SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 12 стр.


– Widzisz?

– O której mam tam być?

– Dziewiąta wieczorem, będą już otwarci. Pogadamy na spokojnie, postawię ci dobrego drinka. Podaj numery samochodu, to załatwię ci miejsce parkingowe.

– Przyjadę metrem, dzięki.

I tak zdobędzie tę informację, jak będzie chciał. Nawet teraz sprawdzi, jak od niego wyjdę. Ale niech nie oczekuje, że podam mu to na talerzu, leń patentowany jeden!

– Jak chcesz, druhu. To co, do wieczora?

Pożegnaliśmy się, poklepaliśmy po plecach, ruszyłem ku wyjściu. Wychodząc, zastanawiałem się: napisze notatkę ze spotkania? Musi, w końcu na kamerach widać, że u niego byłem... Pytanie tylko, co będzie w tekście.

NeoSybirsk znów śmierdział, więc naciągnąłem na twarz respirator.

Słońce prażyło tak, że przesycone oparami benzyny i drobinkami oleju powietrze było chyba na krawędzi samozapłonu.

Tutaj, bliżej śródmieścia, widać było, jak otwierają się nożyce pomiędzy modą a rozsądkiem: część ludzi chodziła rozebrana niemalże do bielizny, szczytem szyku było założyć wysokie buty i rękawiczki, oczywiście z aktywnym chłodzeniem... Zamiast zasłonić się przed żarem, woleli natrysnąć na skórę warstwę mieniącego się kolorami tęczy kremu ochronnego. Nie ubierać się w coś, co ochroni przed brudem i zanieczyszczeniami, a co kwadrans korzystać z kabin dekontaminacyjnych. Oczywiście sowicie płatnych.

No dobrze, czas do dziewiątej... Akurat zdążę zajechać do Kulasa. Włączyłem radio, ustawiłem filtrowanie wedle słów kluczowych: Valenta, Sobkow, węgiel, dług, podsłuchy.

To samo, wciąż w kółko, na okrągło to samo. Zbliżające się wybory, bla, bla, bla, uderzenie w osobę gubernatora, bla, bla, król gazyfikacji, pierdu-pierdu, agentura zgniłego Zachodu, polityczna robota, zlecenie pisane łacińskim alfabetem.

Aha, czyli Valenta był już półoficjalnie agentem obcego wywiadu, pięknie. A ja nadal nie wiedziałem, gdzie szukać jego pieniędzy.

Chyba że...

Pomysł był tak debilnie piękny w swej prostocie, że aż zahamowałem ostro, przez co jadący za mną bęcwał prawie wjechał mi w dupę. Roztrąbił się, jakbym mu ojca harmonią zabił, zaczął mi wygrażać i krzyczeć coś zza kierownicy.

– Czego się pieklisz, kutasiarzu?! – zawołałem do niego w lusterko, pokazując międzynarodowy gest pokoju.

Wściekł się, depnął na gaz. Zajechał drogę typowi po lewej, wyprzedził mnie, ostro wbił na mój pas i dał po hamulcach.

Oczywiście też wcisnąłem pedał do samej podłogi. Merc stanął dęba, cały śmietnik z tyłu poderwał się z siedzenia i poleciał na przód, a ja aż zaryłem nosem w deskę rozdzielczą.

– O, ty chuju połamany... – wycedziłem, przerzucając skrzynię biegów na manual.

Silnik ryknął dziko, kiedy skoczyłem za nim w pogoń. Chciał mi uciec, myślał, że odsadzi, ale tu się pomylił: pięcioipółlitrowy silnik zassał paliwo, dwanaście cylindrów zagrało jak chyba nigdy za mojej pamięci. W kilka sekund wisiałem mu na ogonie.

Zawinął mocno w prawo, ale ja tylko wbiłem przed samochód na sąsiednim pasie i już byłem za nim. Zrobił ruch kierownicą, jakby chciał mnie staranować, a potem ostro zarzucił w drugą stronę; byłem przygotowany, zleciałem w zjazd na obwodnicę zaraz za nim.

Wyskoczyliśmy na trasę niczym dwa spienione ogiery.

Już wiedział, że mi nie ucieknie. Nie miał szans, nie był w stanie mi dorównać... Błysnął fotoradar, zaraz za nim drugi.

– No dawaj, kutasie! – wrzasnąłem. – Ja mam kasę, mogę tak się z tobą ścigać! No dawaaaj!

Zwolnił, zrównał się ze mną. Zajmowaliśmy obydwa pasy drogi, lecącej teraz zakosami przez martwy las... I wtedy ten palant wyciągnął spod siedzenia nóż, pokazał ostrzem na mnie i zrobił symboliczny gest: już nie żyjesz.

A ja po prostu opuściłem szybę z prawej, jednym płynnym ruchem wyciągnąłem z kabury pod pachą pistolet i wycelowałem w niego.

Soczewka celownicza odpaliła się w okamgnieniu, dwa wirujące okręgi scentrowały się równiutko pośrodku jego głowy, ustawiając punkt celowniczy na optymalnej trajektorii pocisku. Palec zadrgał na spuście, byłbym już, już do niego strzelił...

...wtedy on szarpnął kierownicą w bok, złapał pobocze i został z tyłu w chmurze pyłu.

Zahamowałem, też zjechałem. Popatrzyłem na trzymany w ręku pistolet, odetchnąłem głęboko. Kurwa. Byłbym zastrzelił człowieka. Tak po prostu, za nic. Za głupotę.

Schowałem broń, wrzuciłem wsteczny i zacząłem powoli, do wtóru trąbienia przejeżdżających aut, cofać.

Zabić go nie zabiję, ale nie można było tego tak zostawić.

Wyrzuciło go daleko w pole i stał teraz, migając światłami awaryjnymi i bez sensu mieląc kołami ziemię. Musiał zawiesić się podwoziem, bez holownika nie zjedzie... Zauważył, jak się zatrzymuję i wysiadam z mercedesa, dodał jeszcze gazu – spod kół strzeliły dwa czarne pióropusze, ale samochód ani drgnął.

Podszedłem. Po prostu spojrzał na mnie i zgasił silnik, a ja wyciągnąłem pistolet i zapukałem lufą w szybę. Kiedy szkło zjechało w dół, nachyliłem się do niego.

– Wyłaź.

– Człowieku, coś ty... – zaczął, jak gdyby mając nadzieję, że jeszcze się dogadamy.

– No wyłaźżeż, suko, przecież ja ciebie w pokoju nie zostawię, kondonie ty jeden. Przecież cię, kurwa, znajdę.

– No to znajdziesz, i dobrze... – spróbował odszczeknąć.

– Znajdę i, kurwa, wyjebię jak burą sukę, i jeszcze mi za to zapłacisz, ćwierćpedale, chuju. I czego się cieszysz? – Autentycznie mi piguła skoczyła, kiedy uśmiechnął się nerwowo. – Czego się, kurwo jedna, cieszysz?!

– Ja jebię, ile ty masz lat?! – Rozłożył ręce. – Dorosły jesteś czy...

– Dorosły jestem, kurwo, ale ciebie to jebać będę, cwelino ty wywłoczna, smrodzie ty koński! Jebać będę, rozumiesz?!

Widać było, że nie wie, co ma powiedzieć. Spojrzał w lewo, w prawo.

– No próbuj. – Wzruszył ramionami.

– Czego zęby szczerzysz?! Ja tu nie mam co próbować, takich niedojebanych jak ty to milion w mieście jest! Teraz bym cię tutaj, od razu, przez okno wyciągnął i gardło ci poderżnął, suko, ale tutaj co drugi ma kamerę w samochodzie... Nie daj ci Panie Boże, żebym cię, suko, spotkał, bo masz wpierdol od razu. Chodź teraz, suko, i przez ramię się oglądaj.

– Dobra, dobra...

– Ja takich współczujących to na pęczki mam. Ty myślisz, długo, zanim cię znajdę? Wpierdol masz murowany. Kurwiszonie ty pierdolony, w życiu nigdy więcej nachuj nie wysuwaj z nory tego swojego ryja śmierdzącego, jasne?

– Aha...

– I czego, kurwa, mruczysz tam, suko? Ja zaraz wszystko w chuj rzucę, usiądę i na ciebie czekać będę. Jasne? Dzidochapie pierdolony, kurwo.

– Skończyłeś?

– Czego jeszcze fikasz, gnido? Czego, pytam się, fikasz?! Kiedy ostatnio wpierdol dostałeś?

– Nigdy.

– Nigdy? No to niedługo będzie!

– No co ty nie powiesz...

– Tak! Ot, kurwa, skąd wy się tacy bierzecie, ćwierćpedzie niedojebane? Suka... Kurwa, zapierdolę cię! Jasne?

– Mhm...

– Cwelu pierdolony.

– Aha...

Odcharknąłem, naplułem mu na przednią szybę, odwróciłem się i z godnością odszedłem, czując, jak w uszach dudni i łomocze krew. Ło-ho-ho! Dawno, oj, dawno sobie tak nie poużywałem. Tak, to starcie zdecydowanie należało do mnie. Saszka Chudy kontra świat: jeden do zera.

Ruszyłem z piskiem opon, zawróciłem na trasie i pognałem z powrotem do NeoSybirska.

Adrenalina powoli schodziła, nogi zaczynały się trząść jak po długim biegu. Dawno, dawno mnie tak złość nie złapała!

Najgorsze było to, że sekundę przed incydentem wpadłem na świetny pomysł, którego teraz za cholerę nie byłem sobie w stanie przypomnieć. A było to coś tak genialnego w swej prostocie, że... że... No właśnie: po „że” nie było już nic dalej.

Ech, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni genialny pomysł mojego życia przepadał właśnie w otchłani codzienności.

Zajechałem na osiedle Kulasa, zrobiłem dwie rundki pomiędzy wymalowanymi sprayem blokami, bezskutecznie usiłując znaleźć chociażby substytut miejsca parkingowego. Lokalna chuliganerka obserwowała mnie uważnie z podcieni klatek, któryś nawet włączył wszczepioną w oczodół kamerkę i wysunął obiektyw. Ciekawe, czy po prostu lubił stare samochody? Czy może transmisja na żywo już szła do potencjalnego kupca?

W końcu zostawiłem merca na tyle daleko, żeby tamtym nie chciało się do niego łazić, a sam na wszelki wypadek podszedłem pod właściwy blok okrężną drogą.

– Jeden prezydent, jeden naród, jedna Rosja! – Ponad opuszczonym placem zabaw rzęził hologram, na którym Prezydent na zmianę strzelał z pistoletu do tarczy, z uśmiechem tulił malutkiego, cętkowanego kotka i machał do ludzi podczas parady stulecia Wielkiego Zwycięstwa. – Obywatelu! Pracując w służbach mundurowych, pracujesz dla lepszego jutra swego kraju! Zaciągnij się do rosyjskich sił ekspedycyjnych na Kaukazie już dziś!

Wdrapałem się na górę, zadzwoniłem do drzwi, pozwoliłem się prześwietlić i w ogóle. Kulas nawet nie odwrócił się od swoich ekranów, kiedy wszedłem.

– Zaciągnąłeś się? – przywitał mnie pytaniem.

W pierwszej chwili nie załapałem, o co pytał. W drugiej też nie.

– Co?

– Do armii. Nie masz ochoty pojechać na Kaukaz, Chudy?

– Ach, o tym mówisz...

– Ano, o tym. Napierdala tak od wczoraj, a ja od rana próbuję go zhakować. Bezskutecznie na razie, ale jak się uda, to wrzucę zamiast naszego Kościeja Nieśmiertelnego jakieś quality przemówienie Akwarelisty. Co jest?

– Potrzebuję rekordów medycznych – wypaliłem z grubej rury.

Spojrzał na mnie ciężko.

– Podobno jakaś kobieta zrobiła sobie lewatywę z sześciu litrów wody. Może być? Należy się pińcet.

– Zapisów. Danych – poprawiłem się. – Historii choroby czy jak to się nazywa. Dasz radę?

– Dam. – Wygasił część ekranów, wzniósł dłonie nad wirtualną klawiaturą.

– Petr Matwieszuk, z K-Merowa.

Palce zatańczyły w powietrzu, po chwili Kulas pokręcił głową.

– Nie znaleziono.

– To dlatego, że nie żyje. I ściągnij mi na niego od razu wszystkie powiązania biznesowe, diagram powiązań czy jak się mówi.

– Chudy, czy ty mi za to zapłacisz? Bo wiesz, że...

Bez słowa rzuciłem na czytnik jedną z kart. Piknęło, Kulas przewinął środki na koncie. Kiwnął zdawkowo.

– Matwieszuk. Przyczyna śmierci: podobno odwodnienie. Prezes spółki... – zaciąłem się.

– Mam już typa.

– Dobra, dawaj jego powiązania, jego kartę pacjenta, czy co tam, i... wiesz co? I daj mi wszystkich z NeoSybirska i K-Merowa, którzy przez ostatnie czterdzieści osiem godzin zmarli z powodu odwodnienia.

Kulas ściągnął z głowy gogle, przekręcił się ze swym fotelem i podjechał do mnie tak blisko, że dyndający z podłokietnika worek stomijny prawie dotknął mojego kolana. Teoretycznie nie obrzydzało mnie to: z każdego coś wylatuje, albo jedną, albo inną dziurą... Ale i tak cofnąłem nogę.

– Chudy, wiesz co? Idź sobie. – Pokazał na drzwi. – Idź sobie, bo twoje prośby są zwyczajnie głupie. Czy ja ci wyglądam na punkt informacji medycznej? Idź stąd i pojedź do GosStatu, tam ci udostępnią dane z rocznika statystycznego.

– Kulas, serio mówię.

– To potrwa. I nie będzie tanie.

– Niech będzie droższe, a szybciej – zaproponowałem.

Pokręcił głową, machnął na Szelobę. Ta szybko uprzątnęła z fotela kawałki elektroniki, które pojawiły się tam od mojej ostatniej wizyty, podała z chłodziarki oszronioną butelkę i dwie szklanki. Usiadłem. Kulas wygasił monitory i ustawił się naprzeciwko mnie.

– Valenta? – zapytał po prostu.

– Aha. Dziwne rzeczy się wokół tego typa dzieją... Widziałeś, w jakim tempie go wypuścili?

Kulas zamieszał płynem w szklance, upił łyk.

– Twierdzi, że to nie on nagrywał, a tylko wszedł w posiadanie plików. Jako praworządny obywatel zdecydował się ujawnić korupcję w strukturach władzy.

– Aha, jasne.

– Podobno wysłał pismo do Prezydenta.

– Żartujesz.

– Nie-a. Tak w każdym razie media podają. Znów nie oglądasz wiadomości, co?

Spuściłem głowę, patrząc w czubki schodzonych butów. Zerknąłem spode łba, uśmiechnąłem się do Kulasa przymilnie.

– Od czego ma się kolegów...

– Nie, Chudy. Mogę czasami robić dla ciebie, ale z tobą robić nie będę.

– Oj, no weź. Przydałby mi się ktoś zaufany do filtrowania tego ścieku informacyjnego.

– Tobie jest potrzebna przydomowa oczyszczalnia, nie partner. Jesteś pewien, że jeszcze czujesz grunt pod nogami, Chudy? Bo na mój gust to ta sprawa się rozkręca, ukryta pod powierzchnią gówna turbina dopiero wchodzi na obroty.

– Zobaczymy, czy będzie zasysać, czy pchać. – Dopiłem swoje, odstawiłem pustą szklankę na blat. – Zrobisz?

– Zrobię, no zrobię... Wiesz, że tego będzie pierdylion?

– Wystaw rachunek, jaki uznasz za stosowne.

Wychodząc od Kulasa, pomyślałem sobie: coś się rozrzutny robię ostatnio. Tak to dziadowałem kopiejkę do kopiejki, żydowałem i jechałem po kosztach, a tu... Ani chybi sprawka Daniłowa: otarłem się o hajlajf i nagle sam zaczynałem szastać pieniędzmi.

Było jeszcze trochę za wcześnie, żeby jechać do Kojota, więc zajrzałem do domu, po raz pierwszy od kilku dni nałożyłem Kusto kaganiec z filtrem i wyprowadziłem go na dwór, żeby się wykasztanił jak człowiek.

Pies, oczywiście, zachował się dokładnie jak człowiek i zesrał się w połowie schodów, po czym jeszcze w to wdepnął i rozmazał.

Na ławeczce siedziała moja ekipa, typek w czapce nadal darł ryja i machał rękoma. Trzymając mocno smycz, obszedłem blok dookoła, po drodze wstąpiłem do miejscowego sklepu i kupiłem kilka puszek pożywienia. „Jedzeniem” tego nie nazwę, bo to służyło raczej podtrzymaniu funkcji życiowych, tym bardziej że baba zaczęła się awanturować, że z psami się nie wchodzi.

– Głupia suka – powiedziałem do Kusto, kiedy już wyszliśmy z tej nory braku kultury. – Zamiast się zachwycić, tak? Że taka-taka śliczna psina, tak? Prawdziwa, nienawszczepiana, nie na hormonach pędzona... Ty-ty-ty...! To się jej, głupiej piczy, coś nie podoba.

Kusto nie odpowiedział, ale po jego spojrzeniu poznałem, że w pełni się ze mną zgadza.

Przystanąłem na chwilę na placyku zabaw, spuściłem psa ze smyczy: dzieci i tak nie ma, bo za gorąco, niech sobie pobiega. Sam usiadłem na nagrzanej bujawce, zacząłem powoli kiwać się w przód i w tył: iiiik-iijjjk... iiiiik-iiiijjk... iiiik-iiiijjk...

I wtedy ich zobaczyłem. Dwóch zupełnie normalnie wyglądających, normalnie ubranych mężczyzn w średnim wieku, stojących w cieniu pod blokiem nieopodal. Jeden palił papierosa, drugi popijał piwo z aluminiowej puszki. Rozmawiali o czymś, gestykulując oszczędnie.

Miałem zatem ogon.

Skąd ta pewność? No naprawdę, litości. To przecież elementarnie proste.

Byłem w samym sercu dzielnicy wielopiętrowych bloków, dochodził wieczór. I ci dwaj po prostu sobie stali? Pili piwo, tylko we dwóch, na stojąco, o tej porze, i jeszcze byli trzeźwi? Nie wydzierali się, nie próbowali czegoś udowodnić ani sobie nawzajem, ani światu? Ubrani w zupełnie normalne ciuchy, a nie chamskie odblaskowe dresy z neonowymi butami?

Gwizdnąłem na Kusto, ten skończył szczać w piaskownicy i przybiegł od razu, merdając ogonem. Zapiąłem mu smycz, szybkim krokiem ruszyłem ku mieszkaniu.

Nie podobało mi się to wcale. W tej chwili mógł łazić za mną ktokolwiek: ludzie nasłani przez Valentę; ludzie przydzieleni mi przez Daniłowa jako asekuracja; koledzy po fachu Kojota; albo nawet i siepacze, którzy kilka dni temu zlikwidowali chłopców z Nowodzierżyńskiego.

Tak czy inaczej, noszenie broni nagle przestało być tylko wyrazem paranoi.

Wróciłem do domu, szybko przejrzałem rzeczy na półkach, pochowałem co ważniejsze. Poukładałem w szufladach i szafach znaczniki, żebym wiedział, jeśli ktoś je otworzy pod moją nieobecność. Zawahałem się, trzymając w ręku projektor i kartę pamięci od Daniłowa... Zostawić czy wozić ze sobą?

W końcu zdecydowałem się na wariant pośredni: zrobiłem kopię zapasową, którą wgrałem sobie w pamięć zegarka, a oryginał zawinąłem w foliową torebkę strunową i wsadziłem głęboko do worka z suchym żarciem Kusto.

– Śmierdzi to trupem, nikt tam nie będzie grzebać – mruknąłem do psa, obserwującego moje poczynania z umiarkowanym zaciekawieniem.

Назад Дальше