Noc Nad Oceanem - Follett Ken 18 стр.


Nancy latała do tej pory trzykrotnie, ale zawsze większymi samolotami, w zamkniętych kabinach. Nigdy jeszcze nie zetknęła się ze staromodnym dwupłatowcem. Przypominało to trochę jazdę kabrioletem. Kiedy gnali po pasie startowym z przeraźliwym rykiem silnika, pęd powietrza o mało nie pourywał im głów.

Pasażerskie samoloty, którymi podróżowała Nancy, wznosiły się łagodnie w powietrze, ten natomiast poderwał się raptownie, jak koń pokonujący przeszkodę. Zaraz potem Lovesey skręcił tak gwałtownie, iż mimo zapiętych pasów Nancy bała się, że zaraz wypadnie. Czy on w ogóle miał licencję pilota?

Jednak wkrótce potem samolot wyszedł z zakrętu i zaczął szybko nabierać wysokości. Jego lot wydawał się łatwiejszy do zrozumienia, mniej cudowny niż dostojne szybowanie wielkich maszyn. Nancy mogła obserwować skrzydła, wdychać pędzący jej na spotkanie wiatr, słuchać warkotu niedużego silnika i czuła, jak to wszystko się odbywa, czuła siłę, z jaką powietrze działało na płaty skrzydeł i moc wirującego z ogromną prędkością śmigła, tak samo jak czuje się ruchy latawca, jeżeli wziąć do ręki spinający go z ziemią sznurek. W zamkniętej kabinie nawet nie mogło być mowy o takich doznaniach.

Jednak fakt, że jest bezpośrednim świadkiem zmagań małego samolociku z żywiołem, napełniał ją także niepokojem i sprawiał, iż w żołądku tkwił kłębek strachu. Przecież skrzydła były wykonane jedynie z cienkich listewek i płótna, śmigło w każdej chwili mogło się złamać, urwać lub zatrzymać, pomocny wiatr mógł zdradziecko zmienić kierunek, mogła pojawić się mgła, uderzyć piorun lub rozpętać się burza…

Wszystko to jednak wydawało się mało prawdopodobne, gdyż maszyna dzielnie wspinała się coraz wyżej w jasnych promieniach słońca, a potem skierowała się w stronę Irlandii. Nancy miała wrażenie, że podróżuje na grzbiecie ogromnej żółtej ważki. Bała się, lecz zarazem sprawiało jej to przyjemność, jak jazda na karuzeli.

Wkrótce zostawili z tyłu wybrzeże Anglii. Kiedy znaleźli się nad oceanem pozwoliła sobie na krótką chwilę triumfu. Już wkrótce Peter dotrze do Clippera, gratulując sobie, że udało mu się oszukać starszą siostrę. Jednak gratulacje okażą się przedwczesne – pomyślała z mściwą satysfakcją. Jeszcze nie poznał jej do końca. Przeżyje prawdziwy szok, kiedy zobaczy ją w Foynes. Wprost nie mogła się doczekać chwili, gdy ujrzy wyraz jego twarzy.

Ma się rozumieć, to nie rozstrzygnie jeszcze sprawy. Do pokonania Petera nie wystarczy fakt, że Nancy pojawi się na zebraniu zarządu. Będzie musiała przekonać ciotkę Tilly i Danny'ego Rileya, że postąpią znacznie roztropniej, jeśli zatrzymają swoje udziały i połączą z nią siły.

Pragnęła ujawnić przed nimi ohydny postępek Petera, tak by wszyscy wiedzieli, że okłamał siostrę i spiskował przeciwko niej. Miała zamiar zmiażdżyć go i upokorzyć pokazując im jego prawdziwe oblicze, ale po chwili zastanowienia doszła do wniosku, iż nie powinna tego robić. Gdyby okazała wściekłość i chęć zemsty, pozostali członkowie zarządu mogliby dojść do wniosku, że przeciwstawia się pomysłowi sprzedania firmy wyłącznie ze względów emocjonalnych. Musiała chłodno i spokojnie zaznajomić ich z perspektywami na przyszłość, zachowując się tak, jakby jej nieporozumienia z Peterem dotyczyły wyłącznie spraw finansowych. I tak wszyscy wiedzieli, że zna się na interesach znacznie lepiej od swojego brata.

Tak czy inaczej jej argumenty były bardzo przekonujące. Cenę, jaką zaproponowano im za ich udziały, skalkulowano na podstawie zysków przedsiębiorstwa, bardzo niskich z powodu nieudolnego zarządzania Petera. Nancy przypuszczała, że dostaliby znacznie więcej, gdyby po prostu zamknęli fabrykę i sprzedali ją wraz z siecią sklepów. Jednak najlepiej byłoby zmienić profil produkcji zgodnie z jej planem i sprawić, by firma znowu zaczęła przynosić znaczne dochody.

Istniał jeszcze jeden powód, dla którego warto było zaczekać: wojna. Wojna zawsze przynosiła korzyści przemysłowi, a szczególnie fabrykom, które – jak to miało miejsce w przypadku Blacka – pracowały na potrzeby armii. Nawet jeśli Stany Zjednoczone nie przystąpią do wojny, to i tak nastąpi znaczna rozbudowa sił zbrojnych, w związku z czym zysk był niemal pewien. Bez wątpienia właśnie dlatego Nat Ridgeway pragnął jak najszybciej wykupić firmę.

Podczas lotu nad Morzem Irlandzkim Nancy rozważała sytuację, przygotowując w myślach szkic swego wystąpienia. Kluczowe frazy i zdania wypowiadała na głos, wiedząc, że wiatr porwie jej słowa, zanim dotrą do osłoniętych uszu siedzącego metr przed nią Mervyna Lóveseya.

Była tak pochłonięta przygotowywaniem przemówienia, że nie zarejestrowała chwili, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy.

– Wojna w Europie sprawi, że w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy wartość firmy co najmniej się podwoi – mówiła właśnie. – Jeśli natomiast Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, ulegnie ona kolejnemu podwojeniu…

Drugie kaszlnięcie wyrwało ją z zamyślenia. Jednostajny, wysoki warkot spadł nagle kilka tonów niżej, wrócił do normy, by zaraz potem znowu się zmienić, tym razem na stałe. Silnik wydawał teraz zupełnie inny odgłos, cichszy, nierówny i jakby słabszy. Nancy oblała się zimnym potem.

Samolot zaczął tracić wysokość.

– Co się dzieje? – krzyknęła ze wszystkich sił, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Pilot albo jej nie słyszał, albo był zbyt zajęty, żeby zwracać na nią uwagę.

Silnik wszedł na wyższe obroty, jakby do cylindrów dotarło więcej paliwa, i maszyna wyrównała lot.

Nancy nie posiadała się ze zdenerwowania. Co się stało? Czy awaria była poważna? Mogłaby się czegoś domyślić, gdyby widziała twarz Loveseya, ale on siedział odwrócony do niej plecami.

Silnik pracował zrywami. Czasem zdawał się odzyskiwać pełną moc, by zaraz potem zacząć krztusić się i przerywać. Nancy wychyliła się nieco, usiłując dostrzec jakąś zmianę w obrotach śmigła, ale niczego nie zauważyła. Jednak za każdym razem, kiedy silnik tracił równy rytm, samolot tracił wysokość.

Nie mogła dłużej znieść napięcia. Rozpięła pas, pochyliła się do przodu i poklepała Loveseya po ramieniu.

– Co się dzieje? – wrzasnęła mu do ucha, kiedy odwrócił nieco głowę.

– Nie wiem! – odkrzyknął.

Była zbyt wystraszona, żeby usatysfakcjonowała ją taka odpowiedź.

– Jakaś awaria?

– Zdaje się, że wysiadł jeden cylinder.

– A ile ich mamy?

– Cztery.

Samolot gwałtownie obniżył lot. Nancy pośpiesznie usiadła z powrotem i zapięła pas. Potrafiła prowadzić samochód i miała niejasne wrażenie, że jej wóz mógłby jechać nawet bez jednego cylindra. Tyle tylko, że to był dwunastocylindrowy cadillac. Czy samolot utrzyma się w powietrzu, jeśli działają tylko trzy z czterech cylindrów? Niepewność stanowiła najgorszą torturę.

Maszyna stale traciła wysokość. Nancy domyślała się, że lot nie potrwa już zbyt długo. Kiedy wpadną do morza? Spojrzawszy przed siebie dostrzegła z ogromną ulgą zarysy lądu. Nie mogąc się powstrzymać ponownie rozpięła pas i nachyliła się do Loveseya.

– Zdołamy tam dolecieć?

– Nie wiem! – ryknął.

– Pan w ogóle nic nie wie! – krzyknęła. Strach zamienił jej krzyk we wrzask. Z najwyższym trudem zdołała nad sobą zapanować. – A jak się panu wydaje?

– Niech pani się zamknie i pozwoli mi się skoncentrować!

Opadła na fotel. Lada chwila mogę umrzeć – przemknęło jej przez myśl. Ponownie stłumiła podchodzący do gardła strach i zmusiła się do logicznego myślenia. Całe szczęście, że zdążyłam wychować chłopców. Na pewno będzie to dla nich ciężki wstrząs, szczególnie po tym, jak stracili ojca w wypadku samochodowym, ale przecież są dużymi, silnymi mężczyznami i nigdy nie zabraknie im pieniędzy. Na pewno dadzą sobie radę.

Szkoda, że od… ilu? Dziesięciu lat! – nie miałam żadnego kochanka. Nic dziwnego, że zaczęłam się do tego przyzwyczajać. Równie dobrze mogłam zostać zakonnicą. Powinnam była pójść do łóżka z Natem Ridgewayem. Na pewno byłby dla mnie miły.

Tuż przed wyjazdem do Europy zaczęła spotykać się z pewnym mężczyzną, samotnym księgowym mniej więcej w jej wieku. Wcale jednak nie żałowała, że z nim nie spała. Był sympatyczny, ale słaby, jak większość jej adoratorów. Dostrzegali w niej siłę, której im brakowało, i pragnęli, by się nimi zaopiekowała. Ale ja też chcę, żeby mną się ktoś zaopiekował!

Przysięgam, że jeśli wyjdę z tego z życiem, będę jeszcze miała co najmniej jednego mężczyznę.

Uświadomiła sobie, że dzięki jej śmierci Peter postawi na swoim. Wielka szkoda. Firma była wszystkim, co zostawił im ojciec, teraz zaś miała zniknąć, wchłonięta przez molochowate cielsko General Textiles. Ojciec ciężko pracował całe życie, Peter zaś, przez swoje lenistwo i niekompetencję, roztrwonił rezultat jego trudu w ciągu zaledwie pięciu lat.

Chwilami Nancy bardzo brakowało ojca. Był takim mądrym człowiekiem. Kiedy pojawił się jakiś problem – wszystko jedno, czy wielki, związany z interesami, czy mały, jak na przykład szkolne niepowodzenie któregoś z dzieci – ojciec zawsze potrafił znaleźć słuszne, sensowne rozwiązanie. Doskonale znał się na maszynach, tak że nawet ludzie produkujący skomplikowane oprzyrządowanie używane do produkcji butów konsultowali z nim wszystkie nowe rozwiązania. Nancy także rozumiała, na czym polega proces produkcji, lecz jej specjalnością było przewidywanie zmian na rynku; odkąd zaczęła zajmować się fabryką, sprzedaż damskiego obuwia przynosiła znacznie większe zyski niż męskiego. W przeciwieństwie do Petera nigdy nie miała wrażenia, że pozostaje w cieniu ojca.

Myśl, że oto za chwilę umrze, wydała jej się nagle idiotyczna i nieprawdopodobna. Byłoby to tak, jakby kurtyna opadła w samym środku przedstawienia, przerywając kwestię aktorowi odtwarzającemu jedną z głównych ról. Nic takiego nie może się zdarzyć. Na kilka sekund nabrała irracjonalnej pewności, że nic jej się nie stanie i wszystko skończy się szczęśliwie.

W miarę jak zbliżali się do brzegów Irlandii samolot coraz szybciej tracił wysokość. Wkrótce Nancy mogła już dostrzec szmaragdowe pola i brunatne bagna. Uświadomiła sobie z dreszczem podniecenia, iż stąd właśnie pochodzi rodzina Blacków. Głowa i ramiona siedzącego przed nią Mervyna Loveseya zaczęły się gwałtownie poruszać, jakby mężczyzna walczył ze sterami. Nancy modliła się w duchu. Została wychowana w wierze katolickiej, ale od śmierci Seana ani razu nie brała udziału we mszy. Ostatni raz była w kościele właśnie na jego pogrzebie. W gruncie rzeczy nie miała pojęcia, czy jest wierząca, czy też nie, lecz mimo to modliła się ze wszystkich sił, doszedłszy do wniosku, że i tak nie ma nic do stracenia. Odmówiła „Ojcze nasz”, potem zaś prosiła Boga, by zachował ją przy życiu przynajmniej do chwili, kiedy Hugh ożeni się i ustatkuje, żeby mogła zobaczyć swoje wnuki oraz żeby mogła w dalszym ciągu prowadzić fabrykę, dawać pracę wszystkim tym mężczyznom i kobietom, robić dobre buty dla zwykłych ludzi, a także, by mogła jeszcze sama zażyć trochę szczęścia. Nagle zdała sobie sprawę z tego, iż jej życie składało się niemal wyłącznie z pracy.

Widziała już białe szczyty fal. Niewyraźna krecha zbliżającego się lądu przeistoczyła się w kipiel przyboju, plażę, skalisty klif i zielone pole. Zastanawiała się, czy zdołałaby dopłynąć do brzegu, gdyby samolot runął w spienione fale. Uważała się za dobrego pływaka, ale spokojne przemierzanie kolejnych długości basenu nie miało nic wspólnego z walką o życie we wzburzonym morzu. Woda z pewnością była przeraźliwie zimna. Jak brzmiał ten zwrot, którego używało się dla określenia przyczyny śmierci ludzi zmarłych z powodu zimna? Wychłodzenie organizmu. Oto co będzie można przeczytać w The Boston Globe: „Samolot, którym leciała pani Lenehan, runął do Morza Irlandzkiego, ona zaś zmarła z powodu wychłodzenia organizmu.” Choć miała na sobie ciepły płaszcz, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

Gdyby nastąpiła katastrofa, prawdopodobnie nie zdążyłaby nawet poczuć temperatury wody. Usiłowała odgadnąć, jak szybko się poruszają. Lovesey powiedział jej, że samolot może osiągnąć sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale teraz wyraźnie tracił prędkość. Powiedzmy, osiemdziesiąt. Sean miał wypadek przy osiemdziesięciu kilometrach na godzinę i zginął. Nie, spekulacje na temat, czy zdoła dopłynąć do brzegu, nie miały najmniejszego sensu.

Ląd zbliżał się coraz bardziej. Może jednak moje modlitwy zostały wysłuchane – przemknęło jej przez myśl. – Może jednak wylądujemy. Silnik nie krztusił się już, ale pracował wydając niepokojący, wysoki odgłos, przypominający bzyczenie rozwścieczonej osy. Nancy ogarnęły obawy co do miejsca lądowania; czy samolot może wylądować na piaszczystej plaży? A na kamienistej? Na pewno nadawałoby się pole, byle nie zanadto nierówne. Ale co będzie, jeśli trafią na podmokły teren?

Już wkrótce się o tym przekona.

Od brzegu dzieliło ich już nie więcej niż pół kilometra. Z tej wysokości Nancy doskonale widziała, że brzeg jest skalisty, a przybój bardzo silny. Plaża była nie tylko bardzo nierówna, ale w dodatku usiana wielkimi kamieniami. Zaraz za nią wznosił się niezbyt wysoki klif, na górze zaś rozciągało się pastwisko, na którym pożywiało się flegmatycznie kilka owiec. Sprawiało wrażenie stosunkowo gładkiego. Może uda im się tam wylądować. Nie wiedziała, czy powinna uczepić się tej nadziei, czy raczej szykować na śmierć.

Żółty samolocik parł dzielnie naprzód, wciąż jednak tracąc wysokość. Nancy poczuła słony zapach morskiej wody. Chyba lepiej lądować w morzu niż na brzegu – pomyślała z obawą. Ostre głazy zdawały się tylko czekać na to, by rozszarpać cienką powłokę samolotu, a wraz z nią także jej ciało.

Oby tylko śmierć przyszła szybko.

Kiedy do brzegu pozostało już tylko sto metrów, Nancy zorientowała się, że są zbyt wysoko, by lądować na plaży. Lovesey najwyraźniej chciał dotrzeć do pastwiska rozciągającego się na szczycie klifu. Czy jednak mu się to uda? Znajdowali się teraz dokładnie na poziomie trawiastej równiny, ale z każdą chwilą opadali niżej. Lada moment roztrzaskają się o niemal pionową, skalistą ścianę. Chciała zamknąć oczy, lecz powieki nie posłuchały jej, więc wpatrywała się osłupiałym spojrzeniem w pędzące jej na spotkanie urwisko.

Silnik zawył nagle jak zranione zwierzę, a wiatr chlapnął jej w twarz bryzgi morskiej piany. Owce uciekały w panice we wszystkie strony. Nancy złapała się krawędzi kabiny i zacisnęła dłonie tak mocno, że aż poczuła ból w napiętych mięśniach. Miała wrażenie, że lecą prosto na kamienną ścianę. Uderzymy w nią – pomyślała. – To już koniec. W następnym ułamku sekundy silniejszy podmuch wiatru uniósł nieco mały samolocik, by zaraz potem zepchnąć go jeszcze niżej. Lada chwila skalna krawędź powinna oderwać podwozie maszyny. Kilka metrów przed urwiskiem Nancy wreszcie zacisnęła powieki i przeraźliwie wrzasnęła.

Przez sekundę nic się nie działo.

Potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie; Nancy poleciała do przodu, tak że pas wpił się głęboko w jej ciało. Była pewna, że lada moment umrze, ale nagle poczuła, iż samolot znowu podrywa się w górę. Otworzyła oczy.

W dalszym ciągu znajdowali się w powietrzu, nie więcej niż pół metra nad powierzchnią pastwiska. Maszyna ponownie opadła na trawę i tym razem nie straciła kontaktu z podłożem. Podskakując i okropnie się trzęsąc wytracała stopniowo prędkość. Nancy zobaczyła nagle, że zbliżają się do kępy jeżyn, ale Lovesey wykonał jakiś manewr sterami i ominęli przeszkodę. Wstrząsy zmniejszyły się; zwalniali. Nancy nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje. Wreszcie samolot znieruchomiał.

Ogarnęła ją tak wielka ulga, że zaczęła drżeć na całym ciele, nie mogąc zapanować nad nieposłusznymi mięśniami. Kiedy jednak poczuła zbliżającą się falę histerii, wzięła się ostro w garść.

– Już po wszystkim – powiedziała na głos. – Już po wszystkim. Nic mi nie jest.

Lovesey wyskoczył z kabiny, trzymając w ręku skrzynkę z narzędziami. Nie zaszczyciwszy Nancy nawet jednym spojrzeniem podszedł do przedniej części maszyny i odchylił osłonę silnika.

Mógłby chociaż zapytać, jak się czuję – pomyślała Nancy.

W jakiś dziwny sposób grubiaństwo Loveseya podziałało na nią uspokajająco. Owce zajęły się znowu skubaniem trawy, jakby nic się nie stało. Teraz, kiedy umilkł warkot silnika, do uszu Nancy docierał huk fal rozbijających się o skalisty brzeg. Świeciło słońce, ale na policzkach czuła powiewy zimnego, wilgotnego wiatru.

Posiedziała jeszcze trochę, po czym, kiedy była już pewna, że nogi nie odmówią jej posłuszeństwa, rozpięła pas i wygramoliła się z samolotu. Po raz pierwszy w życiu stanęła na irlandzkiej ziemi. Była wzruszona niemal do łez. Stąd właśnie przybyliśmy do Ameryki, wiele lat temu – pomyślała. – Uciskani przez Brytyjczyków, prześladowani przez protestantów, głodni i obdarci, tłoczyliśmy się na pokładach drewnianych statków i żeglowaliśmy w kierunku Nowego Świata.

To bardzo irlandzki sposób powrotu do ojczyzny. O mało przy tym nie zginęłam.

Na razie dość było sentymentów. Przeżyła, ale czy uda jej się jeszcze dogonić Clippera? Spojrzała na zegarek: piętnaście po drugiej. Clipper przed chwilą wystartował z Southampton. Powinna zdążyć na czas do Foynes pod warunkiem, że Loveseyowi uda się naprawić samolot, a ona znajdzie w sobie dość odwagi, by do niego ponownie wsiąść.

Podeszła do maszyny. Lovesey odkręcał wielkim kluczem jakąś śrubę.

– Naprawi go pan?

– Nie wiem.

– A co się zepsuło?

– Nie wiem.

Najwyraźniej powrócił do swych gburowatych zwyczajów.

– Myślałam, że jest pan inżynierem! – parsknęła.

Chyba trafiła w jego czułe miejsce, gdyż spojrzał na nią i powiedział:

– Studiowałem matematykę i fizykę. Specjalizuję się w obliczeniach oporów stawianych powietrzu przez skomplikowane krzywizny. Nie jestem jakimś cholernym mechanikiem!

– W takim razie może powinniśmy poszukać jakiegoś cholernego mechanika?

– Nie znajdzie pani takiego w całej Irlandii. Ten przeklęty kraj nie wyszedł jeszcze z epoki kamienia łupanego.

– Tylko dlatego, że jego mieszkańcy przez setki lat znajdowali się pod panowaniem brutalnych Brytyjczyków!

Wyjął głowę spod uniesionej osłony silnika i wyprostował się.

– Do stu diabłów, w jaki sposób zaczęliśmy rozmawiać o polityce?

– Nawet nie zapytał pan, czy nic mi się nie stało.

– Przecież widzę, że nic.

– O mało mnie pan nie zabił!

– Ocaliłem pani życie.

Ten człowiek był wręcz niemożliwy.

Nancy rozejrzała się dookoła. W odległości jakichś czterystu metrów dostrzegła niski żywopłot albo kamienny murek, prawdopodobnie biegnący wzdłuż drogi, nieco dalej zaś skupisko kilku niskich budynków krytych strzechami. Może uda jej się wynająć tam jakiś samochód, który zawiezie ją do Foynes?

– Gdzie jesteśmy? – zapytała: – Tylko niech mi pan nie mówi, że pan nie wie!

Uśmiechnął się. Już drugi czy trzeci raz zaskoczył ją nagłą zmianą nastroju.

– Wydaje mi się, że wylądowaliśmy kilka mil od Dublina.

Postanowiła, że nie będzie stała bezczynnie przyglądając się, jak on grzebie w silniku.

– Pójdę po pomoc.

Zerknął na jej nogi.

– Nie zajdzie pani daleko w tych pantoflach.

Teraz mu coś pokażę – pomyślała gniewnie. Szybkim ruchem podciągnęła spódnicę i odpięła pończochy. Osłupiały, wpatrywał się w nią wybałuszonymi oczami, a na jego policzkach rozlewał się z wolna czerwony rumieniec. Zsunęła pończochy z nóg i zdjęła je razem z pantoflami. Była ogromnie zadowolona z tego, że udało jej się go zaskoczyć.

– Niebawem wrócę – oświadczyła, po czym wepchnęła pantofle do kieszeni płaszcza i odmaszerowała na bosaka.

Kiedy oddaliła się na kilka metrów, pozwoliła sobie na szeroki uśmiech zadowolenia. Zapędziła Mervyna Loveseya w kozi róg. Dobrze mu tak, za jego arogancję i protekcjonalność.

Jednak zadowolenie spowodowane faktem, że udało się jej utrzeć mu nosa, szybko znikło. Miała mokre i brudne nogi, było jej zimno, a chaty znajdowały się w większej odległości, niż jej to się początkowo wydawało. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić, kiedy już tam dotrze. Przypuszczała, że najlepiej będzie poprosić o podwiezienie do Dublina. Lovesey chyba miał rację, że nie będzie jej łatwo spotkać tu mechanika.

Po dwudziestu minutach wreszcie dotarła do wsi.

Zaraz za pierwszym domem ujrzała kobietę w drewniakach pracującą w ogródku.

– Dzień dobry! – zawołała.

Kobieta podniosła wzrok i wydała zdumiony okrzyk.

– Zepsuł mi się samolot – poinformowała ją Nancy.

Kobieta wybałuszyła na nią oczy, jak na stwora z innej planety.

Nancy uświadomiła sobie, że w swoim modnym, drogim płaszczu i na bosaka musi stanowić dość niezwykły widok. Rzeczywiście, dla chłopki pielącej swój ogródek przybysz z kosmosu stanowiłby mniejsze zaskoczenie niż kobieta w samolocie. Wieśniaczka wyciągnęła ostrożnie rękę i delikatnie dotknęła skraju płaszcza. Nancy poczuła ogromne zażenowanie; kobieta traktowała ją jak boginię.

– Pochodzę z Irlandii – powiedziała, by dowieść, że jednak jest człowiekiem.

Kobieta potrząsnęła głową, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że nie da się na to nabrać.

– Muszę dostać się do Dublina.

Назад Дальше