– Wie pan, tylu mamy kontrahentów.... – Upił jeszcze łyk.
– Na trzydzieści milionów? Nie sądzę, aby tak znów wielu. Znali się panowie, jak sądzę. Może po nazwie spółki, V4invest? Przerzucił pan na nią trzydzieści milionów skonsolidowanego uprzednio długu.
Nagle oczy tamtego zmrużyły się w dwie wąskie szparki.
– Ja nie wiem, o czym pan mówi! – zapiał, z hukiem odstawiając szklankę na stół. – To są jakieś bezpodstawne insynuacje! Pan przychodzi do mojego biura i mnie obraża, atakuje mnie jako dyrektora spółki!
Spojrzałem na niego, zdumiony. Co on, zdążył sobie coś wstrzyknąć w nogę? Wciągnął kreskę, jak nie patrzyłem?
– Proszę się uspokoić. Pytam tylko o panów Valentę i Sobkowa.
– Jestem spokojny! To pan wchodzi tutaj i na mnie naskakuje!
Złapał za szklankę, wypił duszkiem. Od razu nalał sobie kolejną, przyssał się do niej, wydoił na trzy łyki... Sięgnął przez stół po butelkę.
Na sto procent coś sobie musiał strzelić. Widziałem, jak na czole występuje mu pot, zrobił się cały czerwony, jakby właśnie kończył bieg na dziesięć kilometrów.
– Dobrze się pan czuje? – zagadnąłem, autentycznie zatroskany.
– Tak, to... to ten upał. Gorąco tu strasznie, nie sądzi pan? Może ja podkręcę klimatyzację.
Poderwał się, doskoczył do konsoli z przełącznikami i rozkręcił dmuchawy na cały regulator; nawiewy wysunęły się z sufitu i rzygnęły lodowatym powietrzem, aż mi ciarki przeszły po plecach.
– Więc znał pan Sobkowa i Valentę? – zapytałem, próbując naprowadzić go na właściwy tor.
– Co mnie pan tu przesłuchuje?! – znów wybuchnął, machnął wściekle rękami. – Znałem, znam!
– Sobkow nie żyje.
Drgnął, spojrzał na mnie wielkimi oczami.
– Nie... żyje? – spytał. – Ale rozmawialiśmy raptem parę dni temu...
– Zastrzelony. Zamordowany w zasadzie. Nie ogląda pan wiadomości?
Nie mogłem sobie odpuścić tej drobnej złośliwości, skoro w końcu trafił się ktoś jeszcze bardziej do tyłu ze światem niż ja.
– Zastrzelony... – powtórzył, a ja wyczytałem w jego głosie nie tylko zaskoczenie, ale i strach.
Sięgnął znów po szklankę z wodą, wypił kolejną, znowu nalał, wypił od razu.
– Tak. Czy pan się aby dobrze czuje?
– Proszę mnie nie atakować! – Huknął dłonią o stół, opadł ciężko na fotel. – Boże, jak mnie boli głowa strasznie... Natasza, przynieś mi ampułkę od bólu głowy! I jeszcze wody.
– Już się robi, panie prezesie – odrzekł komunikator.
– Czy pan na pewno...
Zacząłem, ale nie dokończyłem, bo dotarło do mnie: cokolwiek wziął, przećpał, i to poważnie. Widziałem, jak na rękach zaczynają występować mu sine, niemalże czarne żyły, z trudem łapał dech... Zaczął szarpać się z guzikami koszuli pod szyją, źrenice maleńkie niczym ziarnka piasku skakały to tu, to tam...
– Pani Nataszo! – Przechyliłem się przez stół, wcisnąłem guzik interkomu. – Karetkę, i to migiem! Niech pani...!
A potem głowa pana prezesa opadła w tył, z gardła dobył się charakterystyczny charkot i facet po prostu wykitował.
Nie musiałem nawet go dotykać, bo widziałem w życiu tyle trupów, żeby umrzyka rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wręcz nie powinienem go dotykać, błysnęła w głowie myśl. Na pewno nie powinienem mieć przy sobie broni, którą na szczęście zostawiłem w samochodzie, a posiadania kabury nikt mi przecież nie zabroni.
Siedziałem tak i patrzyłem tępo na coraz bardziej sinego prezesa Matwieszuka, który miał nic mi już nie powiedzieć. Skóra na twarzy naciągnęła się, policzki dosłownie zapadły, wargi ściągnęły, złożone na kolanach ręce przypominały bardziej obciągnięte pergaminem kości.
– Co jest, do cholery...? – Wstałem i wbrew najlepszej praktyce jednak go dotknąłem.
Skóra była wiotka, nie sprężynowała pod dotykiem. Uszczypnąłem w dłoń, fałdka znikła dopiero po chwili.
A potem drzwi otwarły się na oścież i do środka wpadli ratownicy. Rzucili się do pana prezesa, zaczęli robić mu sztuczne oddychanie, podłączyli do przenośnej stacji monitorowania funkcji życiowych, lecz tu już nie było co monitorować.
Odwróciłem się do drzwi, zakładając ręce za głowę. W samą porę, bo już widziałem pierwszego ochroniarza – pewnie wybiło im na monitoringu zatrzymanie pracy serca pana prezesa.
– To nie ja! – krzyknąłem najgłupszą możliwą rzecz. – On sam...
A potem dostałem z paralizatora.
– Aleksander Khudovec, wychodzisz!
Podniosłem obite ryło, spojrzałem zapuchniętym okiem w kierunku kamery. Szczęknął zamek, żelazne drzwi izolatki otwarły się, stanął w nich milicjant – ten sam, który kilka godzin wcześniej mnie do niej wrzucił.
– Wychodzisz – warknął.
Odcharknąłem, splunąłem krwawą flegmą na podłogę.
– Zapomniałeś magicznego słowa – mruknąłem.
– Wstawaj albo ci poprawię i powiem, że mnie zaatakowałeś.
Podniosłem się jakoś, poczłapałem za nim korytarzem posterunku. Oddali mi zarekwirowany pasek, bransoletkę, pustą kaburę, portfel i karty... Podpisałem się na czytniku bazgrołem, kolejne drzwi szczęknęły, wypuszczając mnie do części ogólnodostępnej.
Gdzie już czekał na mnie nikt inny jak Daniłow.
– Który go tak urządził? – Pokazał na mnie. – Który, pytam się, tak go sprawił?
Dowodzący zmianą major skulił się, pokazał głową na mojego oprawcę, młodszego sierżanta Petrenkę.
– Stawiał opór, panie prezesie...
– I bardzo dobrze żeście zrobili. – Daniłow poklepał Petrenkę po ramieniu. – Zuch chłopak! Udzielam wam, sierżancie, pochwały ustnej, a waszemu przełożonemu rekomenduję przedstawienie was do awansu. Nie ma pobłażliwości dla ludzi, którzy trafiają w reflektor podejrzeń organów ścigania.
– Tylko że ja nic nie zrobiłem! – warknąłem.
– I bardzo dobrze. Prawda zatryumfowała, uczciwość obroniła się sama. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, towarzyszu kapitanie. – Uśmiechnął się do mnie.
– Kapitanie...? – jęknął sierżant.
– Poczytaj sobie moją kartotekę do snu, bęcwale! – rzuciłem mu w twarz. – I lepiej się w NeoSybirsku nie pokazuj w cywilu. Coś jeszcze ode mnie chcecie? Nie? To żegnam ozięble.
Pokuśtykałem za Daniłowem, który już był w połowie drogi do wyjścia. Z trudem wciągnąłem klimakurtkę, zasunąłem suwak i wyłoniłem się jego śladem wprost na główną ulicę K-Merowa.
Był już wieczór, bo przecież potrzymali mnie nie od parady. Najpierw dostało mi się od ochrony, która pieściła mnie prądem, aż się zlałem w gacie. Potem przyjechała milicja, która spacyfikowała mnie profilaktycznie, wrzuciła do grawilotu, potem spacyfikowała, wyjmując z niego, aż wreszcie zawlokła do izolatki. I tam w końcu popastwił się nade mną ten sierżancina...
– Nie wolno grozić funkcjonariuszom milicji, towarzyszu kapitanie. – Daniłow pokręcił głową z dezaprobatą, wsiadając do niebieskiej limuzyny, zaparkowanej centralnie pod zakazem. Spojrzałem na niego, on spojrzał na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, wreszcie on zrobił niecierpliwy gest. – No, wsiadacie czy nie? Bo nie będę trzymać tych drzwi ciągle otwartych, to nie burdel.
Władowałem się do luksusowego wnętrza, drzwi zamknęły się miękko, samochód ruszył. Daniłow wyciągnął z barku dwie szklanki, wkropił do każdej tabasco i nalał soku pomidorowego.
– Ja alkoholu nie piję – wyjaśnił niepytany. – Już od dwóch lat. Ale jeśli chcecie, towarzyszu kapitanie, to wy możecie. I tak jak mówiłem, nie wolno grozić.
– To było prywatnie, nie wobec funkcjonariusza.
– Powtarzam: nie wolno. Słaby gada, słaby grozi. Silny po prostu robi to, co ma do zrobienia.
Fakt, miał rację. Podał mi sok w niebieskiej szklance, sam upił łyk. Spojrzał na mnie wyczekująco.
– Dziękuję – wydusiłem z siebie w końcu.
Miałem pewność, że gdyby nie on, to posiedziałbym w izolatce jeszcze kilka dni. Wyciągnąłem zza pazuchy paczkę papierosów, wsunąłem jednego w usta, klepnąłem się po kieszeni w poszukiwaniu plazmowej zapalniczki.
Zauważyłem wzrok Daniłowa.
Wyjąłem papierosa z ust, włożyłem z powrotem do paczki, a tę schowałem do kieszeni kurtki. Oligarcha pokiwał głową, uśmiechnął się nieszczerze.
– Proszę. Powiecie mi, co się stało i dlaczego jeden z prezesów moich spółek nie żyje?
– Dwaj w zasadzie. – Skrzywiłem się, obiema rękami podnosząc kolano, żeby założyć nogę na nogę. – Sobkow przecież też.
– Tak, ale przy jego śmierci was nie było. Czy może byliście?
Potrząsnąłem głową.
– Nie byłem.
– Aha. A co robiliście tutaj, Aleksandrze Wasiliczu?
Nikt od lat nie zwracał się do mnie z imienia i otczestwa. Aż dziwnie mi się jakoś zrobiło.
– Chciałem porozmawiać z prezesem Matwieszukiem.
– Aha. O czym?
– No, tak miałem nieśmiałą nadzieję, że może naświetli mi okoliczności, w jakich zebrał wierzytelność na trzydzieści milionów z kilku w pełni wypłacalnych spółek i zdecydował, że przerzucenie jej na firmę oszusta będzie dobrym pomysłem.
Mój gospodarz pokiwał głową, wyjął tablet i zaczął stukać w coś ręcznym rysikiem. Tak jakby usłyszał tyle, ile chciał, i teraz wyłączył się z rozmowy, dopóki nie przetrawi informacji.
Za oknami nadal przelatywały szaroczarne, brudne ulice węglowej metropolii. Każdy przejeżdżający samochód podnosił chmurę pyłu, osiadającego na wszystkim dokoła cienką warstewką; nieliczni przechodnie mieli na sobie ciężkie, zakrywające całą twarz maski z filtrami, mimo upału zakutani byli w foliowe płaszcze ochronne.
A ja jechałem klimatyzowaną limuzyną z wykończeniem w białej syntoskórze, popijając z samochłodzącej szklanki sok pomidorowy.
Nie było, oj, nie było na tym świecie sprawiedliwości.
I jakoś mi to nie przeszkadzało.
Daniłow skończył bawić się swoim tabletem, podniósł na mnie wzrok i odezwał się:
– No cóż. Wygląda na to, że w tym już wam nie pomoże.
Zamrugałem, przez chwilę niepewny, o kim mówi. Potem szybko przypomniałem sobie końcówkę rozmowy, wyłuskałem ostatni podmiot: aha, że niby Matwieszuk.
– No nie. Wiedział pan, że on znał się z nimi? To znaczy zarówno z Valentą, jak i z Sobkowem?
Daniłow zmarszczył brwi, zdjął niebieskie okulary i schował do kieszeni niebieskiego płaszczyka.
– Nie obchodzi mnie życie prywatne dyrektorów. Co ma do tego Sobkow? – Potrząsnął głową.
– Dosłownie w ciągu godziny po tym, jak Valenta uzyskał prawa do wierzytelności na te trzydzieści milionów, ta trafiła do jednej z jego struktur zależnych. Wygląda na to, że robili razem interesy.
– Hm...
Limuzyna zahamowała miękko, rygle drzwi wysunęły się z gniazd.
– Dokąd przyjechaliśmy? – Wyjrzałem przez okno.
– Wasz hotel, towarzyszu kapitanie. Wszystko jest opłacone na mój rachunek, więc możecie odpocząć, zrelaksować się. Weźcie sobie zabieg regeneracyjny – poradził Daniłow, pokazując na moją twarz. – Przy czym proponuję najpierw relaks, potem zabieg. Kobiety lubią takie ślady brutalności, uważają, że to dodaje męstwa.
Wpierdol od milicji dodaje męstwa. No, takiej teorii to jeszcze nie słyszałem.
– Będę potrzebował danych – rzuciłem, już jedną nogą na zewnątrz. – Matwieszuk i Sobkow, komplet wszystkiego. Jakie interesy robił Valenta?
– Chciał otworzyć firmę gazyfikującą nasz węgiel. – Daniłow machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Proszę wysiadać, bo mi sadza leci na tapicerkę. I gońcie go szybciej, towarzyszu kapitanie, bo wam ucieknie.
– Z federalnego więzienia daleko nie pójdzie...
Stanąłem przed hotelem, drzwi zaczęły się zamykać. Daniłow spojrzał na mnie uważnie.
– Wypuścili go.
– Co?! – Skoczyłem ku limuzynie. – Kiedy, jak...?!
– Podczas gdy wy, Aleksandrze Wasiliczu, baraszkowaliście z sierżantem Petrenką! Mężczyźnie nie przystoi zabawiać się z innymi mężczyznami, tfu! Wstydźcie się, towarzyszu kapitanie, bo mundur...
Ale nie dane mi było dowiedzieć się, co takiego robi homoseksualizm z mundurem, bo drzwi limuzyny domknęły się, a sam pojazd warknął silnikiem i majestatycznie odjechał, zostawiając mnie – samego, pobitego, wytarmoszonego, w zaszczanych spodniach – pod schodami prowadzącymi do luksusowego hotelu.
Wypuścili go – rezonowały mi w głowie słowa Daniłowa. Powinienem już, teraz, biegiem zerwać się, wskoczyć do merca i popędzić do NeoSybirska, żeby tam...
Obróciłem się, popatrzyłem na fasadę przybytku. Drzwi rozchyliły się zapraszająco, uśmiechnięta recepcjonistka wyjrzała zza kontuaru.
Ale w zasadzie to nie zaszkodzi też się wyspać i odpocząć.
Przede wszystkim odpocząć.
Intensywnie.
Tak.
...doskonałe wyniki. Zwiększenie wydobycia o dwanaście procent w tym sezonie zagwarantuje miastu stabilne zatrudnienie, co z kolei...
...zagranicznych podróży. Nasz ukochany Prezydent odwiedził w tym miesiącu Chińską Republikę Ludową, zatrzymał się na krótko w Protektoracie Koreańskim oraz odbył krótki wyjazd na Ałtaj. Odstrzelenie ostatniego rysia śnieżnego jest niezaprzeczalnie...
Okazja! Kup już teraz, nie zwlekaj, dopóki oferta jest wciąż aktualna!
...coraz bardziej napiętą sytuację. Szczyt przywódców państw regionu nie przyniósł rozwiązania problemu, dlatego też Rada Federacji podjęła decyzję o wysłaniu kolejnych wojsk celem wspomożenia urzędującego prezydenta Mokebe Mbwazi. Przypuszcza się, że interwencja...
Doba hotelowa kończyła się dopiero w południe następnego dnia, więc zostałem w swoim pokoju dosłownie do ostatnich sekund.Tak, zamarudziłem nieco, ale no... warto było. Zobaczyć wschód słońca nad K-Merowem przez panoramiczne okno, do którego dosłownie przylega podgrzewana i podświetlana, przezroczysta wanna z bąbelkami; z niej można przeskoczyć do dwuosobowego łóżka, nie dotykając stopą podłogi... Tak. Tak. Zdecydowanie tak.
Dwuosobowość łóżka nie była, zaznaczam, tylko li nominalna, bo przeprowadziliśmy szeroko zakrojone, dogłębne testy. Ja i... Natasza? Nie, to była asystentka u tego martwego prezesa. Nadia? Anastazja?
Nieważne.
Kiedy do drzwi zaczął dobijać się zaniepokojony konsjerż, leżeliśmy jeszcze w wannie, wyjadając i dopijając resztki tego, co znalazłem w minibarze, który wcale nie był taki znów mini.
A potem kulturalnie, aczkolwiek stanowczo dano mi do zrozumienia, żebym wypierdalał.
Odprowadzono mnie do mojego samochodu, który jakimś cudem znalazł się na hotelowym parkingu i nawet został umyty przez nieznanych sprawców. Pomachano mi też na do widzenia, upewniając się w ten sposób, że podstępnie nie zawrócę.
Dowlokłem się do NeoSybirska dopiero pod wieczór, bo musiałem, no po prostu musiałem zrobić sobie przystanek na te obłędne pierogi. Co prawda tym razem mięsa w mięsie było zdecydowanie mniej, ale smak i tak był niewiarygodny.
Odstałem swoje w korkach, wreszcie zaparkowałem pod blokiem.
Nawet nie zdenerwowałem się, wchodząc do zaszczanego i zasranego przedpokoju – na miejscu Kusto zachowałbym się tak samo, gdyby mnie ktoś na dwa dni zamknął w domu.
Rozejrzałem się po mieszkaniu. Do tej pory byłem z niego autentycznie dumny: urządzone na styl bardziej europejski niż ruski. Z prostymi, minimalistycznymi meblami oraz podświetleniami bocznymi. Gładkie, równe ściany, nowoczesne drzwi. Jednolita podłoga z żywicy epoksydowej. W ogóle zrobione tak, jak moim zdaniem powinna wyglądać cywilizacja...
...ale nagle wydało mi się ciasne, ciemne i prymitywne.
– Daniłow, ty gnoju... – zamruczałem, ściągając buty. – Mamisz mnie luksusami, kupujesz na raty.
Posprzątałem po psie, dosypałem mu żarcia do dozownika, zmieniłem wodę w cebrzyku. Zajrzałem do lodówki: trzeba będzie i dla siebie niedługo coś kupić. Wsunąłem nogi w klapki, szurając po podłodze, usiadłem na kanapie, żeby powrócić do pracy koncepcyjnej.