– Przekazałam tę uwagę pułkownik.
– I?
– Jej rozmówca twierdził, że na północ od piętnastego równoleżnika jest wyłącznie pustynia.
– Na południe też, z tego co widzieliśmy – odparł Gideon.
Po tym, co Alhassan usłyszał od McAllistera, mógł ze stuprocentową pewnością uznać to za zasadzkę. Nie odzywał się jednak słowem, bo im mniej załogantów na Kennedym, tym większa szansa, że uda mu się skontaktować ze zwycięzcami proelium.
Zastanawiał się, kogo wyśle Jaccard – może Ellyse, jako że była najbardziej rozgarniętą osobą z tej grupy. Z drugiej strony Hallford miał największą wiedzę, a Channary Sang była najmniej przydatna, więc jej strata byłaby najmniej odczuwalna.
Jaccard cofnął nagranie do początku, po czym jeszcze raz skrupulatnie je przeanalizował. Gdy zwiększył kontrast, dostrzec można było ślady po uderzeniach na powierzchni. Potwierdzało to przypuszczenia o ataku orbitalnym, choć okrągłe kratery równie dobrze mogły powstać przez spadające kawałki asteroid.
– Wiemy coś jeszcze? – zapytał Loïc.
– Tylko tyle, że to ktoś z Ziemi nawiązał kontakt.
– Dlaczego akurat z Galileo?
– Nie z Galileo – odparła Ellyse. – Ustanowili połączenie z ISS Kartal, a tam szybko zapadła decyzja, by przekazać sygnał do pułkownik Romanienko.
Dija Udin z satysfakcją pomyślał, że Jaccardowi niełatwo będzie obalić hierarchię służbową. Hans-Dietrich wprawdzie szybko zmienił front, ale reszta może okazać się bardziej przywiązana do starych zasad.
Będzie co oglądać, skwitował w duchu.
– Galileo prosi o decyzję, kto od nas poleci – dodała Nozomi.
– Widzę tylko jedną możliwość – odparł Loïc, wskazując na siebie.
Dija Udin spodziewał się, że pojawią się protesty, a on będzie musiał przez kilka okrutnie długich chwil wysłuchiwać tego rzężenia. Załoganci jednak mile go zaskoczyli. Spoglądali na dowódcę z dezaprobatą, ale nie odezwali się słowem. Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że wysunie swoją kandydaturę – i będzie to decyzja ostateczna.
– Pułkownik podała koordynaty punktu zbornego – odezwała się Nozomi.
Jaccard skinął głową.
– Przekaż je do promu.
– Tak jest.
– I miejcie oko na to, co się tam dzieje – dodał major, ruszając ku korytarzowi. – Pod żadnym pozorem jednak nie macie pozwolenia na akcję ratunkową. Jasne?
Skinęli głowami, a potem odprowadzili go wzrokiem.
Dija Udin poniekąd mu zazdrościł. Sam chętnie przekonałby się, co wydarzyło się na Ziemi, i nawiązał kontakt z Amalgamatem. Czuł, że w jego szeregach znajdują się ludzie, z którymi szybko znajdzie wspólny język.
15
Jaccard posadził wahadłowiec tam, gdzie niegdyś mieściły się stłoczone na niewielkiej przestrzeni niskie budynki. Port Sudan miał wówczas półtora miliona mieszkańców – wielki napływ nastąpił po konflikcie w basenie Morza Śródziemnego w 2093 roku. Budowano wtedy nowe blaszaki na potęgę, a miasto szybko przerodziło się w niezdatny do życia moloch.
Teraz był tu jedynie kurz. I trzy promy, które wylądowały niedaleko siebie.
Jaccard wyszedł ze swojego i skinął głową do pułkownik Romanienko. Brał pod uwagę, że to wszystko jest tylko fortelem – sposobem, dzięki któremu Rosjanka pozbędzie się problemu, którym był dla niej Loïc.
Fakt, że osobiście się tu zjawiła, zdawał się świadczyć na korzyść tej tezy.
– Majorze – powitała go.
– Pani pułkownik.
Z trzeciego wahadłowca wyszedł postawny Hindus. Uśmiechnął się do Romanienko i nie ulegało wątpliwości, że dobrze się znali. Jaccard nawet go nie kojarzył – został oficerem na Kennedym dobre pół wieku po starcie Ara Maxima, a personel z tamtych statków z pewnością wcześniej miał okazję do spotkań.
– Miło cię widzieć – powitała go Wieronika, ściskając jego prawicę.
– Ciebie również. Cieszę się, że los oszczędził nas obydwoje.
Romanienko zbyła tę uwagę milczeniem, ale Jaccard bez trudu dostrzegł, że łączyło ich coś więcej niż tylko zwykła znajomość.
– Widziałeś coś po drodze?
– Sam piach i nieurodzajne ziemie.
– U mnie tak samo.
Loïc poczuł się nie na miejscu. Wreszcie pułkownik obróciła się do niego i wskazała na swojego rozmówcę.
– Sumit Gharami, oficer medyczny ISS Kartal.
Hindus wyciągnął rękę do Jaccarda.
– Loïc…
– Wiem doskonale, kim pan jest, majorze – przerwał mu Sumit. – Każdy z nas zna już prawie na pamięć biogramy wszystkich z pokładu Kennedy’ego.
– Słucham?
– Uratowaliście nas, czyż nie?
Major kiwnął głową, przemilczając to, że Romanienko najwyraźniej nie podzielała tej wdzięczności. Nie zdążyli zamienić więcej słów, gdyż usłyszeli rzężący dźwięk, przywodzący na myśl stare silniki spalinowe. Zwróciwszy wzrok na południe, zobaczyli zbliżające się tumany kurzu.
Ustawili się w rzędzie, czekając na komitet powitalny.
– Mamy jakąś broń? – zapytał Jaccard.
– Nie – odparła Wieronika, jednak spojrzała pytająco na Hindusa.
– Ja nic nie zabrałem – zapewnił. – Stąpamy po zbyt kruchym lodzie.
W milczeniu czekali, aż pojazd się do nich zbliży. Po chwili Loïc mógł wyłowić go z chmury pyłu – był to trzyosobowy skuter, zasilany jakimś rodzajem wirnika. Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią i sprawiał niemal wrażenie antycznego.
W środku siedziała trójka czarnoskórych ludzi – dwaj mężczyźni i kobieta.
– Wygląda na to, że oni również są nieuzbrojeni – zauważył Sumit Gharami.
– Zobaczmy – odparł pod nosem Loïc.
Skuter zatrzymał się kilka metrów przed nimi, a tabuny kurzu pognały w ich stronę, na moment uniemożliwiając zobaczenie, co robią przybysze. Dopiero po chwili Jaccard dostrzegł, że wyszli z pojazdu.
Kobieta szła na przedzie, mężczyźni znajdowali się krok za nią. Nie spieszyło im się. Zbliżali się ostrożnie, wypatrując jakichkolwiek oznak zagrożenia. W końcu zatrzymali się przed delegacją z orbity.
– Jeśli zrobiliście coś wbrew ustaleniom, teraz jest pora, by mi o tym powiedzieć – odezwała się kobieta na powitanie. – Im dłużej będziecie zwlekać, tym boleśniejsza będzie kara.
Loïc stwierdził, że to niezbyt dobry początek spotkania.
– Nie jesteśmy uzbrojeni – odparła niechętnie Romanienko. – I w wahadłowcach nie ma innych ludzi.
– Świetnie.
Kobieta skinęła na swoich towarzyszy, a ci ruszyli w kierunku statków. Pułkownik obserwowała to z niepokojem, ale nie zaprotestowała. Zamiast tego dała krok w kierunku czarnoskórej, po czym przedstawiła siebie i podkomendnych.
– Meaza Endale – odparła przybyszka. – Pierwsza Namiestniczka Amalgamatu Afrykańskiego.
– Miło mi – odparł Jaccard i chciał powiedzieć więcej, ale pułkownik uniosła rękę. Zamilkł, wychodząc z założenia, że lepiej przełknąć tę małą zniewagę niż skompromitować się przed Namiestniczką.
Kobieta przyglądała się im z ciekawością, ale nie odzywała się słowem. Poczekała, aż jej podwładni sprawdzą promy, i dopiero wówczas zabrała głos:
– Powitanie was z powrotem na Ziemi jest dla mnie zaszczytem. – Skłoniła się lekko, ale nie było w tym geście nawet cienia sympatii. – Właściwie czuję się, jakbym miała do czynienia z zagubionymi krewnymi – dodała.
– Wzajemnie – odparł Sumit Gharami. – Sądziliśmy, że jesteśmy ostatnimi ocalałymi.
– Co tu się wydarzyło? – zapytała Wieronika.
Meaza westchnęła głęboko, spoglądając w niebo.
– Nic dobrego, jak widzicie – powiedziała. – Ale będzie czas i miejsce, by wam o tym wszystkim opowiedzieć. Z chęcią wysłucham także tych opowieści, które przybyły wraz z wami.
Loïc spojrzał na oficer dowodzącą z zaskoczeniem. O ile wiedział, umowa była inna – spotkali się na neutralnym gruncie, by dokonać wymiany informacji. Nie było mowy o żadnym innym czasie i miejscu. Tymczasem Wieronika posłusznie kiwnęła głową.
– Nie możemy pozostać tu zbyt długo – dodała Endale. – Na pustkowiach czasem krążą Padlinożercy.
– Padlinożercy? – zapytał Gharami.
– Tak ich nazywamy, jako że innej nazwy nie noszą. To grupa nomadów niepotrafiących przystosować się do życia w społeczeństwie.
– Doprawdy? – zapytał Jaccard.
Kobieta przytaknęła, jakby była to największa z oczywistości.
– Gdy podróżujemy w dużych grupach, nie ma to żadnego znaczenia – dodała. – Teraz jednak nasza liczebność pozostawia wiele do życzenia. Gdyby Padlinożercy zwiedzieli się, że stworzyliśmy im taką okazję, zaraz by się tu pojawili.
Loïcowi niespecjalnie podobał się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przypuszczał, że za moment padnie propozycja, by zostawili swoje promy i udali się z Endale do jej… legowiska. Z jakiejś przyczyny to określenie wydało mu się odpowiednie.
– Uzyskacie odpowiedzi na wszystkie pytania, obiecuję – rzekła z pewnością w głosie.
– Ty również – odezwała się Romanienko.
– W takim razie czas, byście poszli ze mną. I zobaczyli stolicę Amalgamatu.
Meaza skinęła na swoich podwładnych, którzy zbliżyli się z pochylonymi głowami. Jeden minął ją i udał się do kolejnego wahadłowca, drugi nachylił się do niej i szepnął jej coś.
– Koordynaty zostały umieszczone w waszych systemach nawigacyjnych – oświadczyła.
– Słucham? – zapytał Jaccard. – Mieszaliście nam w komputerach pokładowych?
– Musieliśmy sami wprowadzić odpowiednie namiary.
Jeden z mężczyzn skinął głową.
– Technologia się zmieniła, ale jej podstawy pozostały – oznajmił.
– Nie podoba mi się to – mruknął major. – Wszystko to trochę mnie niepokoi, jeśli mam być szczery.
– Zapewniam, że…
– Może pani zapewniać, ile chce, Namiestniczko – przerwał jej. – Ja potrzebuję jednak gwarancji większych niż tylko słowa.
Uśmiechnęła się, jakby czekała na taki rozwój wypadków.
– Co pan proponuje, majorze? – zapytała.
Jaccard widział, że Romanienko chciała zaoponować, ale minął ją i zbliżył się do Endale. Spojrzał na nią z bliska. Miała delikatne, łagodne rysy twarzy, Loïc przypuszczał jednak, że stwarzają złudne wrażenie – w tej kobiecie drzemało zło.
– Proponuję wymianę posłów – odezwał się. – My polecimy z panią…
– Nie lubię być tak tytułowana przez przyjaciół.
Kiwnął głową.
– W takim razie polecimy z tobą, a twoi akolici udadzą się na Kennedy’ego w moim promie.
– Całkiem sensowna propozycja.
– Tylko takie formułuję.
– To się okaże – odparła z uśmiechem Meaza, a potem spojrzała pytająco na Wieronikę. – Jeśli twoja przełożona się zgadza, możemy zawrzeć układ.
Jaccard akurat przed tym zaoponowałby z wielką chęcią, ale znów zwyciężyło przekonanie, że nie warto urządzać przepychanek w obecności osoby, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rządzi teraz całą Ziemią.
– Nie mam nic przeciwko – odezwała się pułkownik.
– Świetnie – odparła Endale, po czym zwróciła się do towarzyszy w języku, którego Loïc ni w ząb nie rozumiał. Najwyraźniej lingua universalis przestała wieść prym pośród narzeczy obecnych mieszkańców planety.
Nawet bez znajomości ich mowy Jaccard mógł jednak ocenić, że sługusi nie są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Krzywili się, formułowali usłużnie obiekcje, ale ostatecznie pospuszczali głowy jak małe dzieci.
– Moi kompani niestety nie potrafią obsługiwać systemów sterowania – powiedziała z ostentacyjnym bólem w głosie Meaza. – Przedstawia to pewien problem.
– Przed chwilą radzili sobie wzorowo, wprowadzając dane do naszych komputerów – zauważył Loïc.
Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie. Nie miał wątpliwości, że chętnie by mu przywaliła.
– Potrafią zaprogramować koordynaty, ale nie pilotować prom. Co dopiero zadokować go do jednego z waszych krążowników.
Zasadniczo trudno było odmówić jej logiki.
– Hindus poleci więc z wami – powiedział Jaccard, z zadowoleniem przekonując się, że zyskał inicjatywę w tej dynamicznej sytuacji.
Namiestniczka znów przeniosła pytający wzrok na Wieronikę – i zgodziła się na tę propozycję dopiero, gdy oficer skinęła głową. Sumit oponował, proponując, by to on zajął miejsce pułkownik, ale ostatecznie musiał wsiąść do wahadłowca razem z dwoma gośćmi.
Jaccard zasiadł za sterami jego statku, a Romanienko wróciła na pokład swojego. Po chwili oboje poderwali maszyny z piaszczystej powierzchni, rozwiewając tuman kurzu, który pozostawił po sobie odjeżdżający skuter. Loïc obserwował, jak Endale pędzi na południe, po czym uświadomił sobie, że nic tam nie ma. Absolutnie nic.
Na Ziemi nie było już żadnej cywilizowanej społeczności. Ludzkość żyła teraz jedynie pod powierzchnią planety.
16
Dija Udin z niedowierzaniem słuchał przekazu z wahadłowca dowódcy.
– Ten Hindus musi sobie, kurwa, żartować – powiedział, po czym prychnął śmiechem. – Ściąga tutaj dwóch żołnierzy z Amalgamatu? I to samych przybocznych jakiejś cesarzowej?
Zebrani w maszynowni byli równie skonsternowani, ale nikt się nie odezwał.
– Brzmi jak wymiana jeńców – dodał muzułmanin.
– Bez przesady – odezwała się Ellyse. – To całkiem rozsądne.
– O ile planujemy hekatombę.
Pokręciła głową, a pozostali spojrzeli na Alhassana protekcjonalnie. Łudzili się, że dokonana wymiana to gest zaufania, ale Dija Udin wiedział lepiej. Po tym, co usłyszał od McAllestarucha, był pewien, że Amalgamat jest w stanie poświęcić dwóch żołdaków, zyskując w zamian cennych jeńców.
Gdy dotarli na Kennedy’ego, nie miał wątpliwości, że tak w istocie jest. W oczach czarnoskórych dostrzegł, że są pogodzeni z losem.
Przyjęto ich w mesie ze wszelkimi honorami, ale goście nie byli zbyt wylewni – zasiadłszy na swoich miejscach, zamilkli, wbijając wzrok w gwiazdy widoczne przez iluminator.
– Dogadacie się wprost idealnie z Gerlingiem – ocenił Dija Udin i skinął porozumiewawczo do Niemca. Ten stał z rękoma założonymi na piersi i lustrował ich wzrokiem. Channary Sang ustawiła się w postawie zasadniczej obok niego, a cała reszta zajęła miejsca przy owalnym stole.
Alhassan przeniósł wzrok na Sumita Gharamiego.
– Po drodze też byli tacy komunikatywni?
– Obawiam się, że tak.
– Więc może zabijmy ich od razu i miejmy to z głowy.
Dopiero teraz jeden z przybyszów spojrzał na niego.
– W końcu i tak dojdzie do przelewu krwi, prawda? – zapytał z uśmiechem Dija Udin. – Wasza pani postara się po dobroci wydusić z naszych ludzi wszystko, co ją interesuje, a gdy jej się to nie uda, sięgnie po inne metody. Bardziej przekonujące.
Żaden z gości się nie odezwał.
– Tymczasem możecie podpowiedzieć nam, co tu się stało – ciągnął w najlepsze nawigator. – Bombardowanie orbitalne? Czy może sami na siebie sprowadziliście ten kataklizm?
– Dija Udin… – zaczęła Ellyse.
– Staram się tylko nawiązać rozmowę.
– Najwyraźniej bez skutku.
– To niech coś powiedzą. Cokolwiek, to się odczepię.
Milczeli, wpatrując się beznamiętnie w bezkres kosmicznej pustki. W oddali widać było niezliczone białe punkciki, a gdzieś pośród nich znajdowała się planeta mająca dostęp do Terminala na Rah’ma’dul. Dija Udin zawiesił wzrok na najbliższym sąsiedztwie Układu Słonecznego i trwał tak przez chwilę, myśląc o tym, że prędzej czy później będzie musiał przedstawić załogantom prawdę o Håkonie.
Potem dostrzegł punkcik, który stopniowo stawał się coraz większy. Zmarszczył brwi, przyglądając mu się. Po chwili szturchnął siedzącego obok Gideona i wskazał na iluminator.
– Co to jest?
Główny mechanik również wbił wzrok w otwartą przestrzeń i przez moment nie odpowiadał.
– Wygląda, jakby gdzieś poszła supernowa – ocenił w końcu.
– Widywałem supernowe ze znacznie mniejszej odległości – odparł Alhassan. – To z pewnością nie jest jedna z nich.
– Więc co?
Dopiero teraz czarnoskórzy zaczęli sprawiać wrażenie, jakby byli czymś więcej niż tylko posągami. Wstali ze swoich miejsc, a potem popatrzyli znacząco na najstarszego stopniem oficera. Gideon nadal spoglądał na powiększający się punkt.
– Nie wygląda to dobrze – dodał Alhassan.
– Gdzie jest mostek? – odezwał się jeden z przybyszów.
– Nieczynny – odparł Dija Udin. – Co nie zmienia faktu, że dobrze byłoby rzucić okiem na odczyty z sensorów. Nie sądzisz, dowódco?