Chór zapomnianych głosów - Mróz Remigiusz 4 стр.


– Do kogo? – zapytał nawigator, niepewnie rozglądając się wokół, jakby miało to w czymkolwiek pomóc.

– Sygnał idzie do przekaźnika na Alfa Centauri Bb, a stamtąd na Ziemię.

– I co nadajemy? Znowu SOS?

– Nie sądzę, ale… nie wiem, nie mam pełnego dostępu.

Alhassan spojrzał na niego z dezaprobatą.

– Jesteśmy na mostku, do kurwy nędzy – zauważył. – Skąd masz mieć dostęp, jak nie stąd?

– Nie wiem – odburknął bezwiednie Håkon, starając się zaradzić sytuacji. Komputer pokładowy jednak nie dopuszczał go do systemów komunikacyjnych. – Wygląda na to, że ktokolwiek włączył oszczędzanie energii, teraz uchylił sobie furtkę, by nadać wiadomość.

Przez moment trwali w ciszy, patrząc po sobie. Przeniósłszy wzrok na śluzę prowadzącą do korytarza, nasłuchiwali.

– Myślisz, że przeżył ktoś z załogi? – odezwał się Dija Udin.

– Nie.

– Co?

– Pytałeś, to odpowiadam.

– Dlaczego nie? – zapytał Alhassan, podchodząc do włazu. Szarpnął za rygiel manualny, sprawdzając, czy jest dobrze zamknięty.

– Gdyby to był któryś z naszych, siedziałby na mostku.

– Niekoniecznie – zaoponował Dija Udin. – Może nie uśmiechało mu się kwitnąć w trupiarni. Może zaszył się w jakimś przytulnym kącie w maszynowni. I teraz nadaje stamtąd na Ziemię, żeby przysłali nam jakiś kosmiczny holownik.

– Najszybszy statek będzie tu dopiero za kilkadziesiąt lat. To pewien problem.

– Nie przeczę.

Znów zamilkli, trwając w nerwowym wyczekiwaniu. W końcu Alhassan odchrząknął, a potem odsunął się od włazu.

– Nie ma się co szarpać na zapas – powiedział. – Zajmijmy się naszym obecnym problemem. Gdzie, do cholery, jesteśmy?

– Siadaj przy swoim stanowisku i sam mi to powiedz.

Dija Udin sięgnął do kieszeni, po czym dobył paczki pigułek energetycznych. Łyknął jedną i poczęstował Håkona. Skandynaw pokręcił głową, wychodząc z założenia, że jest już odpowiednio pobudzony na kilkanaście nadchodzących godzin.

Alhassan zasiadł na swoim stanowisku i przeciągnął palcem po ekranie.

– Normalnie takimi rzeczami zajmuje się astrometria – powiedział. – Ja dostaję nazwę celu, wprowadzam ją do komputera, który przetwarza to na współrzędne, a potem tylko…

– Czasem zastanawiam się, do czego w ogóle potrzebny jest nawigator na statku.

– Na przykład do tego, żeby przeżyć wszystkich innych.

– I biadolić.

– Co?

– Narzekać jak stara baba.

– Z tego co pamiętam, to ty jojczysz od samego początku.

– Doszedłem do siebie.

– Tak? Widziałem, jak na mnie patrzyłeś. Teraz masz ten sam wzrok. Jakbyś myślał, że to ja wyrżnąłem wszystkich w pień.

Håkon wzruszył ramionami.

– Srał cię pies, Lindberg.

– Wzajemnie.

– Widzisz przecież, że ktoś nadaje z pokładu. Jeśli kogokolwiek podejrzewać o niecne zamiary, to właśnie jego. Lub ją, bo z tego co pamiętam, mieliśmy tu parytet w załodze.

– Mieliśmy – odparł astrochemik, lustrując szereg wskaźników na ekranie. Nic mu nie mówiły, kompletna czarna magia. Najwyraźniej jednak operowanie systemami nawigacyjnymi wymagało pewnego obycia. Dija Udin również skupił się na monitorze, więc temat umarł śmiercią naturalną.

Po chwili pigułka energetyczna zaczęła działać. Alhassan przez kilkanaście minut pracował, jakby się paliło.

– Nie mogę dokonać triangulacji naszej pozycji – powiedział w końcu. – Dupa zbita.

– Religia nie zabrania ci przypadkiem kląć?

– Dupa nawet nie stała blisko przekleństwa.

– Ale chyba i tak muzułmanin nie powinien?

– Jestem grzeszny – odparł Dija Udin, gasząc wyświetlacz nawigacyjny. – To tyle z mojej strony. Reszta zależy od ciebie.

– Jaka reszta?

– Nie wiem, pogmeraj w systemach, spróbuj coś wyczarować.

Lindberg przez moment zastanawiał się, czy byłby w stanie z nich cokolwiek wygrzebać, choćby najmniejszą informację, strzępek wiedzy. Ostatecznie stwierdził, że nie ma na to szans. Ktokolwiek zadbał o to, by sparaliżować działanie statku, nie był w ciemię bity. Optymistyczne założenie było takie, że to robota członka załogi – tego, który nadawał do Alfa Centauri Bb. O pesymistycznym Håkon wolał nie myśleć.

– Musimy go znaleźć – odezwał się.

– Tego kutasinę, który transmituje?

Skandynaw skinął głową.

– Chcesz znowu robić tournée po kadłubie, to idź sam.

– Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie siedzi nasz dywersant.

– I jak to ustalisz?

– A bo ja wiem?

Popatrzyli po sobie, obaj żałując, że nie trafił im się towarzysz-survivalowiec, ktoś z ochrony albo chociaż z korpusu oficerów. Oddziały oddelegowane z armii do misji Ara Maxima składały się z prawdziwych zawodowców, którzy mieli za zadanie wytrzebić każde zagrożenie, choćby władało bronią niebotycznego kalibru i dysponowało przewagą liczebną.

Teraz ich trupy zaścielały korytarze.

– Zużycie CO2 – odezwał się Håkon. – Gość oddycha, nie?

– Cholera go tam wie.

– Sprawdzimy, gdzie jest zmiana w stężeniu dwutlenku węgla, a namierzymy go.

– Niech będzie – odparł Alhassan. – Bierz się do roboty – dodał, tocząc wzrokiem po mostku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie może znajdować się stanowisko astrochemika. Nigdy nie widział żadnego naukowca na pokładzie dowódczym.

Lindberg również się rozejrzał, zdezorientowany. Z pewnością ktoś tutaj odpowiadał za warunki środowiskowe na Accipiterze, trudno było jednak stwierdzić, gdzie mieściło się jego stanowisko. Na mostku było ich kilkanaście, żadne nie było opatrzone jakąkolwiek informacją. Wszędzie znajdowały się zgaszone wyświetlacze i interfejsy do podpięcia zdalnych urządzeń.

– Jesteś tu na co dzień – zauważył astrochemik.

– Niezupełnie. Zmieniamy się, poza tym ledwo wsiadłem na pokład, a poupychali nas do komór. Nie było wiele okazji do zapoznania się z innymi nieszczęśnikami.

Metodą prób i błędów Håkon w końcu zlokalizował odpowiedni panel, a potem zaczął żmudny proces przedzierania się przez systemy statku. W końcu dotarł do kontroli atmosfery.

– Wygląda na to, że wszystko działa jak powinno. Nic nie zostało uszkodzone.

– Tyle wiem sam, skoro mogę wziąć oddech i nie wyzionąć przy tym ducha – odparł Dija Udin. – Mów, gdzie jest największe stężenie CO2.

– Na mostku.

– A oprócz tego?

– Nigdzie – powiedział Lindberg, obracając się do swojego towarzysza. – Na całym statku nie ma nikogo oprócz nas.

7

Przesunąwszy się w bok, Nozomi pozwoliła przełożonemu spojrzeć na krótki przekaz.

Rah’ma’dul – przeczytał.

Przez moment oboje milczeli, wpatrując się w słowo widniejące na wyświetlaczu. Opadła ich zupełna konsternacja. Mimo ponowienia prośby o kontakt, nikt z Accipitera się nie odezwał. Pojawiało się tylko jedno słowo. Gdy Ellyse wypowiedziała je w myśli, zabrzmiało niepokojąco. Przypuszczała, że nie bez powodu.

– Co to znaczy? – zapytał Loïc.

– Nie mam pojęcia, panie majorze. Poza lingua universalis znam szereg języków, ale nigdy nie spotkałam się z takim wyrażeniem.

– Potrzeba nam jakiegoś lingwisty – odparł, prostując się. – Mamy kogoś na pokładzie?

– Mnie.

Jaccard pokiwał głową. Z zasady radiooperator miał najwięcej do powiedzenia w sprawach językowych i trudno było przypuszczać, by ktokolwiek dysponował większą wiedzą.

– Mimo to roześlij ten przekaz do wszystkich komputerów w sieci.

– Tak jest.

– Może ktoś skojarzy – dodał, po czym zaczął nerwowo skubać dolną wargę. – I wyświetl mi listę wszystkich pasażerów Accipitera. Chcę mieć też narodowości.

Ellyse zaczęła przeglądać wykaz załogantów. Kilkudziesięciu z USA, niemal setka z Unii Europejskiej, trochę z Azji, Afryki, Oceanii. Był tam przekrój ras i nacji z całej planety, nie bez powodu zresztą – Ara Maxima miała także wymiar polityczny.

– Nie ustalimy niczego na tej podstawie – odezwała się.

– Przejrzymy narodowości.

Rah’ma’dul nie brzmi jak żaden znany język.

– Czy ja wiem? – zastanowił się Jaccard. – Ma w sobie coś z arabskiego, może z jakiegoś dialektu afrykańskiego?

– Przepuściłam od razu przez translator. Żadnych wyników.

– Może nie wyłapał odmiany.

Była taka możliwość, ale tylko teoretyczna. Nozomi sądziła, że ktokolwiek nadał przekaz, nie miał nic wspólnego z ziemskimi dialektami. Nie było to wołanie o pomoc ocalałego załoganta – raczej wiadomość stanowiąca wypowiedzenie wojny.

Przejrzeli listę krajów, z których pochodzili członkowie załogi, po czym zgodnie uznali, że był to czas stracony.

– Nie mam zamiaru się poddać – zadeklarował Loïc. – Chcę wiedzieć, co to znaczy, zanim Kennedy wejdzie w przyświetlną.

– Nie pan jedyny.

– Dowiedz się tego, Ellyse.

– Tak jest.

– Poproś o pomoc, kogo musisz. Wydam odpowiedni rozkaz, jeśli będzie trzeba.

– Rozumiem.

Gdy major się oddalił, Nozomi wzięła głęboki oddech i przez moment się zastanawiała. Wyświetliła listę pasażerów swojego okrętu, a potem zaczęła wyławiać tych, którzy mogliby okazać się przydatni. Był pośród nich jeden historyk, kilku socjobiologów, antropolodzy… i szereg innych uczonych. Poprosiła ich o pomoc przez interkom, nikt jednak nie rozpoznał tego słowa.

Po dwóch godzinach Ellyse dała za wygraną. Wstukała wiadomość do majora, informując, że poniosła fiasko i zaczyna teraz przeglądać listę ochotników, by ustalić, który będzie najprzydatniejszy w kontynuowaniu Ara Maxima.

„Nie ma takiej potrzeby” – odpisał Jaccard. „Reddington dokonał wyboru”.

Niespecjalnie było z czym polemizować. Nozomi odgięła się na krześle i przyjrzała się ekranom przy swoim stanowisku. Po chwili na jednym z nich pojawił się licznik, a cichy dźwięk komputera pokładowego oznajmił, że rozpoczęło się odliczanie. Za czterdzieści pięć minut mieli wyruszać.

Ellyse dostrzegła, że otwiera się śluza na mostek. Po chwili próg przekroczyła Channary Sang, niska Khmerka, która formalnie robiła za szefa ochrony, zaś nieformalnie za największego upierdliwca na pokładzie. Sytuację pogarszał fakt, że Nozomi dzierżyła stopień chorążego, zaś nowoprzybyła porucznika.

Skinęły do siebie, a potem Channary zasiadła na stanowisku obok. Odchrząknęła znacząco, co Ellyse postanowiła zignorować.

– Kiedy wejdziemy do tych pieprzonych kokonów? – odezwała się Sang.

– Mniej więcej dwie godziny po starcie – odparła służbowym tonem Nozomi. – Zazwyczaj tyle zajmuje sprawdzenie wszystkich systemów.

– Jak dla mnie to absurd.

Nie po raz pierwszy Ellyse przekonała się, że Channary szuka okazji, żeby zamienić kilka słów. Niespecjalnie jednak ją to interesowało. Przez moment panowała błoga cisza.

– Ile zajmie nam podróż?

– Około pięćdziesięciu lat, pani porucznik.

– A więc tym bardziej to przedsięwzięcie pozbawione sensu – bąknęła Khmerka. – Zanim tam dolecimy, wszyscy pomrą. O ile już nie pomarli.

– Być może.

– Więc po co się fatygować?

– By kontynuować misję – odparła niechętnie Ellyse. – Ktoś musi doprowadzić Accipitera do celu.

– W porządku, załóżmy, że masz rację – powiedziała Channary, obracając się do rozmówczyni. – Uznajmy, że dowództwo spisało już ludzi na straty, liczy się tylko statek.

Nozomi skinęła głową.

– W takim razie dlaczego tak się spieszyć? Po co wysyłać jednostkę, która nie ma odpowiedniego zaplecza personalnego? Piętnastu ludzi? Niezła armia kolonizacyjna.

– Być może chcą dotrzymać terminu.

Plus minus pięćdziesiąt lat, pomyślała Nozomi.

– Nie kosztem misji, Ellyse. Nie pozwoliliby sobie na to.

Nozomi obróciła się ku Khmerce.

– Więc dlaczego tak się spieszą, pani zdaniem?

– Ty mi powiedz – odparła Sang, wskazując na szereg wyświetlaczy. – Bo przypuszczam, że ma to coś wspólnego z wiadomością, którą otrzymałaś.

– Nie sądzę.

Channary zamilkła, wzruszając ramionami. Przez moment obie wpatrywały się w krótki przekaz z pokładu Accipitera. Ellyse musiała przyznać, że argumenty jej rozmówczyni nie były pozbawione sensu. Jeśli dowództwo chciało uratować statek i misję – a nie załogę – nie było dobrego powodu, by tak się spieszyć. Rok w jedną czy drugą stronę nie robił żadnej różnicy, jeśli wziąć pod uwagę, ile czasu zajmie podróż. Skąd więc ten pośpiech? Nozomi nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zaczynała za to coraz bardziej obawiać się, że nie powróci z tej misji.

8

Dla zdrowia psychicznego Håkon przyjął, że sygnał na Alfa Centauri Bb wysłał jakiś automat. Dija Udin nie podzielał jego poglądu.

– Ale pierdolisz – skwitował. – Jeśli statek cokolwiek nadawał, to bynajmniej nie sam z siebie.

– Niekoniecznie, może…

– Pierdzielisz takie bzdury, że uszy więdną – uciął Alhassan. – Weź się w garść i przyznaj przed sobą, że cokolwiek rozbebeszyło załogę, nadało też wiadomość.

Lindberg wstał ze swojego miejsca, a potem przeszedł po mostku. Zrobił dwie rundki i opadł na fotel kapitański. Znajdował się w centralnym miejscu pokładu dowódczego, a siedzisko obracało się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Z zagłówka wychodził HUD, niby przezroczysty kask, na którym wyświetlały się informacje o systemach Accipitera. A przynajmniej powinny, bo teraz, gdy Håkon go aktywował, zobaczył jedynie lakoniczną informację, że aktywy jest tryb oszczędzania energii.

Poziom CO2 sprawdzony, skwitował w duchu. Jedyne miejsce, w którym był wyższy, to mostek. Lindberg gorączkowo zastanawiał się nad tym, co im pozostało, by namierzyć osobę nadającą sygnał, ale miał pustkę w głowie. Od kiedy został wybudzony z diapauzy, czuł, że nieustannie balansuje na granicy paniki. Podobnie działo się zresztą z jego towarzyszem – i nie trzeba było specjalisty, by to stwierdzić. Obaj mieli huśtawki nastrojów, stali się drażliwi i nie potrafili odnaleźć się w natłoku własnych lęków.

– Będziesz teraz udawał dowódcę? – burknął Dija Udin. – Przypominam, że jestem wyższy stopniem. Głównie dlatego, że ty żadnego nie masz.

– Ale góruję nad tobą w każdej innej kwestii.

– Jak cholera – odparł Alhassan, wyłączając HUD w podłokietniku fotela. Wyświetlacz cofnął się sprzed twarzy Skandynawa i schował w zagłówku. Håkon podniósł się i znów zaczął chodzić po mostku.

Dija Udin obserwował to z rosnącym niepokojem, jakby spodziewał się, że za moment towarzyszowi zupełnie odbije.

– Co robisz?

– Usiłuję się skupić. Pomyśleć.

– Weź tabletkę – zaproponował Alhassan, wyciągając pudełko z pigułkami energetycznymi. Tym razem Lindberg skorzystał z propozycji, uznając, że może dzięki temu łatwiej będzie zebrać myśli.

Po kilkunastu minutach okazało się, że się nie pomylił. Stanął przy stanowisku nawigatora jak rażony piorunem, a potem wpił wzrok w oczy Dija Udina.

– Skafander – powiedział.

– Co skafander?

– Nadawca sygnału musiał wiedzieć, że będziemy namierzać zmianę w stężeniu dwutlenku węgla.

Dija Udin podniósł się z krzesła.

– Więc wziął kombinezon – dokończył Alhassan, po czym klepnął towarzysza w ramię. – Sukinkot siedzi gdzieś z hełmem na łbie i korzysta z przetwornika tlenu.

– Tak.

– Błysk twojego geniuszu mnie poraził, Lindberg. Jednak na coś mi się przydasz, prócz potencjalnego dania, którym się posilę, gdy skończą się zapasy.

Håkon uśmiechnął się pod nosem, a potem zasiadł przed najbliższym wyświetlaczem. Padło na stanowisko radiooperatora – postawnego Azjaty, z którego wyniesieniem mieli wcześniej nielichy problem. Miał pogruchotane kości i rozpłatane trzewia, przez co zostawił na swoim miejscu ciemną, lepką maź.

– Co robisz? – zapytał Dija Udin.

– Sprawdzam, gdzie brakuje skafandra.

Przesunął kilkakrotnie palcem po wyświetlaczu, a potem znieruchomiał.

– No? – ponaglił go Alhassan.

– Na całym statku brakuje tylko trzech kombinezonów – powiedział astrochemik. – Dwa zabraliśmy z niższego pokładu. Trzeci znajdował się tuż za śluzą. – Obrócił się w kierunku wyjścia i wskazał je wzrokiem.

Назад Дальше