SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 13 стр.


Obmyłem się trochę i ogoliłem, chlapnąłem najmocniejszą wodą toaletową, jaką znalazłem w zakurzonej szafce. Zmieniłem koszulę na nieco bardziej wyjściową, przylizałem włosy: można było ruszać w miasto na pogaduszki z Kojotem.

Zapalniczka już z daleka mamiła migotaniem czerwonych i różowych świateł, dudniącą zza przyciemnionych szyb muzyką i kręcącym się przed wejściem tłumem.

To jak inny świat, pomyślałem, podjeżdżając. Wszyscy młodzi, piękni, uśmiechnięci. Mający tyle czasu i wolnej gotówki, żeby bezpowrotnie roztrwonić jedno i drugie w tak pięknie hedonistycznym przybytku uciech tylko i wyłącznie ciała. Wstrzyknąć, przepalić, połknąć i wyrzygać do ścieku.

Oczywiście to były tylko pozory. Starannie wymodelowany, wypieszczony na ten jeden wieczór wygląd... Niemniej robiło to wrażenie.

Wcisnąłem się pomiędzy samochody tak wielkie i lśniące czystością, że aż poczułem ukłucie zazdrości. Nie obchodziło mnie skąd, bo doskonale wiedziałem, że nikt na coś takiego nie zarobi uczciwą pracą; ale niech mi ktoś wreszcie powie: JAK?! Jak się w wieku lat dwudziestu kilku dorobić takiej kasy?!

Kobiety o oczach wymalowanych tak mocno, że bardziej przypominały wielkie, czarne jamy z lśniącymi w nich gwiazdami kolorowych źrenic, mieniących się neonowymi odcieniami reagujących na ruch i podniecenie soczewek.

Mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach o przesadnie wielkich dekoltach ze wstawkami z przezroczystego plastiku.

Złoto, srebro i platyna, mieniące się wielobarwnymi refleksami drogocennych kamieni i kryształów.

Buty na obcasie tak wysokim, że stopa opierała się tylko na wyprostowanych palcach, albo z przedziwnego kształtu czubami.

Wszędzie, gdziekolwiek się obejrzeć, bijące w oczy kolory, strobobiżuteria i lśniące w ciemności tatuaże, czasami wijące się jeszcze na płatach wszczepianej specjalnie po to syntoskóry.

Niedaleko od wejścia minąłem kobietę, aż się obejrzałem: była naga! Naga, a mimo to na jej skórze przelewały się i płynęły rysunki, układające we wciąż zmieniający się wzór ubrania. Rzuciła mi przez ramię spojrzenie takie, że aż mnie ciarki przeszły, potrząsnąłem głową.

– Weź się w garść, Chudy...

O tak, Zapalniczka zachęcała do tego, aby wziąć coś w garść, to fakt.

Na podestach wiły się tancerki o kształtach, które widywało się tylko w bardzo specyficznym podgatunku filmów; na głównej scenie dawało właśnie swój występ gimnastyczne trio kobieco-męsko-transseksualne. Miałem poważny kłopot z określeniem zakresu i kierunku transowości tego trzeciego uczestnika: kobieta przerobiona na faceta? Mężczyzna zamieniony w kobietę? Coraz trudniej zdefiniować, co się dzieje i co się widzi...

Na parkiecie przewalał się tłum, falujący w rytm muzyki dudniącej z zatopionych w posadzce głośników mikrowibracyjnych. Lśniące upiorną poświatą soczewki kontaktowe nadawały tańczącym iście diaboliczny wygląd, światło z ultrafioletowych lamp odbijało się w śnieżnobiałych wykończeniach dizajnerskich ciuchów. Kolorowe reflektory rozmazywały blaski na chromowanych powierzchniach wszczepów i protez, zatopione w opuszkach palców diody kreśliły w powietrzu esy-floresy.

A więc po to były nam dziesiątki tysięcy lat ewolucji – żeby mogąc zrobić ze swoim ciałem dosłownie cokolwiek, zamontować sobie w palcach do niczego niepotrzebne latarki.

Żeby nie wyjść na totalnego lamera, podszedłem do baru i zamówiłem sobie drinka. Cena aż zabolała, no ale co było robić? Nie wypadało tak z pustymi rękoma chodzić... Z drugiej strony, od lat nie piłem porządnego koniaku.

Przez chwilę obserwowałem tancerkę, kręcącą piruety na szpiczasto zakończonych, ażurowych protezach goleni i stóp. To już było za dużo – wyglądała jak jakaś mrówka albo słabo narysowana minimalistyczna grafika. Nie no, serio – ja byłem tolerancyjny, ale co za dużo, to i Kusto nie zeżre.

– No hej, przystojniaku. – Jakaś lala oparła się o kontuar obok mnie, położyła mi dłoń na prawej ręce. Nie poczułem, oczywiście, nic. – Szukasz towarzystwa?

– W zasadzie to... – Rozejrzałem się i dopiero wtedy zauważyłem siedzącego przy jednym z dalszych stolików Kojota.

– Hej, Chudy, tutaj! – Uniósł rękę.

– Hm... – prychnęła lala. – Skoro tak wolisz, to twój wybór. Ale jakby co, to chętnie na was dwóch popatrzę.

Wymamrotałem jakąś bzdurę, cokolwiek speszony. Czym prędzej przecisnąłem się do Kojota, po drodze otarłszy się o wyjątkowo apetyczną blondynę, w końcu usiadłem na pikowanej sofie. Przybiliśmy piątkę, poklepaliśmy się po plecach.

– Ależ tu ruch! – Pokazałem na salę.

– Fajnie, co? Lubię tu przyjść, popatrzeć na ładne rzeczy. Widziałeś tamtą, o?

Widziałem. Trudno było jej nie zauważyć, wijącej się w błyszczących ciuchach i z tą kitą włosów.

– Nie uwierzysz, ale właśnie zaproponowano mi płatny seks! – zaśmiałem się, żeby pokryć zmieszanie.

Wyciągnął papierosy, poczęstował też mnie. Mentolowe... No dobra, jakoś przeżyję, nie wypadało odmówić.

– Tutaj to nic dziwnego, Chudy. Uważaj tylko, bo niektóre dziewczyny mają takie stawki, że możesz się rano zdziwić, druhu!

– Nie, właśnie... Właśnie w drugą stronę chyba.

– Że co, że ciebie ktoś wziął za męską dziwkę? Aaa-ha-ha-ha...! – Kojot ryknął śmiechem, walnął mnie tą swoją wielką łapą w plecy tak, że aż oblałem sobie spodnie drinkiem. – No to uważaj, druhu, bo...

– Nie „mnie”, Kojot, tylko nas. Mnie i ciebie.

Spoważniał błyskawicznie, uśmiech zniknął z jego twarzy jak zdmuchnięty.

– Ej, ty, no bez jaj. Ja jestem wyrozumiały, ale jeśli jakiś pedzio miejscowy sobie myśli, że może takie rzeczy sobie rozpowiadać, to ja mu zaraz...

– Kojot, spokojnie, człowieku. – Przytrzymałem go delikatnie, bo już zaczynał wstawać, muskuły pod koszulą zagrały i napięły się, dostrzyknięte dawką synty. Ciekawe, swoją drogą, czy kupował naboje z hormonami po oficjalnych stawkach, czy może leciał na towarze od któregoś z naszych dilerów. – Tak mnie jakaś dziunia zagadnęła, nic strasznego. Człowieku, spokojnie, mówię, bo ci rękawy trzasną.

– Widać, co? – Kojot uspokoił się niemalże od razu, uśmiech wrócił. – Ostatnio sobie, powiem ci, wymieniłem całą górną partię mięśni razem z kręgosłupem, bo mój już zaczynał szwankować.

– Cyber...?

– E, no coś ty. Co ja, dwadzieścia lat mam, żeby się w to bawić? Kręgosłup z tytanu, jasne, bo inaczej nie dają, poza tym muszą być zaczepy pod resztę. A tutaj... – klepnął się w bark – normalna biotkanka, tylko że na siatce poliwęglanowej i dodatkowo stymulowana elektrycznie. Mówię ci, jak z tego się walnie, to nie trzeba poprawiać.

– Nie wątpię. Co pijesz? – zapytałem, żeby zmienić temat na taki, gdzie czułbym się mniej niezręcznie.

– A mam tutaj kilka swoich ulubionych. Znam właściciela, więc można spokojnie zamawiać, nie będzie lipy.

Aha, czyli w domyśle: jak się właściciela nie zna, to lipa potrafi się zdarzyć. No cóż, słyszałem o tym, że ludziom podają doprawione drinki, a potem klient budzi się z debetem na koncie... Frajera można wydoić na wiele sposobów.

– Ja jednak tradycyjnie. – Podniosłem klasykę: koniak, likier cointreau i kwaśny sok z pseudolimonki. Ot, dawno temu nauczyłem się to pić, czasami ktoś krzywo spojrzał, ale niewiele mnie to obchodziło.

Stuknęliśmy się szklankami, wypiliśmy za dawne, dobre czasy. Kojot zaczął mi opowiadać, jak to on, o rzeczach mało istotnych: jakieś stare sprawy, jak się poznał z właścicielem Zapalniczki, co tam u wspólnych znajomych...

– A jak u ciebie, druhu? Czym się teraz zajmujesz? – uderzył od razu bezpośrednio, bez zapowiedzi.

– Jestem... prywatnym detektywem.

Miałem nadzieję, że nie wyczuł delikatnego drgnięcia w moim głosie. Cholera, naprawdę muszę sprawdzić, czy nie trzeba odnowić licencji, a nie pamiętam, do kiedy była opłacona.

– O, proszę. – Pokiwał głową z uznaniem. – Bardzo zacny zawód. Część chłopaków z firmy też zakłada różne takie agencje, a to ochrona, a to wywiad gospodarczy właśnie. I co, kręci się biznes?

– Raz lepiej, raz gorzej, ale nie narzekam. Słuchaj, tutaj... Mówisz, że lokal jest bezpieczny?

– Absolutnie. Nawet jakbyś chciał potem coś, teges, to nic nie wycieknie. – Uśmiechnął się i puścił porozumiewawczo oko. – Kurczę, poznałem tu taką jedną kiedyś... Nie, nie z obsługi, to znaczy nie tancerkę. Podawała drinki, jakoś tak zaczęliśmy gadać.

Aha, „jakoś tak”. Już ja znam Kojota i jego bajerę: pewnie przyniosła mu drinka, a on zapytał, czemu dla siebie nie wzięła.

– Fajna jakaś?

– Człowieku, boska! Przynosi mi, rozumiesz, dobrze schłodzonego jaegera z sokiem żurawinowym i już chce odejść. A ja do niej: a czemu pani tylko jednego przyniosła? Ja dwa zamawiałem! Ona na to: ojej, a jaki drugi? No to ja: a to już od pani zależy, ale proszę się dobrze zastanowić!

Jak oryginalnie. Ojej. Aż się skrzywiłem w nieszczerym uśmiechu.

– I co, bezpiecznie tu jest, mówisz? Kurczę, to już chyba wyjątek w tych czasach.

– E tam! – Machnął ręką. – Ten kutasiarz Valenta to zgniłe jabłko w całym koszu.

– Aha, ale garnek kompotu od niego zaśmiardnie.

Rozłożył ręce w geście bezradności.

– No co zrobisz, druhu? Mówię ci, że jakbym mógł, tobym go... no.

Uniosłem szklankę, umoczyłem usta; Kojot szarpnął solidny łyk.

– Słuchaj, a te nagrania. – Przysunąłem się do niego, ściszyłem głos, żeby w zupełności już kryła nas muzyka. – Ty serio myślisz, że on się tak mścił?

– Chudy, ja nie myślę. Ja wiem. Przecież tego słuchałem, nie?

Opa, a to ci nowina! Zrobiłem wielkie oczy, nawet nie udając.

– Serio? O jaaa... Wszystkiego?

– Nie no, coś ty. Fragmentów tylko, tych, gdzie gubernator mówił. Przecież jak sprawa poszła w mediach, to nasi byli w redakcji tego serwisu po godzinie, zabrali, co tylko znaleźli.

– A u niego w domu? Pewnie też byli, nie, i co? Nic?

– Nic. – Potrząsnął głową. – A dom to ma ładny, sukinsyn. Sam bym taki penthouse chciał... Najwyższe piętro SybirTower, czujesz? Oczywiście na wywieszce go nie znajdziesz, tylko nazwa jakiejś firmy.

– Przecież musi gdzieś to mieć, Kojot. Nie wierzę, że nie szukaliście.

– Bo ma na pewno, i to na fizycznym nośniku. Sprawdziliśmy, ale w Strumieniu nie było po tym nawet śladu. Nagrywał i od razu na jeden dysk... Ty wiesz, że on to po staremu robił? Normalne pluskwy z mikrofonem!

– No nie żartuj! – Aż się skrzywiłem.

– Mówię ci, jak było! Chamska, prymitywna technologia, jak od dziadka z garażu. I tylko ta lista plików.

– Kojot, ale za co on się mścił niby? I to tak wysoko...

– Druhu, Valenta miał firmę w K-Merowie. – Kojot przybrał swój zwyczajowy ton mentora. Teraz wyłuszczy mi wszystko czarno na białym, łopatologicznie, żeby pokazać, jaki on jest mądry. – Tydzień przed tą całą aferą cofnęli mu koncesję na gazowanie węgla. Z dnia na dzień położyli biznes, rozumiesz? Ale to już było po tym, jak mu nasi wjechali na apartament.

– Co? Byli u niego wcześniej i nic? – zdziwiłem się.

– Bo i sprawa była inna, tam chodziło o jakieś machlojki z podatkami czy coś. Zabrali mu dostęp, jakieś klucze elektroniczne do konsoli sterowania i nie mógł tym właściwie zarządzać. Pojawiły się zaległości, urząd cofnął koncesję i do widzenia.

Kojot dopił drinka, zamówił kolejnego. Ja tymczasem trawiłem usłyszane: no proszę, czyli Valenta już wcześniej miał na pieńku z władzą!

Zaraz, kiedy powstały te nagrania na Sobkowa? Jedno dość wcześnie, ponad dwa miesiące temu... Potem drugie, po jakimś tygodniu, i trzecie, wyprzedzające utopienie firmy Valenty może o dzień, może dwa. Czwarte dosłownie dzień przed zabójstwem na lotnisku.

Zbieg okoliczności? Niewykluczone. Ale mocno naciągany.

– Mówisz, że typ był szantażystą? – rzuciłem z głupia frant.

Kojot ani razu nie użył tego słowa, a mimo to potwierdził.

– Głowę daję, że tak. On wszystkich nagrywał! Biznesmeni, politycy, ludzie z kręgów zbliżonych do władzy. Potem pewnie chodził i mówił: płać, bo jak nie, to pokażę twojej starej, w kogo wkładałeś swoją różową sikawkę. No, nie dokładnie, bo to tylko rozmowy były, ale...

– Aha... – zgodziłem się machinalnie.

Szantażysta, myślałem. Co to jednak za szantażysta, który zamiast brać pieniądze, jeszcze je komuś daje? A przecież Valenta przelał te trzydzieści milionów na poboczną firmę Sobkowa.

Chyba że... chyba że gra szła o coś większego niż pieniądze: o szansę wejścia w biznes.

Tylko czym miałby go szantażować?

– Kojot... – Oparłem się ciężko łokciami o stół. – To przecież bez sensu.

Nie miałem pojęcia, o czym myślał Kojot, ale widziałem, że jest tak samo zagubiony jak ja. Jemu też coś w tym wszystkim nie pasowało.

– Co konkretnie? – Uniósł brew.

– No... to wszystko. Tam przecież nie ma motywu! Po co atakować gubernatora?

Westchnął, jednym haustem osuszył szklankę. Skubany, zawsze miał niezły spust.

– Mamy dwie wiadomości, które Valenta wysłał w przeddzień afery – powiedział półgłosem. – Jedną w oryginale, z potwierdzeniem na dwie strony. Drugą tylko odzyskaną z wyczyszczonego komunikatora.

– Brzmi nieźle, dawaj dalej.

– Ta w oryginale była do gubernatora. Wyobraź sobie, że ten kutas napisał mu wprost: oddajcie mi licencję, bo jak nie, to puszczam nagrania w Strumień.

– A druga?

– Drugą wysłał Valenta do Sobkowa tego samego wieczoru, i to jest prawdziwa zagadka. Wyobraź sobie, że pisze mu coś w stylu: skoro nie będzie biznesu, to zwróć mi wierzytelność, a jak nie, to wypuszczam nagrania.

Odchyliłem się na swoim miejscu.

– Co?

– No właśnie to. Valenta żąda, żeby mu Sobkow oddał jakieś pieniądze, bo w przeciwnym razie on utrąci gubernatora.

– To przecież bez sensu! – prychnąłem.

– Ano. Szkoda, że Sobkow ma dziurę w głowie na wylot, bo chętnie byśmy go zapytali, co i jak. A tak przyszło tego szczura Valentę wypuścić, bo materiał za słaby. W ogóle to...

Ale nie dowiedziałem się, co w ogóle, bo roznegliżowana panienka przyniosła tacę z butelką: na koszt firmy, powiedziała, z pozdrowieniami dla pana pułkownika. Kojot od razu zaczął ją bajerować, przyszła jeszcze jedna, zaczęła pchać mi się na kolana... Rozmowa ześliznęła się z właściwego toru i już na niego nie wróciła.

Patrzyłem na ludzi, gadałem z Kojotem o tym i owym, ale tak naprawdę to myślami byłem zupełnie gdzie indziej.

Moje miniśledztwo nie to, że stało w martwym punkcie, ale wciąż kręciło się wokół tych samych dwóch osób: Valenty i Sobkowa. Nie byłem w stanie rozgryźć roli tego drugiego, do niczego mi nie pasował, ale przeczucie podpowiadało, że to właśnie on będzie w tej układance kluczowy.

Niby mimochodem zagadnąłem Kojota jeszcze raz i drugi, wplotłem gdzieś nazwisko, ale nie zareagował: widać sam nie uznawał go za istotnego.

W ramach polukrowania zrzuciłem mu kilka mniej i bardziej pikantnych szczegółów ze swojego życia prywatnego, podzieliłem się informacją o wycięciu chłopaków z Nowodzierżyńskiego, którą na pewno już znał, ale nie dał po sobie poznać. Pokazałem kilka zdjęć, a potem bezlitośnie zacząłem ciągnąć rozmowę na tematy jego rodziny.

Kojot, zgodnie z oczekiwaniami, od razu skwaśniał, zaczął odpowiadać półsłówkami, aż w końcu stwierdził, że jest późno, a on ma iść jutro rano do roboty. Wypiliśmy rozchodniaka, pokręciliśmy się z jakimiś przygodnymi małolatami na parkiecie, po czym pożegnaliśmy i rozstaliśmy przed wyjściem.

No tak, po Kojota podjechał kierowca czarnym służbowym grawilotem, a ja musiałem po kielichu wsiąść za kółko.

No cóż, jakie życie – taki rap, jakie porno – taki fap.

Dotoczyłem się jakoś do domu, średnio już kontaktując z rzeczywistością, wdrapałem na swoje piętro, po omacku przeszedłem na kanapę i walnąłem się spać.

Afera podsłuchowa zatacza coraz szersze kręgi. Po ujawnieniu kolejnych nagrań, kancelaria gubernatora Akimova przestała w ogóle odpowiadać na pytania dziennikarzy...

Назад Дальше