich czujność słabnie. Albo prześlizgniemy się bokiem, albo załatwimy się z nimi inaczej.