Dija Udin pokręcił głową, jakby nie przyjmował tego do wiadomości.
– Nie – powiedział.
– Obawiam się, że tak. Zaraz za włazem jest awaryjna gablota z kilkoma skafandrami.
– Ale wszystkie włazy, wszystkie szyby…
– Są zamknięte – dokończył Skandynaw. – Więc jeśli żadna ze śluz zewnętrznych nie była otwierana, ten facet nadal jest gdzieś na tym pokładzie.
– Sprawdź to.
Okamgnienie zajęło przekonanie się, że od momentu wybudzenia załogi tylko dwa włazy były otwierane. Obydwa przez załogantów, którzy teraz znajdowali się na mostku.
– W porządku, w porządku… – powiedział Dija Udin. – Mamy broń, on jest jeden.
– Mamy też górę trucheł świadczących o tym, że rozkład sił nie ma większego znaczenia.
Alhassan przeczesał nerwowo włosy.
– Rozhermetyzujmy korytarz i wszystkie kajuty na tym pokładzie – zaproponował.
– Oszczędzanie energii.
– No tak… – odparł muzułmanin, tocząc wzrokiem wokół. – To może… bo ja wiem? Może byśmy…
– Nic nie pomoże, jak będziesz tak memłał.
– Pobudzam umysł.
– To przestań – odparł Håkon. – Nic dobrego z tego nie będzie.
– Lepsze to, niż siedzieć jak kołek i czekać na śmierć.
Lindberg obrócił się przez ramię i spojrzał na właz prowadzący do korytarza. Poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Jeśli tylko grafenowa grodź dzieliła ich od tworu, który pozabijał wszystkich na pokładzie, Alhassan powinien już wznosić modły o godne przyjęcie w raju.
– Ile tam jest kajut? – odezwał się Dija Udin.
Håkon spojrzał na plan tej części statku.
– Kilkanaście. Pokład dowódczy ze względów bezpieczeństwa jest najmniejszy. Im mniej tuneli, wind i szybów, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną wykorzystane przez wroga.
– Wytłumaczyłbym chętnie projektantom parę rzeczy – bąknął Alhassan, pochylając się nad ekranem. – Kilkanaście kajut… to niedużo.
Lindberg skinął głową.
– Może udałoby się wypłoszyć łachmytę, a potem go zarżnąć?
– Jak? – zapytał Skandynaw.
– No, nie wiem, najlepiej znienacka.
– Cała załoga…
– Tak, tak, ale wychodzę z założenia, że oni się bronili, a my będziemy atakować. Zmieni się dynamika, rozkład sił. Teraz to my dybiemy na niego, a nie na odwrót.
– I w jaki sposób ma nam to pomóc?
Muzułmanin popatrzył na towarzysza, jakby ten okulał na umyśle.
– Nie będę ci tłumaczył tak podstawowych zasad prowadzenia konfrontacji – odparł po chwili Dija Udin.
Lindberg pokręcił głową. Jemu również nie uśmiechało się tkwienie na mostku i czekanie na śmierć, ale niespecjalnie przemawiała do niego argumentacja nawigatora.
Wziął kolejną pigułkę energetyczną, zastanawiając się, co począć. Gdyby dysponowali pełną mocą Accipitera, możliwości byłyby nieograniczone. Wystarczyłoby zdekompresować pierwszy pokład albo rozpylić na nim środek trujący. Względnie skorzystać z systemów bezpieczeństwa, od których się tutaj roiło – w większości pomieszczeń i korytarzy nawet ściany mogły działać jako system obronny, rażąc prądem.
– Cały wysiłek konstruktorski o kant dupy rozbić – bąknął do siebie Håkon.
– Co?
– Nic. Masz rację.
– Że trzeba go położyć trupem?
– Tak. Nie pozostaje nam nic innego, jak zrobić to w tradycyjny sposób.
Alhassan popatrzył niepewnie na śluzę, jakby od słów do czynów była zbyt daleka droga. Przeniósł wzrok na berettę astrochemika, leżącą na jednym z pulpitów, a potem na stos broni, który zgromadzili na podłodze.
Wybrali kilka sztuk, po jednej do każdej dłoni, a resztę umocowali za paskami spodni. Stanęli przed włazem i pokiwali głowami.
– Myślisz, że z Ziemi wysłali jakąś misję ratunkową? – zapytał Dija Udin, łapiąc za uchwyt.
– Pewnie tak.
– Chyba że ta wiadomość zawierała polecenie, by tego nie robili – odparł Alhassan. – Wiesz, ten facet mógł powiedzieć im: „wszystko w porządku, chwilowy problem, ruszamy dalej na Krauss-deGrasse-7c, bez odbioru”.
– Jakie to ma znaczenie? I tak będą tu za pół wieku.
– Zastaną tylko nasze kosteczki – odparł Dija Udin i zaśmiał się nerwowo.
– O ile próżnia nie wbije się na pokład i nas nie zakonserwuje.
– No tak.
– Albo o ile nie załatwimy tej sprawy – dodał Lindberg, wskazując na śluzę. – I nie ruszymy dalej w drogę.
– Nie mam zamiaru z tobą kolonizować żadnej planety.
– Ani ja z tobą. Prędzej wziąłbym na towarzysza orangutana.
Nawigator otworzył właz, po czym obaj wycelowali broń w otwarty korytarz. Rozległ się dźwięk ładujących się mechanizmów, ale nie doszło do rozładowania energii. Stali tak przez moment, trzymając palce na spuście. W końcu ruszyli, ramię w ramię, omijając ciała, które wcześniej ułożyli w korytarzu.
Wnętrze tętniło czerwonym blaskiem, wokół panowała zupełna cisza. Słyszeli tylko swoje oddechy i ostrożnie stawiane kroki. Håkon czuł, że coraz trudniej mu przełknąć ślinę.
Im dalej odchodzili od mostka, tym bardziej wydawało się, że światło słabnie. Potrząsnął głową, starając się przekonać samego siebie, że przemawia przezeń strach. Sytuacji nie poprawiał fakt, że Alhassan oddychał nierówno, nerwowo rozglądając się na boki.
Dotarli do pierwszej kajuty i bez słowa przekroczyli próg. Wewnątrz zobaczyli przewrócone meble, zniszczone rzeczy osobiste i rozbite wyświetlacze obrazów, porozrzucane na podłodze.
– Kajuta dowódcy – powiedział Dija Udin, obracając się kontrolnie przez ramię.
Lindberg dostrzegł zaciek krwi po drugiej stronie pomieszczenia i wskazał go nawigatorowi. Obaj powiedli wzrokiem wokół.
– Nie widzę nigdzie ciała – odezwał się muzułmanin.
– Ja też nie.
– To skąd ta krew?
– Nie wiem. Chodźmy dalej – odparł Håkon, czując, że trzęsą mu się nogi.
Opuścili kajutę i ruszyli dalej korytarzem, mijając kilka otwartych grodzi. W pomieszczeniach widać było ślady walki, ale ani jednego ciała. Wszędzie unosił się odór śmierci.
Wyszedłszy z przedostatniego pomieszczenia, stanęli przy końcu korytarza. Do sprawdzenia została im już tylko jedna kajuta.
– To… to na nas tam czeka – powiedział Alhassan.
Håkon musiał otrzeć czoło z zimnego potu.
Zrobili krok w kierunku otwartej śluzy. Lindberg dostrzegł, że wylewa się stamtąd strużka krwi.
Naraz zatrzymali się jak rażeni piorunem. Doszedł ich cichy odgłos, którego nie mieli prawa usłyszeć. Hełm, który ten człowiek miał na głowie, powinien tłumić wszystkie dźwięki.
– Rah’ma’dul – rozległo się.
9
ISS Kennedy wyruszył po krótkiej odprawie na stacji, gdzie pozostawił większość załogi. Życzenia powodzenia przekazał aktualny dowódca armii, szefowie Europlanet, a w końcu nawet prezydenci wszystkich konfederacji ziemskich. Słuchając ich, Nozomi myślała o tym, że gdy się obudzi, nazwiska tych polityków będą jedynie niewyraźnym wspomnieniem dla mieszkańców Ziemi. Zresztą mogło się okazać, że wielkie twory geopolityczne przestaną istnieć, a zastąpi je globalny rząd. Niejeden politolog wieszczył to od lat.
Załoganci zajęli swoje miejsca na mostku, a potem przystąpili do sprawdzania systemów. Przedtem zrobiły to dwa niezależne od siebie mechanizmy, ale ludzkie oko było niezastąpione. Musieli być pewni, skoro statek miał samodzielnie podróżować przez następne pięćdziesiąt lat. InASA otrzymywała wprawdzie ansiblem zautomatyzowane raporty, ale przykład Accipitera udowadniał, że wystarczy spadek mocy, by Ziemia była bezradna.
– Maszynownia zgłasza gotowość – rozległ się głos głównego inżyniera, a po nim nastąpiła litania podobnych deklaracji.
– Astrometria gotowość.
– Ochrona gotowość – odezwała się Channary Sang.
– Komunikacja gotowość – dodała Ellyse.
Gdy formalnościom stała się zadość, Jaccard dał znak, by obrać kurs na Mi Arae w konstelacji Ołtarza. Pułkownik Reddington nadal nie opuszczał kajuty i to na barkach Francuza spoczęła odpowiedzialność za pierwszy etap podróży.
– Czternasta osiemnaście czasu Zulu – odezwał się Loïc, wstając z obrotowego fotela. – Ustawić odliczanie na sto dwadzieścia minut. Start.
Nozomi obróciła się przez ramię i spostrzegła napięcie na twarzy przełożonego. Toczył wzrokiem po stanowiskach, jakby tylko czekał, aż ktoś zgłosi wystąpienie problemu.
Dwie godziny. Tyle czasu zostało, by stwierdzić czy statek jest gotowy na długi rejs międzygwiezdny.
– Nadal brak kontaktu? – zapytał Jaccard.
– Cisza w eterze, panie majorze – odparła Ellyse.
Loïc opadł ciężko na fotel dowódcy, a radiooperatorka dostrzegła kątem oka, że łypie na nią siedząca obok Channary. Nozomi posłała jej pytające spojrzenie.
– Dobrze byłoby powiadomić ocalałych, żeby się stamtąd nie ruszali – zauważyła szefowa ochrony.
– Co?
– W przeciwnym wypadku ten, kto wysłał sygnał, zabierze stamtąd Accipitera i tyle go będziemy widzieć.
Rozległy się inne przyciszone rozmowy. Pierwsze napięcie opadło, ludzie zaczynali się rozluźniać.
– Accipiter będzie na nas czekać – odparła Ellyse.
Sang zaśmiała się pod nosem.
– Jeśli załoganci są samobójcami, to tak – powiedziała. – Gdybym była na ich miejscu, pierzchłabym z Mi Arae jak najszybciej. Cokolwiek się tam stało, z pewnością było hekatombą.
Nozomi wbiła wzrok w oczy rozmówczyni, w duchu przyznając jej rację. Zanim Kennedy dotrze na miejsce, Accipiter dawno odleci, być może kontynuując misję, a być może wracając na Ziemię. Nie wzięła tego pod uwagę, nie było na to czasu. A przedstawiało to pewien problem.
– Panie majorze – odezwała się Ellyse. – Być może powinniśmy mieć coś na uwadze.
– Co takiego? – zapytał Jaccard, obracając się na krześle. Gdy zobaczył nietęgą minę radiooperatorki, podniósł się i podszedł do jej stanowiska. Nozomi wskazała siedzącą obok Channary, a ta szybko wyłuszczyła problem przełożonemu.
Loïc sprawiał wrażenie, jakby oberwał obuchem.
– Dlaczego nikt tego nie uwzględnił? – zapytał.
Żaden z załogantów się nie odezwał, jednak Ellyse pomyślała, że wcześniej nie zakładali, by ktokolwiek przeżył. Dopiero enigmatyczna wiadomość zmieniła ich przypuszczenia.
– Cała stop – powiedział Jaccard, obracając się przez ramię. – Do ciągu zero.
– Tak jest – potwierdził nawigator. – Do ciągu zero.
Chwilę później rozpoczął się żmudny proces modyfikacji planu lotu. Loïc chodził pomiędzy stanowiskami, doglądając wszystkiego osobiście. Raz po raz klął przy tym cicho.
– W porządku – powiedział w końcu, wracając do Ellyse i Sang. – Kennedy wybudzi nas tylko wówczas, gdy w systemie planetarnym Mi Arae czujniki wykryją inną jednostkę. W przeciwnym wypadku poleci dalej, ku Krauss-deGrasse-7.
Nozomi uznała, że to zgrabny pomysł. Jeśliby wybudzić z diapauzy kogokolwiek, należałoby czekać kilka miesięcy, zanim można byłoby na powrót umieścić go w kriokomorze. O ile nie robiło się tego zbyt często, ludzki organizm dobrze znosił hibernację – problem pojawiał się dopiero, gdy nie przestrzegało się odpowiednich interwałów.
– Maszynownia zgłasza gotowość – rozległ się głos głównego inżyniera.
Powtórzyła się wyliczanka gotowości, a potem major nakazał wyzerować czas i przeprowadzić dwugodzinny test wszystkich systemów.
Nozomi nie miała wiele do roboty. Zmiana założeń nie miała nic wspólnego z komunikacją, więc nie modyfikowała wcześniej ustalonych procedur. Włączyła listę pasażerów, chcąc zobaczyć, kogo Reddington wybrał, by kontynuować misję Ara Maxima.
Szybko stwierdziła, że trudno uznać tych ludzi za odpowiednich kandydatów na kolonizatorów. Stanowili jedną z najlepszych załóg w całej armii, ale nadawali się do krótkodystansowych misji badawczych, podobnie zresztą jak sam statek.
Oryginalne ekipy Ara Maxima zostały dobrane z największą precyzją i poprawnością polityczną – na pokładach mieli znaleźć się ludzie wierzący, niewierzący, różnych wyznań, o różnej orientacji seksualnej, odmiennych poglądach politycznych, czy w końcu pochodzący z każdego zakątka Ziemi. Jak ognia unikano zarzutów o dążenie do ustanowienia jednolitych kolonii. Różnorodność miała być podstawą.
Na pokładzie Kennedy’ego zaś żadne parytety nie obowiązywały − ani płci, ani narodowości, ani wyznania. W dodatku Reddington dobrał sobie ekipę zgodnie z kryterium przydatności w przestrzeni kosmicznej, nie na planecie.
Koniec końców będzie to PR-owa katastrofa dla całej misji Ara Maxima, stwierdziła w duchu Ellyse. Obecnie jednak nikogo to nie interesowało – konsekwencjami będą martwić się politycy, którzy jeszcze się nie urodzili.
Po chwili dostrzegła, że pochyla się ku niej Channary Sang.
– Nie masz jakichś spraw bezpieczeństwa do sprawdzenia? – bąknęła.
– Nie – odparła Khmerka. – Podobnie jak ty, nie muszę niczego modyfikować.
– Zawsze możesz sprawdzić wszystko jeszcze raz.
– Sprawdziłam dwa razy – odparła Channary. – A ty, jak widzę, analizujesz załogę, która zasiedli nową planetę.
Ellyse pomyślała, że osoba pokroju Sang nigdy nie trafiłaby na listę kolonizacyjną żadnego ze statków. Władze miały niemały wybór – już w pierwszych dniach po ogłoszeniu rekrutacji zgłosiło się przeszło dwadzieścia milionów ochotników, gotowych zamrozić się na kilkadziesiąt lat i po tym czasie trafić na obcą planetę. Dobierano kandydatów nie tylko według klucza różnorodności, ale także jakości. Mówiono o ludzkich zasobach kolonizatorskich, starając się odczłowieczyć cały proces. Ustalono szereg wyśrubowanych kryteriów, nierzadko sprowadzających się do absurdu – tatuaż, który Khmerka nosiła na szyi, dyskwalifikowałby ją z miejsca.
– Widziałaś kiedyś Reddingtona? – zagadnęła Sang.
– Parę razy.
– Zobaczmy, kogo tu jeszcze mamy… – odparła Channary, sięgając do wyświetlacza Nozomi. Przesunęła listę z nazwiskami.
Jeffrey Reddington, pułkownik. Dowódca.
Loïc Jaccard, major. Pierwszy oficer.
Jurij Zakarewicz, major. Drugi oficer.
Z tercetu rządzącego niepodzielnie na Kennedym, Nozomi darzyła sympatią jedynie Jaccarda. Pułkownik był tylko enigmatycznym cieniem, snującym się po pokładzie gdy nikt nie patrzył, zaś drugi oficer nie był ani specjalnie wylewny, ani przyjazny. Rzecz miała się inaczej w przypadku załogi maszynowni. Tam Ellyse schodziła z chęcią, podobnie jak inni załoganci. Kocmołuchom zawsze dopisywał humor.
Gideon Hallford, kapitan. Główny inżynier.
Jesús Barragán, porucznik. Drugi oficer mechanik.
Tamaya Forry, porucznik. Oficer wachtowy mechanik.
Było to trio odpowiedzialne za wszelkie rozrywki na pokładzie Kennedy’ego. Obserwując ich wyczyny, Nozomi nieraz żałowała, że wybrała karierę na mostku. Tu zawsze panował dryl, bez względu na to, kto pełnił służbę jako oficer dowodzący.
Wraz z Khmerką kontynuowały przeglądanie nazwisk, ale naraz przerwały, gdy rozległ się dźwięk nadchodzącej transmisji.
– Co to? – zapytała Sang.
Ellyse nie odpowiadała. Wbijała wzrok w kod, który świadczył, że przekaz pochodzi z przekaźnika na Alfa Centauri Bb. Nadawcą był ISS Accipiter.
– Panie majorze – odezwała się słabo radiooperatorka. – Mamy kontakt z Accipiterem.
Jaccard obrócił się na fotelu i zeskoczył z niego.
– Raportuj – rzucił.
Channary czym prędzej wróciła do swojego stanowiska, choć nieustannie patrzyła na wyświetlacz Ellyse.
– Tym razem nie tylko tekst – powiedziała Nozomi. – Jest obraz i dźwięk.
– Odtwarzaj – odparł Loïc, patrząc na zegar pokładowy. Czasu było jeszcze wystarczająco dużo, by zmienić plany.
– Potrzeba weryfikacji kodu autoryzacyjnego.
– Co takiego? – żachnął się Jaccard.
– Muszą obawiać się, że ktoś przechwyci wiadomość – zauważyła Sang.
Nozomi spojrzała na przełożonego, a ten na nią. Przez moment nie odzywali się słowem, ważąc w myśli, co kazało załodze szyfrować wiadomość.
Loïc pochylił się nad konsolą, a następnie wprowadził dane uwierzytelniające. Zaraz potem na ekranie przed Ellyse pojawiła się twarz zalana krwią. Zmęczone oczy mężczyzny o skandynawskich rysach twarzy wpatrywały się w obiektyw.
– Wzywam pomocy – zaczął. – Nazywam się Håkon Lindberg, jestem astrochemikiem na okręcie ISS Accipiter. Wzywam wszystkie jednostki, które odbierają ten przekaz, do udzielenia pomocy lub przekazania sygnału do przekaźników na Ziemi. Statek zatrzymał się piętnaście, może szesnaście parseków od Układu Słonecznego. Działa jedynie tryb oszczędzania energii, załoga nie żyje. Wraz z nawigatorem, Dija Udinem Alhassanem, jesteśmy jedynymi ocalałymi. Wzywam pomocy.