Noc Nad Oceanem - Follett Ken 42 стр.


Drzwi zamknęły się.

Czy tajemniczy mężczyzna wyszedł, czy też został w pomieszczeniu? Harry nie słyszał już jego sapania. Wstał i rozejrzał się ostrożnie. Był sam.

Westchnął z ulgą.

Ale co się właściwie dzieje?

Miał przeczucie, że ciężkie kroki i sapiący oddech należały do policjanta albo celnika. Może jednak była to tylko rutynowa kontrola.

Podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę. Słyszał stłumione głosy dobiegające z kabiny nawigacyjnej, ale w korytarzyku chyba nikogo nie było. Wymknął się z luku bagażowego i stanął przy drzwiach kabiny. Były nie domknięte, dzięki czemu nie miał żadnych problemów z usłyszeniem rozmowy prowadzonej przez dwóch mężczyzn.

– Nie ma go na pokładzie.

– Musi być, bo nie wychodził na brzeg.

Obaj mężczyźni mówili z kanadyjskim akcentem. Ale kogo mieli na myśli?

– Może wyślizgnął się na samym końcu?

– Jeśli tak, to gdzie się podział? Nigdzie go nie ma.

Czyżby Frankie Gordino uciekł Ollisowi Fieldowi? – przemknęło Harry'emu przez myśl.

– A kto to właściwie jest?

– Podobno jakiś wspólnik tego ptaszka, którego wiozą do Stanów.

A więc to nie Gordino uciekł, tylko jeden z członków jego gangu, którego obecność odkryto na pokładzie samolotu. Ciekawe, który z tak zacnie wyglądających pasażerów okazał się zwykłym gangsterem?

– To chyba nie przestępstwo być czyimś wspólnikiem?

– Nie, ale on posługuje się fałszywym paszportem.

Harry'ego ogarnęły niedobre przeczucia. On także miał fałszywy paszport. Ale chyba to nie jego szukają?

– No więc, co teraz zrobimy?

– Zameldujemy się sierżantowi Morrisowi.

Harry'emu zaświtała mrożąca krew w żyłach myśl, że to on może być obiektem poszukiwań. Gdyby policja domyśliła się, że któraś spośród osób znajdujących się na pokładzie ma zamiar dopomóc Frankiemu Gordinowi w ucieczce, przede wszystkim dokładnie sprawdziłaby listę pasażerów. Bardzo szybko wyszłoby na jaw, że Harry Vandenpost przed dwoma laty zgłosił w Londynie kradzież swojego paszportu, a jeden telefon do jego domu pozwoliłby stwierdzić, że nie podróżuje Clipperem linii Pan American, lecz siedzi w kuchni zajadając płatki kukurydziane na mleku lub czyta poranną gazetę. Wiedząc, że podszywający się pod niego człowiek posługuje się fałszywym paszportem, policja natychmiast doszłaby do wniosku, że to on właśnie ma za zadanie wyrwać Frankiego Gordina z rąk sprawiedliwości.

Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków – pomyślał. – Może jednak chodzi o kogoś innego.

Do rozmowy włączył się trzeci głos, bez wątpienia należący do Mickeya Finna.

– Kogo panowie szukają?

– Faceta podającego się za Harry'ego Vandenposta.

To ostatecznie wyjaśniło wszystkie wątpliwości. Harry zmartwiał z przerażenia. Zdemaskowano go. Wizja domu na wsi i kortu tenisowego zblakła jak stara fotografia. Zamiast niej ujrzał pogrążony w ciemności Londyn, salę rozpraw, więzienną celę, a wreszcie wojskowe koszary. To był największy pech, o jakim słyszał w życiu.

– Wyobraźcie sobie, że przyłapałem go, jak tu węszył, kiedy staliśmy w Botwood! – powiedział drugi inżynier.

– Ale teraz nigdzie go nie ma.

– Jesteście pewni?

Stul pysk, Mickey! – ryknął bezgłośnie Harry.

– Zajrzeliśmy we wszystkie kąty.

– A sprawdziliście stanowiska kontroli silników?

– Gdzie to jest?

– W skrzydłach.

– Tak, patrzyliśmy i tam.

– Ale czy weszliście do środka? Są tam miejsca, których nie widać z kabiny.

– W takim razie, lepiej sprawdźmy jeszcze raz.

Obaj policjanci nie sprawiali wrażenia zbyt rozgarniętych.

Miał poważne wątpliwości, czy dowodzący nimi sierżant zaufa ich świadectwu. Jeśli dysponował choć odrobiną rozsądku, powinien zarządzić ponowne przeszukanie samolotu, a wtedy na pewno ktoś zajrzy za kufer lady Oxenford. Gdzie powinien się schować, żeby nie zostać odkryty?

W maszynie było sporo miejsc, które nadawały się na kryjówkę, ale załoga wszystkie je znała. Zostaną przetrząśnięte nie tylko kabiny, lecz również puste pomieszczenia w dziobie i ogonie Clippera, toalety i oba skrzydła. Każdy zakamarek, który udałoby się znaleźć Harry'emu, był doskonale znany członkom załogi.

Znalazł się w pułapce.

A gdyby spróbować ucieczki? Mógłby wyślizgnąć się z samolotu i popędzić przed siebie plażą. Szanse miał niewielkie, ale i tak było to lepsze rozwiązanie, niż oddać się dobrowolnie w ręce policji. Jednak dokąd miałby pójść, nawet gdyby udało mu się wymknąć niepostrzeżenie z osady? W mieście na pewno dałby sobie radę, lecz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że od najbliższego miasta dzieli go szmat drogi. W otwartym terenie był bez szans. Potrzebował tłoku, wąskich zaułków, stacji kolejowych i sklepów, natomiast z informacji, jakie miał na temat Kanady, wynikało jednoznacznie, że jest to ogromny kraj niemal w całości porośnięty lasem.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby udało mu się dotrzeć do Nowego Jorku.

Ale jak tego dokonać?

Usłyszał odgłosy świadczące o tym, że policjanci wchodzą do wnętrza skrzydeł. Na wszelki wypadek cofnął się do luku bagażowego…

I ujrzał przed sobą rozwiązanie gnębiącego go problemu.

Odbędzie pozostałą część podróży w kufrze lady Oxenford.

Tylko czy uda mu się wejść do środka? Wydawało mu się, że tak. Kufer miał wysokość około półtora metra i głębokość mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów. Gdyby był pusty, spokojnie zmieściłoby się w nim nawet dwóch ludzi. Teraz jednak nie był pusty, więc należało zrobić w nim miejsce, wyjmując część ubrań. Ale co z nimi zrobić? Przecież nie mogą leżeć na wierzchu. Doszedł do wniosku, że upchnie je we własnej, prawie pustej walizce.

Musiał się śpieszyć.

Wyciągnął z kąta swoją walizkę, otworzył ją i wrzucił do środka część sukien lady Oxenford. Musiał usiąść na niej, by ją ponownie zamknąć.

Teraz mógł już wejść do kufra. Okazało się, że nie będzie żadnych problemów z zamknięciem go od wewnątrz. A co z oddychaniem? Nie zamierzał przebywać w nim zbyt długo. Może zrobi się trochę duszno, ale powinien jakoś wytrzymać.

Czy policjanci zwrócą uwagę na nie zasunięte zatrzaski? Było to całkiem prawdopodobne. Czy uda mu się zamknąć je od środka? Przyjrzał im się uważnie i doszedł do wniosku, że gdyby wywiercił scyzorykiem dziury w pobliżu nich, chyba zdołałby przesunąć zasuwki jego ostrzem, a dzięki tym otworom miałby czym oddychać.

Wyjął z kieszeni scyzoryk. Kufer wykonano z drewna obitego skórą, pokrytą wytłaczanym ornamentem przedstawiającym złociste kwiaty. Jak wszystkie scyzoryki, jego także był wyposażony w ostry szpikulec do wydłubywania kamieni z końskich podków. Przyłożył czubek do środka jednego z kwiatków i naparł całym ciężarem ciała. Skóra ustąpiła bez żadnych problemów, drewno natomiast stawiło wyraźny opór. Pracował najszybciej, jak potrafił. Ścianka miała około pół centymetra grubości, lecz po niespełna dwóch minutach udało mu się ją przebić.

Wyciągnął szpikulec. Dzięki skomplikowanemu ornamentowi dziura była prawie niewidoczna.

Wślizgnął się do kufra i stwierdził z ulgą, że może od środka zamykać i otwierać zatrzask.

Pozostało mu ich jeszcze pięć. Najpierw zajął się tymi przy górnej krawędzi, jako że najbardziej rzucały się w oczy. Właśnie z nimi skończył, kiedy ponownie usłyszał kroki.

Wskoczył do kufra i zamknął go starannie.

Co prawda sprawiło mu to trochę kłopotów, ale wreszcie uporał się z zadaniem. Jednak już po kilku minutach stwierdził, że pozycja, w jakiej stoi, jest okropnie niewygodna. Spróbował ją zmienić, ale niewiele mu to dało. Musiał cierpliwie czekać, aż tortury się skończą.

Wydawało mu się, że oddycha niezmiernie głośno. Dobiegające z zewnątrz odgłosy były mocno przytłumione, lecz i tak dobrze słyszał, jak ktoś przechodzi korytarzykiem – być może dlatego, że w tej części maszyny nie było dywanu i dźwięk bez przeszkód rozchodził się po metalowym pokładzie. W korytarzu musiało znajdować się co najmniej trzech ludzi. Nie usłyszał, jak otworzyły się drzwi, ale doskonale wiedział, że ktoś wszedł do luku.

Nagle tuż obok niego rozległ się donośny głos:

– Nie rozumiem, w jaki sposób temu draniowi udało się nam wymknąć!

Boże, spraw, żeby nie spojrzał na boczne zatrzaski – modlił się w duchu Harry.

Ktoś stuknął w wierzch kufra. Harry wstrzymał oddech. Może tylko oparł się łokciem… – pomyślał rozpaczliwie.

Ktoś zawołał coś z daleka.

– Nie, nie ma go w samolocie – odparł mężczyzna stojący przy kufrze. – Już wszędzie sprawdziliśmy.

Tamten znowu coś zawołał. Harry nie czuł już kolan. Na litość boską, idźcie pogadać gdzieś indziej! – zaklinał ich w duchu.

– Na pewno go złapiemy, nie ma obawy. Przecież nie przejdzie dwustu pięćdziesięciu kilometrów do granicy tak, żeby go nikt nie zauważył!

Dwieście pięćdziesiąt kilometrów! Oznaczało to co najmniej tydzień marszu. Może udałoby mu się poprosić kogoś o podwiezienie, ale wtedy zostawiłby za sobą wyraźny ślad.

Przez kilka sekund w pomieszczeniu panowała zupełna cisza, a potem rozległ się odgłos cichnących kroków.

Harry odczekał jeszcze chwilę, a potem wsunął w otwór szpikulec, by odsunąć zatrzask.

Tym razem szło mu jeszcze trudniej. Kolana bolały go tak bardzo, że z trudem mógł utrzymać się na nogach. Gdyby było tu więcej miejsca, na pewno już by się przewrócił. Poruszał scyzorykiem z coraz większą niecierpliwością, czując, jak chwyta go za gardło najpierw przerażenie, a potem najprawdziwsza klaustrofobia. Uduszę się tutaj! – pomyślał ogarnięty paniką. Z najwyższym trudem zmusił się do zachowania spokoju. Wreszcie, za którymś razem, zdołał zahaczyć szpikulcem o zasuwkę. Pchnął, ale czubek ześlizgnął się po wypolerowanym metalu. Zacisnął zęby i ponowił próbę.

Udało się.

Starając się nie śpieszyć, powtórzył operację z drugim zatrzaskiem.

Po pewnym czasie nareszcie mógł pchnąć obie pokrywy kufra i wyprostować się. Kolana rwały go tak okropnie, że o mało nie krzyknął, ale ból szybko minął.

Co teraz?

Nie mógł opuścić tutaj samolotu. Do Nowego Jorku chyba już nic mu nie groziło, ale co potem?

Będzie musiał ukryć się gdzieś na pokładzie i uciec po zapadnięciu zmroku.

Powinno mu się udać. Zresztą nie miał żadnego wyboru. Świat wkrótce się dowie, kto ukradł klejnoty lady Oxenford, a wraz ze światem Margaret. Nie będzie go przy niej, żeby jej wszystko wytłumaczyć.

Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się to podobało.

Oczywiście przez cały czas zdawał sobie doskonale sprawę, że zagarnięcie Kompletu Delhijskiego narazi na poważne ryzyko jego stosunki z Margaret, ale do tej pory wyobrażał sobie, że będzie przy niej, kiedy dziewczyna dowie się, co zrobił, i zdoła jakoś złagodzić jej gniew. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że minie co najmniej kilka dni, zanim ją znów zobaczy, a może nawet lata, jeśli sprawy ułożą się naprawdę źle i zostanie aresztowany.

Nie musiał specjalnie wysilać wyobraźni, by odgadnąć, co będzie o nim myślała. Zaprzyjaźnił się, kochał się z nią i obiecał jej pomóc znaleźć nowy dom, a potem ukradł biżuterię matki i zniknął, pozostawiając ją na lodzie. Na pewno uzna, że od samego początku miał na uwadze wyłącznie klejnoty. Najpierw będzie zrozpaczona, a potem znienawidzi go i zacznie nim gardzić.

Na myśl o tym ogarnęła go czarna rozpacz.

Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak wiele zaczęła dla niego znaczyć Margaret. Jej miłość była całkowicie szczera, podczas gdy całe jego życie było udawane: akcent, maniery, ubranie, wszystko to stanowiło wyłącznie kamuflaż. Jednak Margaret zakochała się w prawdziwym Harrym – złodzieju, wychowanym bez ojca chłopaku z klasy robotniczej. Nigdy nie przydarzyło mu się coś równie cudownego. Gdyby ją odtrącił, jego życie pozostałoby takie, jakie było do tej pory: nieuczciwe i nieprawdziwe. Ona jednak sprawiła, że zaczął pragnąć czegoś więcej. Nadal marzył o wiejskim domu z kortem tenisowym, ale cieszyłby się z jego posiadania tylko wtedy, gdyby ona mogła cieszyć się wraz z nim.

Westchnął głęboko. Gagatek Harry przestał być gagatkiem. Niewykluczone, że stopniowo stawał się mężczyzną.

Otworzył kufer lady Oxenford i wyjął z kieszeni portfel z Kompletem Delhijskim, po czym rozpiął go, by spojrzeć jeszcze raz na bezcenne klejnoty. Rubiny jarzyły się jak małe ogniki. Kto wie, czy jeszcze kiedyś zobaczę coś takiego – pomyślał.

Z ciężkim sercem zapiął portfel i włożył go do kufra.

ROZDZIAŁ 25

Nancy Lenehan siedziała na długim, pokrytym deskami molu portu w Shediac, blisko brzegu, niedaleko budynku pełniącego funkcję dworca lotniczego. Przypominał nadmorski dom wypoczynkowy, ale wystająca z dachu wieżyczka obserwacyjna i stojący obok maszt radiowy zdradzały jego prawdziwe przeznaczenie.

Obok niej, na takim samym płóciennym leżaku, siedział Mervyn Lovesey. Nancy przymknęła powieki, wsłuchując się w kojący szept fal chlupoczących pod deskami pomostu. Niewiele spała tej nocy. Uśmiechnęła się lekko przypomniawszy sobie, jak oboje zachowywali się podczas sztormu. Była zadowolona, że nie poszła na całość. Stałoby się to zbyt szybko, a tak przynajmniej miała na co z utęsknieniem oczekiwać.

Shediac było rybacką wioską, a zarazem miejscowością wypoczynkową. Na zachód od mola znajdowała się skąpana w promieniach słońca zatoka. Na jej wodach unosiło się kilka łodzi służących do połowu homarów, parę jachtów oraz dwa samoloty – Clipper i znacznie od niego mniejszy hydroplan. Na wschód ciągnęła się szeroka, na pierwszy rzut oka nie mająca końca, piaszczysta plaża. Większość pasażerów Clippera siedziała wśród wydm lub przechadzała się wzdłuż brzegu.

Sielankowy spokój zakłóciło przybycie dwóch samochodów, które zahamowały z piskiem opon przy nabrzeżu. Wyskoczyło z nich siedmiu lub ośmiu policjantów, którzy nie zwlekając wbiegli do budynku dworca lotniczego.

– Zupełnie jakby mieli zamiar kogoś aresztować – mruknęła sennie do Mervyna.

Skinął głową.

– Tylko ciekawe kogo?

– Może Frankiego Gordina?

– Wątpię. Przecież on już jest aresztowany.

W chwilę później policjanci wyszli z budynku. Trzech z nich udało się na pokład Clippera, dwóch poszło na plażę, a dwóch ruszyło na piechotę drogą. Najwyraźniej kogoś szukali. Kiedy na pomoście pojawił się jeden z członków załogi Clippera, Nancy zapytała go:

– O kogo im chodzi?

Mężczyzna zawahał się, jakby nie był pewien, czy może powiedzieć prawdę, ale wreszcie wzruszył ramionami i odparł:

– O niejakiego Harry'ego Vandenposta, ale to nie jest jego prawdziwe nazwisko.

Nancy zmarszczyła brwi.

– To chyba ten chłopak, który siedział w kabinie z państwem Oxenford. – Odniosła wrażenie, że Margaret jest nim dość poważnie zainteresowana.

– Zgadza się – potwierdził Mervyn. – Wysiadł z samolotu? Nie widziałem go.

– Nie jestem pewien.

– Rzeczywiście wyglądał nieco podejrzanie.

– Naprawdę? – Nancy była skłonna uznać go po prostu za syna jakiejś zamożnej rodziny. – Miał nienaganne maniery.

– Właśnie o to chodzi.

Powstrzymała cisnący się jej na wargi uśmiech. Nic dziwnego, że Mervyn nie lubił mężczyzn o nienagannych manierach.

– Wydaje mi się, że spodobał się Margaret. Mam nadzieję, iż nie przejmie się tym za bardzo.

– Założę się, że jej rodzice są szczęśliwi, że sprawa wydała się w porę.

Nancy niewiele obchodziły uczucia rodziców dziewczyny. Wraz z Mervynem była w jadalni świadkiem skandalicznego zachowania lorda Oxenford. Tacy ludzie nie zasługiwali na współczucie. Było jej natomiast bardzo przykro z powodu Margaret.

– Musisz wiedzieć, Nancy, że nie należę do ludzi łatwo ulegających uczuciom.

Natychmiast wzmogła czujność.

– Poznałem cię zaledwie kilkanaście godzin temu – ciągnął Mervyn – ale jestem całkowicie pewien, że chcę być z tobą do końca życia.

Jak możesz być tego pewien, idioto!? – pomyślała Nancy, choć musiała przyznać, że wyznanie Mervyna sprawiło jej przyjemność. Nic jednak nie odpowiedziała.

– Zastanawiałem się, czy powinienem rozstać się z tobą w Nowym Jorku i wrócić do Manchesteru, lecz doszedłem do wniosku, że nie chcę tego robić.

Uśmiechnęła się. Właśnie to chciała od niego usłyszeć. Dotknęła jego ręki.

– Bardzo się cieszę – powiedziała.

– Naprawdę? – Pochylił się ku niej. – Kłopot polega na tym, że wkrótce nie będzie można przedostać się przez Atlantyk.

Skinęła głową. Ona również zdawała sobie z tego sprawę. Co prawda nie zastanawiała się nad tym zbyt wiele, ale była przekonana, że znajdą jakieś rozwiązanie, jeśli bardzo się postarają.

– Jeżeli teraz się rozdzielimy, miną lata, zanim zobaczymy się ponownie – dodał Mervyn. – Nie mogę się z tym pogodzić.

– Ani ja.

– W takim razie, czy wrócisz ze mną do Anglii?

Nancy przestała się uśmiechać.

– Słucham?

– Wróć ze mną. Możesz zamieszkać w hotelu, jeśli zechcesz, albo kupić sobie mieszkanie, może dom… Cokolwiek sobie zażyczysz.

Nancy stłumiła wzbierającą w niej złość. Zagryzła wargi, zmuszając się do zachowania spokoju.

– Chyba oszalałeś – odparła lodowatym tonem i odwróciła wzrok, by ukryć gorzkie rozczarowanie.

Mervyn sprawiał wrażenie zaskoczonego i boleśnie dotkniętego jej reakcją.

– O co ci chodzi?

– Mam dom, dwóch synów i prowadzę interes wart wiele milionów dolarów, a ty oczekujesz ode mnie, żebym rzuciła to wszystko i przeniosła się do hotelu w Manchesterze?

– Oczywiście, że nie – odparł z urazą. – Przecież możesz mieszkać ze mną!

– Jestem szanowaną wdową i mam swoją pozycję w społeczeństwie. Ani mi się śni zaczynać życie utrzymanki!

– Przecież pobierzemy się, jestem tego pewien, ale nie chciałem ci teraz tego proponować. Chyba nie jesteś gotowa do podjęcia tak ważnej decyzji zaledwie po kilku godzinach znajomości?

– Nie o to chodzi, Mervyn – powiedziała, choć w pewnym sensie chodziło także o to. – Nie interesują mnie twoje dalekosiężne plany. Po prostu jestem oburzona, że uznałeś za pewne, iż porzucę moje dotychczasowe życie i na łeb, na szyję polecę z tobą do Anglii.

– A w jaki inny sposób możemy być razem?

– Dlaczego najpierw nie zadałeś tego pytania, tylko od razu udzieliłeś odpowiedzi?

– Ponieważ istnieje tylko jedna odpowiedź.

– Moim zdaniem są przynajmniej trzy: ja przeprowadzam się do Anglii; ty przeprowadzasz się do Stanów; oboje przeprowadzamy się w jakieś inne miejsce, na przykład na Bermudy.

Wprawiła go w zakłopotanie.

– Mój kraj znajduje się w stanie wojny, muszę mu pomóc… Jestem za stary, żeby służyć w armii, ale lotnictwo będzie potrzebowało mnóstwo śmigieł do samolotów, a ja jestem w tej dziedzinie najlepszym specjalistą w całej Anglii. Potrzebują mnie tam.

Wszystko, co mówił, jedynie pogarszało sytuację.

– Dlaczego z góry zakładasz, że mój kraj mnie nie potrzebuje? – zapytała. – Produkuję buty dla żołnierzy, a kiedy Stany przystąpią do wojny, zapotrzebowanie wzrośnie kilkakrotnie!

– Ale ja mam swoją fabrykę w Manchesterze!

– A ja swoją w Bostonie – dużo większą, nawiasem mówiąc.

– Kobiety podchodzą do tego w zupełnie inny sposób.

– W dokładnie taki sam, ty głupcze!

Natychmiast pożałowała, że nazwała go głupcem. Twarz Mervyna zastygła w grymasie lodowatej wściekłości; Nancy obraziła go śmiertelnie. Poderwał się z leżaka. Chciała powiedzieć coś, co powstrzymałoby Mervyna przed odejściem, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów, a w chwilę później już go nie było.

– Cholera! – zaklęła z goryczą. Była wściekła zarówno na niego, jak i na siebie. Nie chciała, by się do niej zraził, bo bardzo go polubiła. Już wiele lat temu przekonała się, że nigdy nie należy doprowadzać do otwartej konfrontacji z mężczyznami; byli gotowi zaakceptować każdą agresję, tylko nie ze strony kobiety. W interesach zawsze starała się okiełznać swój bojowy temperament, łagodzić ton i osiągać zamierzony cel raczej manipulując ludźmi, niż narzucając im swoją wolę. Teraz jednak zapomniała na chwilę o mądrych zasadach i wdała się w kłótnię z najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego spotkała od dziesięciu lat.

Jestem kompletną idiotką – pomyślała. – Przecież wiedziałam, jak bardzo jest dumny. Właśnie na tym polega jego siła. Jest też szorstki w obejściu, ale nie ukrywa wszystkich uczuć, jak to zwykle czynią mężczyźni. Przebył za swoją żoną pół świata. Wystąpił w obronie Żydów, kiedy lord Oxenford tak okropnie zachował się podczas kolacji. Pocałował mnie…

Назад Дальше