– Nie wrócę do ciebie – powiedziała, uprzedzając jego ewentualne pytanie.
Puścił to mimo uszu.
– Czy jesteś szczęśliwa z Markiem? – zapytał.
Skinęła głową.
– Czy on będzie dla ciebie dobry?
– Tak. Jestem tego pewna.
– Zabraniam ci mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było! – warknął Mark.
Diana wzięła go za rękę.
– Kochamy się – powiedziała, patrząc Mervynowi prosto w oczy.
– Aha. – Po raz pierwszy od początku rozmowy na jego twarzy pojawił się cień pogardliwego uśmiechu, ale zniknął tak prędko, że Diana nie zdążyła nabrać pewności, co ten grymas miał naprawdę oznaczać. – Tak, chyba ci wierzę.
Czyżby zamierzał ustąpić? To było do niego zupełnie niepodobne. Jak wiele wspólnego z jego zaskakującym przeistoczeniem miała ta atrakcyjna wdowa?
– Czy to pani Lenehan kazała ci porozmawiać ze mną? – zapytała podejrzliwie Diana.
– Nie, choć wie, co mam ci do powiedzenia.
– W takim razie pośpiesz się i wykrztuś to wreszcie! – ponaglił go Mark.
Mervyn zmarszczył brwi.
– Spokojnie, chłopcze. Diana wciąż jeszcze jest moją żoną.
– Nie masz już do niej żadnych praw; więc nie staraj się stwarzać wrażenia, że jest inaczej – odparował Mark. – I nie nazywaj mnie chłopcem, dziadku.
– Daj spokój – poprosiła Diana. – Mervyn, jeśli chcesz mi coś jeszcze powiedzieć, to zrób to zamiast prowokować kłótnie.
– Już dobrze, dobrze. – Wziął głęboki oddech. – Nie chcę stać wam na drodze. Poprosiłem, byś do mnie wróciła, a ty odmówiłaś. Jeśli sądzisz, że ten typek zdoła mnie zastąpić i uczynić cię szczęśliwą, to powodzenia. Życzę wam jak najlepiej. – Umilkł i spojrzał najpierw na nią, potem zaś na niego. – To wszystko.
Zapadła cisza. Wreszcie Mark otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Diana nie pozwoliła mu dojść do głosu.
– Ty przeklęty hipokryto! – Przejrzała zamysł męża, lecz nawet ją samą zdumiała gwałtowność jej reakcji. – Jak śmiesz!
– Jak to? – wykrztusił zaskoczony Mervyn. – O co…
– Co to za bzdury z tym „niestawaniem nam na drodze”? I nie życz nam powodzenia z taką miną, jakby to było dla ciebie nie wiadomo jakie poświęcenie! Zbyt dobrze cię znam, Mervynie Lovesey: potrafisz zrezygnować z czegoś tylko wtedy, kiedy już ci na tym nie zależy. – Zdawała sobie sprawę, że wszyscy pasażerowie siedzący w kabinie przysłuchują się z żywym zainteresowaniem, ale była zbyt wściekła, żeby zwracać na to uwagę. – Doskonale wiem, co zamierzasz. Dziś w nocy przespałeś się z tą wdową, prawda?
– Nie!
– Nie? – Przyjrzała mu się uważnie. Chyba mówił prawdę. – Ale niewiele brakowało, zgadza się? – Natychmiast poznała po wyrazie jego twarzy, że tym razem trafiła w dziesiątkę. – Zadurzyłeś się w niej, ona cię polubiła, więc już mnie nie potrzebujesz, czy tak? Przyznaj, że o to właśnie chodzi!
– Nic takiego nie powiem, bo…
– Bo nie masz odwagi zdobyć się na uczciwość. Ja jednak znam prawdę, a wszyscy inni, którzy lecą tym samolotem, podejrzewają, jak ona wygląda. Zawiodłam się na tobie, Mervyn. Myślałam, że okażesz się silniejszy.
Wyraźnie go tym ubodła.
– Silniejszy?
– Otóż to. Ty jednak wymyśliłeś żałosną historyjkę o tym, że postanowiłeś usunąć nam się z drogi. Nie tylko jesteś słabeuszem, ale cierpisz też na rozmiękczenie mózgu. Nie urodziłam się wczoraj. Nie uda ci się tak łatwo mnie oszukać.
– W porządku, w porządku! – odparł, unosząc ręce w obronnym geście. – Zaproponowałem ci pokój, ty zaś odrzuciłaś moją ofertę. Rób, co uważasz za stosowne. – Wstał z fotela. – Na podstawie tego, co mówisz, można by pomyśleć, że to ja uciekłem za granicę z kochanką. Daj mi znać, kiedy się pobierzecie. Przyślę ci w prezencie nóż do ryb.
Z tymi słowami wyszedł z kabiny.
– Dżentelmen! – prychnęła Diana.
Rozejrzała się dokoła. Księżna Lavinia pośpiesznie odwróciła wzrok, Lulu Bell uśmiechnęła się, Ollis Field zmarszczył z dezaprobatą brwi, a Frankie Gordino gwizdnął cicho i mruknął:
– Ale temperament!
Wreszcie spojrzała na Marka, niepewna, jak zareagował na słowa Mervyna i jej wybuch. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że Mark uśmiecha się szeroko. Jego uśmiech okazał się zaraźliwy, gdyż w następnej chwili stwierdziła, że ona także śmieje się do niego.
– Co w tym takiego zabawnego? – zapytała, zanosząc się śmiechem.
– Byłaś wspaniała – odparł. – Jestem z ciebie dumny. I zadowolony.
– Dlaczego?
– Bo chyba po raz pierwszy w życiu nie cofnęłaś się, tylko postawiłaś na swoim.
Czy tak rzeczywiście było? Chyba tak.
– Zdaje się, że masz rację – przyznała.
– Już się go nie boisz, prawda?
Zastanowiła się przez chwilę.
– Rzeczywiście, już nie.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?
– To znaczy, że się go nie boję.
– O wiele więcej. To znaczy, że go już nie kochasz.
– Naprawdę? – zapytała niepewnie. Usiłowała sobie wmówić, że przestała kochać Mervyna wieki temu, lecz kiedy zajrzała do swego serca, musiała przyznać, że wcale tak nie było. Przez całe lato, nawet wtedy, kiedy go zwodziła i oszukiwała, pozostawała pod jego urokiem. Nawet teraz miał jeszcze nad nią władzę, do tego stopnia, że niewiele brakowało, by zrezygnowała z zamiaru ucieczki i wróciła do niego. W tej chwili jednak o niczym takim nie mogło już być mowy.
– Jak byś zareagowała, gdyby teraz wypadł przez okno? – zapytał Mark.
– A czemu w ogóle miałoby mnie to obchodzić? – odparła bez zastanowienia.
– Widzisz?
Parsknęła śmiechem.
– Masz rację – przyznała. – Już po wszystkim.
ROZDZIAŁ 24
W miarę jak Clipper zniżał lot, schodząc do wodowania w zatoce Shediac, Harry'ego dręczyły coraz większe wątpliwości, czy powinien ukraść klejnoty lady Oxenford.
Winę za taki stan rzeczy ponosiła Margaret. Perspektywa spędzenia z nią nocy w hotelu Waldorf i śniadania zjedzonego wspólnie w łóżku była warta więcej niż jakiekolwiek drogie kamienie. Harry jednak cieszył się również na myśl o tym, że mogliby pojechać razem do Bostonu i wynająć mieszkania w tym samym budynku. Miałby wtedy szansę pomóc jej się usamodzielnić, a przy okazji poznać ją nieco bliżej. Zapał dziewczyny okazał się zaraźliwy; Harry'emu udzieliło się jej radosne oczekiwanie na początek prostego, wspólnego życia.
Gdyby jednak ukradł klejnoty jej matki, wszystko uległoby zmianie.
Shediac stanowiło ostatni przystanek przed Nowym Jorkiem. Musi szybko podjąć decyzję, gdyż tutaj będzie miał ostatnią szansę na to, by dostać się do luku bagażowego.
Wciąż usiłował znaleźć jakiś sposób, by zdobyć drogocenną biżuterię nie tracąc jednocześnie dziewczyny. Przede wszystkim, czy Margaret dowiedziałaby się kiedykolwiek, że dokonał kradzieży? Lady Oxenford odkryje stratę w chwili, gdy rozpakuje bagaże, prawdopodobnie w hotelu Waldorf. Nikt jednak nie będzie w stanie stwierdzić, kiedy zniknęły klejnoty – w czasie lotu, przed nim czy po nim. Oczywiście Margaret wie, że Harry jest złodziejem, i na pewno by go podejrzewała, ale chyba uwierzyłaby mu, gdyby wyparł się udziału w tej aferze? Chyba tak.
Co potem? Potem żyliby w ubóstwie w Bostonie, mając w banku sto tysięcy dolarów! Ale to nie trwałoby długo. Margaret z pewnością znalazłaby jakiś sposób, by wrócić do Anglii i wstąpić do kobiecych oddziałów pomocniczych, on zaś pojechałby do Kanady i został wojskowym pilotem. Wojna potrwa jeszcze najwyżej rok lub dwa, może trochę dłużej. Kiedy dobiegnie końca, Harry podejmie pieniądze z banku, kupi ten wiejski domek, Margaret wróci z Europy, zamieszka z nim i… będzie chciała wiedzieć, skąd wziął na to pieniądze.
Prędzej czy później będzie musiał powiedzieć jej o wszystkim.
Z dwojga złego lepiej później niż prędzej.
Powinien wymyślić jakąś wymówkę, która pozwoliłaby mu zostać w Shediac na pokładzie samolotu. Nie może powiedzieć jej, że źle się czuje, bo wtedy ona także zostanie, a to zniweczyłoby jego plany. Musi mieć pewność, że Margaret zeszła wraz z innymi na ląd i zostawiła go samego.
Spojrzał na nią przez szerokość przejścia między fotelami. Właśnie wciągnęła mocno brzuch, by zapiąć pas. Oczami wyobraźni ujrzał ją siedzącą w tej samej pozie, ale zupełnie nagą, z piersiami rysującymi się wyraźnie na tle jasnych kwadratów okien, kępką kasztanowych włosów wyłaniającą się spomiędzy ud i długimi nogami wpartymi w podłogę. Musiałbym być głupcem, żeby ryzykować jej utratę w zamian za garść rubinów – pomyślał.
Ale to nie była garść zwykłych rubinów, tylko Komplet Delhijski, wart co najmniej sto tysięcy w gotówce, dzięki któremu Harry mógłby stać się tym, kim chciał zawsze być – dżentelmenem prowadzącym wygodne, pozbawione finansowych kłopotów życie.
Mimo to zastanawiał się, czyby jej wszystkiego nie wyznać: „Chcę ukraść biżuterię twojej matki. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?” A ona na to: „Dobry pomysł, ta stara krowa nie zrobiła nic, żeby na nią zapracować.” Nie, Margaret na pewno nie zareagowałaby w taki sposób. Co prawda uważała, że ma radykalne poglądy i wierzyła w konieczność ponownego rozdziału dóbr materialnych, ale jej przekonania nie wykraczały poza granice teorii. Byłaby wstrząśnięta do głębi, gdyby naprawdę spróbował pozbawić jej rodzinę części majątku. Odczułaby to jako druzgocący cios, co z pewnością wpłynęłoby na zmianę uczuć, jakie do niego żywiła.
Zauważyła, że się jej przygląda, i uśmiechnęła się ciepło.
Odpowiedział jej uśmiechem, po czym szybko odwrócił wzrok i spojrzał w okno.
Maszyna zbliżała się do zatoki w kształcie podkowy; na brzegu rozsiadło się kilka niewielkich osad. Dokoła rozciągały się pola uprawne. W pewnej chwili Harry dostrzegł linię kolejową, której odgałęzienie sięgało aż do końca wysuniętego daleko w morze nabrzeża, przy którym stało sporo statków różnej wielkości oraz jeden hydroplan. Na wschód od nabrzeża zaczynały się szerokie piaszczyste plaże, wśród wydm zaś stały małe letnie domki. Harry pomyślał, jak przyjemnie musi być mieszkać latem w takim domku blisko morza. Ja też będę mógł sobie na to pozwolić. Przecież już wkrótce stanę się bogaty! – powtarzał sobie.
Kadłub samolotu zetknął się łagodnie z powierzchnią wody. Harry prawie wcale nie odczuwał niepokoju; zdążył już nabrać nieco doświadczenia.
– Która godzina, Percy? – zapytał.
– Jedenasta czasu lokalnego. Mamy godzinę spóźnienia.
– A jak długo będzie trwał postój?
– Też godzinę.
W Shediac zastosowano nową metodę dokowania. Do Clippera zbliżył się mały holownik i wprowadził go do pływającego doku, połączonego z lądem metalowym trapem.
Stanowiło to ogromne ułatwienie dla Harry'ego. Na poprzednich postojach pasażerowie byli przewożeni na brzeg łodzią, co oznaczało, że istniała tylko jedna szansa zejścia na ląd. Harry usiłował znaleźć jakiś pretekst, który pozwoliłby mu zostać na pokładzie, ale teraz mógł po prostu powiedzieć Margaret, żeby poszła pierwsza, a on dołączy do niej za kilka minut.
Steward otworzył zewnętrzne drzwi, pasażerowie zaś zaczęli wkładać płaszcze i kapelusze. Cała rodzina Oxenford podniosła się z miejsc, podobnie jak Clive Membury, który podczas całego lotu właściwie nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć długiej i poważnej rozmowy z baronem Gabonem. Harry nadal zastanawiał się, o czym ci dwaj mężczyźni mogli wtedy dyskutować. Teraz jednak niecierpliwie odsunął te myśli na bok i skoncentrował się na własnych problemach.
– Dogonię cię później – szepnął do wychodzącej z kabiny Margaret, po czym skierował się do męskiej toalety.
Uczesał się i umył ręce – nie dlatego, żeby tego potrzebował, ale po to, by się czymś zająć. W nocy w jakiś sposób zostało wybite okno i w miejsce szyby wstawiono aluminiową płytę. Usłyszał, jak załoga schodzi z pokładu nawigacyjnego i mija toaletę. Zerknąwszy na zegarek postanowił zaczekać jeszcze dwie minuty.
Domyślał się, że niemal wszyscy zdecydują się wyjść na brzeg. W Botwood większość pasażerów była jeszcze zbyt senna, ale teraz na pewno zapragną rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Ollis Field i jego więzień jak zwykle pozostaną na pokładzie: Dziwne jednak, że wyszedł Membury, który przecież także powinien mieć na oku Frankiego Gordina. Harry'ego nadal intrygował tajemniczy mężczyzna w czerwonej kamizelce.
Wkrótce powinny wejść na pokład sprzątaczki. Harry nasłuchiwał uważnie, ale z drugiej strony drzwi nie dobiegał żaden odgłos. Uchylił je ostrożnie i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo. Wyślizgnął się na korytarz.
Kuchnia znajdująca się naprzeciwko łazienki była pusta. Zajrzał do kabiny numer dwa: pusta. Dopiero w drzwiach prowadzących do saloniku dostrzegł plecy kobiety zamiatającej podłogę, więc bez wahania ruszył w górę po kręconych schodkach.
Stąpał najlżej, jak potrafił, starając się robić jak najmniej hałasu. W połowie schodów zatrzymał się i rozejrzał uważnie po tej części kabiny nawigacyjnej, którą mógł dostrzec z tego miejsca. Nikogo. Miał już ponownie ruszyć w górę, kiedy w jego polu widzenia pojawiła się para umundurowanych nóg. Cofnął się szybko, a następnie ostrożnie wystawił głowę. Nogi należały do Mickeya Finna, drugiego inżyniera, który przyłapał go poprzednim razem. Mężczyzna zatrzymał się przy swoim stanowisku, po czym odwrócił się w jego stronę. Harry pośpiesznie schował głowę, zastanawiając się, co zrobi młody oficer. Czy skieruje się w stronę schodów? Wytężył słuch. Kroki oddaliły się, po czym ucichły. Harry przypomniał sobie, że ostatnio widział Mickeya w pomieszczeniu na dziobie maszyny, zajmującego się cumami. Czy teraz również tam zszedł? Musiał zaryzykować, wierząc, że tak właśnie było.
Bezszelestnie wbiegł po schodach.
Natychmiast obrzucił wzrokiem przednią część kabiny. Okazało się, że miał rację: klapa w podłodze była otwarta, a Mickey zniknął bez śladu. Harry nie zatrzymał się, by sprawdzić to dokładniej, tylko przemknął przez kabinę, otworzył drzwi, wślizgnął się do wąskiego korytarzyka i delikatnie zamknął drzwi za sobą. Dopiero wtedy odważył się głębiej odetchnąć.
Poprzednio przeszukał luk po lewej stronie maszyny, teraz więc wszedł do tego po prawej.
Od razu przekonał się, że jest blisko celu. Pośrodku pomieszczenia stał ogromny kufer podróżny obity zielono – złotą skórą, z solidnymi mosiężnymi okuciami. Sprawdził przywieszkę. Była bez nazwiska, ale za to z adresem: Dwór Oxenford, Berkshire.
– Bingo… – wyszeptał.
Kufer był zamknięty na prosty zamek, który bez najmniejszego problemu dał się otworzyć ostrzem scyzoryka, oraz sześć zatrzasków. Skonstruowano go z myślą o tym, by podczas podróży statkiem służył jako miniaturowa garderoba. Harry postawił go pionowo i otworzył. Kufer dzielił się na dwie obszerne części: w jednej znajdowało się miejsce na powieszenie płaszczy i sukien oraz szafka na obuwie, w drugiej zaś sześć szuflad.
Najpierw zajął się szufladami. Wykonano je z lekkiego drewna obitego z zewnątrz skórą, od środka zaś aksamitem. Lady Oxenford trzymała w nich jedwabne bluzki, swetry z delikatnej wełny, koronkową bieliznę i paski z krokodylej skóry.
Wierzch drugiej połowy kufra można było unieść, by łatwiej dostać się do wiszących ubrań. Harry przesunął dłońmi wzdłuż wszystkich sukni, ale nic nie znalazł.
Wreszcie otworzył szafkę na obuwie. Były w niej tylko buty.
Ogarnęła go rozpacz. Był całkowicie pewien, że lady Oxenford zabrała ze sobą swą bezcenną biżuterię, ale wyglądało na to, że pomylił się w przewidywaniach.
Było jednak za wcześnie na to, by tracić nadzieję.
W pierwszej chwili chciał zabrać się za przeszukiwanie pozostałych bagaży rodziny Oxenford, ale po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. Gdyby to on miał zamiar przewieźć tak wartościowy przedmiot, na pewno spróbowałby go jakoś ukryć, a bez wątpienia łatwiej było umieścić skrytkę w wielkim kufrze niż w małej walizce.
Postanowił spróbować jeszcze raz.
Zaczął od szafy na ubrania. Wsunął jedną rękę do wnętrza kufra, drugą zaś obmacywał go od zewnątrz, starając się ocenić grubość ścianek; gdyby okazała się nienaturalnie duża, oznaczałoby to, że znajduje się tam schowek. Jednak nie odkrył niczego niezwykłego. Zajął się więc drugą połową kufra. Wyciągnął wszystkie szuflady…
I znalazł skrytkę.
Serce zabiło mu żywiej.
Do tylnej ścianki kufra były przyklejone taśmą duża koperta z szarego papieru i skórzany portfel.
– Amatorzy – mruknął kręcąc głową.
Z rosnącym podnieceniem zabrał się do odklejania taśmy. Jako pierwsza znalazła się w jego rękach koperta. Odniósł wrażenie, że znajdują się w niej tylko jakieś papiery, lecz mimo to otworzył ją, by się upewnić. Ujrzał około pięćdziesięciu kartek, z których każda była pokryta z jednej strony ozdobnym, wymyślnym drukiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się zorientować, co to jest, ale wreszcie doszedł do wniosku, że trzyma w dłoni obligacje, każda wartości stu tysięcy dolarów.
Pięćdziesiąt razy sto tysięcy dolarów równało się pięciu milionom dolarów, czyli milionowi funtów.
Harry stał jak osłupiały, wpatrując się w obligacje. Milion funtów. Wprost trudno było sobie wyobrazić taką sumę.
Wiedział, dlaczego się tutaj znalazły. Rząd brytyjski wprowadził surowe przepisy mające za zadanie uniemożliwić odpływ pieniędzy poza granice kraju. Lord Oxenford przemycił swoje obligacje, co stanowiło poważne przestępstwo.
Jest takim samym oszustem jak ja – pomyślał Harry ze złośliwą uciechą.
Nigdy nie miał do czynienia z papierami wartościowymi. Czy udałoby mu się je sprzedać? Zgodnie z wydrukowaną na nich informacją były wystawione na okaziciela, ale każda z obligacji miała własny numer, dzięki któremu można było je zidentyfikować. Czy Oxenford zgłosiłby kradzież? Musiałby wtedy przyznać się do przeszmuglowania ich z Anglii, ale na pewno wymyśliłby jakieś kłamstwo, które uwolniłoby go od odpowiedzialności.
Sprawa wyglądała na zbyt niebezpieczną. Harry nie miał żadnego doświadczenia w tej dziedzinie. Mógł zostać schwytany przy próbie spieniężenia obligacji. Z żalem odłożył je na bok.
Drugi przedmiot znaleziony w skrytce przypominał męski portfel, tyle tylko, że był nieco większy. Harry odkleił podtrzymującą go taśmę.
W środku mogła znajdować się biżuteria.
Rozpiął suwak.
Na wyściółce z czarnego atłasu leżał Komplet Delhijski.
Zdawał się lśnić we wnętrzu luku niczym witraż w katedrze. Głęboka czerwień rubinów mieszała się z tęczowym blaskiem brylantów. Kamienie były ogromne, wspaniale dobrane i doskonale oszlifowane, każdy osadzony na złotej podstawie i otoczony takimiż płatkami. Harry osłupiał z zachwytu.
Wreszcie wziął ostrożnie naszyjnik do ręki i pozwolił, by kamienie przemykały mu między palcami jak krople kolorowej wody. To niesamowite, żeby coś miało tak ciepłe barwy, a jednocześnie było tak zimne – pomyślał ze zdumieniem. Była to najpiękniejsza biżuteria, jaką kiedykolwiek widział, a kto wie, czy nie najwspanialsza, jaką w ogóle wykonano.
I miała zmienić jego życie.
Po minucie lub dwóch odłożył naszyjnik, by przyjrzeć się pozostałym częściom kompletu. Bransoleta także składała się z umieszczonych na przemian rubinów i brylantów, tyle tylko, że proporcjonalnie mniejszych. Szczególnie zachwyciły go kolczyki: każdy miał rubinowy słupek zakończony wiszącą na złotym łańcuszku kroplą z okruchów brylantów i rubinów, przy czym każdy był okolony miniaturową koroną nadzwyczaj delikatnych złotych płatków.
Harry wyobraził sobie, jak w tej biżuterii wyglądałaby Margaret. Czerwień i złoto znakomicie pasowałyby do jej jasnej cery. Chciałbym zobaczyć ją ubraną tylko w te klejnoty… pomyślał i natychmiast poczuł erekcję.
Nie miał pojęcia, jak długo siedział bez ruchu na podłodze, wpatrując się w bezcenne kamienie, kiedy nagle usłyszał czyjeś kroki.
W pierwszej chwili przemknęła mu przez głowę myśl, że to zapewne drugi inżynier, ale te kroki były inne: głośne i pewne.
Zmartwiał z przerażenia, a całe jego ciało pokryło się gęsią skórką.
Ktoś zbliżał się szybko. Harry nagle ożył, błyskawicznie wsadził szuflady na miejsce, wrzucił do środka kopertę z obligacjami i zatrzasnął kufer. Właśnie wpychał do kieszeni Komplet Delhijski, kiedy ktoś otworzył drzwi luku.
Harry dał nura za kufer.
Przez długą chwilę nic się nie działo. Opanowało go okropne przeczucie, że nie schował się dość szybko i został dostrzeżony. Słyszał czyjś głośny oddech, jakby otyłego mężczyzny, który przed chwilą wchodził po schodach. Czy ten ktoś zaraz zajrzy za kufer? A jeśli nie, to co zrobi? Harry wstrzymał oddech.