Tropy - Franciszek Mirandola 5 стр.


 Ja noc, ciemność

 Ty? Nie, nie mów tak Nie przerywaj Nie może być Więc mówię zbłądziłem A chciałem jeno czekaj coś chciałem Aha Coś połyskało na bruku

 Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki Przeglądał się w niej Syriusz świetny

 Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego I po cóż bym....

 Nie nie

 I po cóż bym dlatego miał zbaczać? Zresztą wszystko jedno nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.

 Nieprawda

 Zbłądziłem błądził dził..... dził eeeem em! Żeeee błądził błą Żeee

Coś jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry spod sufitu.

Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał, kurczowo trzymając się kraty.

Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni Co począć co?

Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:

 Milcz!

Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza. Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy dobrze!

 Posłuchaj! szepnęła znów ciemność To było tak

 Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestia. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia poczekaj

Z wyciągniętymi ramiony27 obszedł całą celę. Nic.

A może tam w górze, pod sklepieniem? pomyślał.

I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś spośród rozgałęzień gotyckich żeber cichy, szyderczy śmiech.

Szukał skrzętnie za czymś28, co by mu posłużyć mogło.

 Mam! odetchnął radośnie.

Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.

Oparł ją o mur, wspiął się wzwyż i szukał po sklepieniu.

Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego czy gałęzie drzewa.

Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.

Misternie był wyrobiony w kształt małpy.

Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.

Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.

Zeskoczył na dół, rad bardzo.

Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.

 Teraz mów! powiedział w ciemń nocy. Jak się to stało?

Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał daremnie. Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozumiał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem zerwał go.

Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.

Cisza.

Rad by był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.

 Mów! prosił jak dziecko spłakane, zestraszone29.

Nie odpowiadało nic.

Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie. Był zdany na siły własne. Przede wszystkim więc: Jak się to stało?

 Szedłem prosto nagle

I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.

Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.

To nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób grób jest ogrodem wobec tej kaźni!

Wstał i jął30 chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.

Naraz stanął. Coś pukało pukało cichutko, lekko ledwo dosłyszalnie. Zaczął szukać. Wodził rękami po ścianach. Suwał je z góry aż do posadzki. Nic. Szukał dalej idą za owym nieuchwytnym pukaniem.

Nagle zadrżał.

Natrafił na coś miękkiego, ciepłego.

Po chwili trzymał w dłoniach małą ptaszynę.

Serce ptaka waliło młotem.

Od uderzeń tych drżał cały, drżały mury więzienia, tętniła ziemia

Czuł, że uderzenia te mogą rozwalić ziemię.

Albowiem był to strach.

Porwał się biec ku oknu, ale musiał go długo szukać. Nareszcie trafił i wsunąwszy rękę poprzez kraty otworzył dłoń.

Rozległ się furkot skrzydeł.

 A to było tak posłyszał nagle z ciemności.

Ciemń zaczęła opowiadać.

Przywarł do krat łakomie. Ujrzał słońce na czerni, rozświetliła się noc. Zrozumiał, że może w ciemku żyć radość.

Leżał na twardej słomie, głos od okna przywołał go i szeptać począł:

 A to było tak

 Jak? spytał.

 Szedłeś prosto prościuteńko, jak każe prawo a nad głową twą była pieśń

 Tyle wiem sam. Była pieśń radosna.

 Tak. Szedłeś tedy gdy wtem nagle..

 Już wiem! Szkło! Rozbita flaszka!

 Nie! Gdzież tam!

 Nie?

 Więc mówię ci Szedłeś wtem nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: Ratunku!.

 I co? I co dalej? pytał rozciekawiony. Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.

Więzień skurczył się ze strachu. Czekał wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.

 Wiesz, jak to się stało powiedziała znów ciemność.

No wiem Ktoś z bocznej uliczki zawołał

 Ale nie! Nie!

 Znowu inaczej?

 Tak było Słuchaj! Szedłeś ulicą szedłeś ponad twoją głową był sztandar Jutra z koroną cierniową na czerwieni niepokalanej wtem nagle

 Ktoś krzyknął

 Nie! Wcale nie! Nagle zapłakało dziecko dziecko mała dziecina przestraszona tym, że śmieci porwane wiatrem tańczą dziwacznie w kółko.

 I dlatego ja?

 Któż ci mówi, że dlatego? Tak było to dosyć tak lub podobnie Dlaczego to ON jeden chyba wie sam tylko albo i ON nie wie Może tego pytania całkiem nie ma Któż zgadnie Wiele kwestii pojawiało się na świecie, pojawia się i pojawiać będzie choć wcale nie istnieją.

To prawda. Na pytanie: Dlaczego? odpowiedzieć się całkiem nie da i koniec podobnie jak na skrzyp drzwi źle nasmarowanych albo dźwięk dzwonka pomyślał.

Poweselał. Rzeźwy był, silnym się czuł, wszystko w nim wołało o czyn.

Z wyciągnionymi31 przed się rękami chodził po kaźni od muru do muru.

Ratować, myślał, ratować trzeba.... ratować koniecznie, jeśli już nie mnie, to to, co niosę ...Serca mego męstwo, woli rozmach spętany rozkuć muszę Tak człekowi nie wolno ginąć nie wolno Złe patrzy a gdy pozna, że silne Ratować trzeba siebie.... ratować ratować!

Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo Ileż lat ile lat, a co jeść tymczasem?

Jedynie u drzwi coś by się może zrobić dało zaraz ten sztyft potem tamten ano może się uda

Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok, dostrzec też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.

Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.

Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.

Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi już bez pytania oczywista jawa Dotykał palcami tej rzeczywistości syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami czy maszynami ludzkimi

 Chodź no! Chodź! szemrało od okna, mimo że nikogo nie było widać.

Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, można by patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.

 Wychyl się wychyl się usłyszał.

Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jak gdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samym uchem coś szepnęło:

 Samobójca! Samobójca

Chwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.

Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify

Wołało go wciąż, bez ustanku:

 Chodź no! Chodź! Już czas!

 Kędyż32? Kędy? pytał.

 Przez Wrota Strachu! odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.

Dreszcz nim wstrząsnął.

 Jak to? Już? Dziś?

Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.

Znowu nie rozumiał nic a nic Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?

Wrota Strachu Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy ale teraz dziś

Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify i cóż z tego nie umiał przeczytać swego życia

 Chodź! mówiła ciemność z coraz większej dali. Chodź w przemienione istnienie, w wolność, ty spracowany za młodu chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia

 I czemuż pytał ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną33 ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności

Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:

 Jak to? nie wiesz? Nieśmiertelność jest córką skonu.

 Wiem, wiem odparł, trzymając się krat Wiem, ale wszakże kraty

 Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć z trzaskiem na zawsze

Na poły zdecydowany zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.

 A niech się tam zatrzaskują drzwi pomyślał lekceważąco byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze znanej masce jawy ach byle wróciło!

Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:

 Nie! Nie! Nie chcę przemazać34 pragnień.... nie! Raczej śmierć!

 Chodź! doleciało go z dali wielkiej. Zerwał się.

 Dobrze! wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły35 echa potężne. Dobrze! Idę!

Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.

Zdziwiło go, że przemknął kratę jak duch. Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.

 Ach! Więc ja nie zbłądziłem! pomyślał to była moja droga kawałek tylko biegła pośród ciemności

I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie36, rzucił się w półmrok gęsty.

Ledwo stracił spod nóg ziemię, uczuł, że się kłębi pod nim powietrze, że go niesie, że u rąk ma długie, kładące się na fali wiatru skrzydła giętkie, ruchliwe, czułe na każde drgnienie, a stalowe, zdolne nieść wysoko w samo choćby niebo.

Spłynął. I nagle ujrzał przed sobą w niepojętej oddali coś błyszczącego, niby mała gwiazda.

Podobne to było błyszczącemu ziarnu pszenicy.

Otaczała je jakby mgła jasna, jakby płomień liliowy, to znów szafirowy

Od gwiazdy tej jaśniała szybko ciemna przestrzeń. Pędził w topiel światła, ciągniony, bezwolny, choć jednocześnie własną mocą, pospiesznie, nagląc się sam, jak do wybawienia.

Pod sklepieniem kaźni więziennej rozległ się łopot skrzydeł.

Wielkie, ciężkie ptaszysko sfrunęło na dół, siadło na przymurku okna i wsadziwszy głowę w kwaterę kraty patrzyło w rosnącą jasność, mrugając oczami.

A ponad ptakiem chwiała się w powietrzu na długiej, wężej37 szyi maska rozgrymaszonej małpy.

Patrzyła, co się dzieje.

Świt

Ciemno. Wysoko, na gankach, nad przepaścią podwórza miejskiego zawieszonych jedne nad drugimi, za dnia snują się codzienności, dudniąc obcasami, szmer spódnic dolata stamtąd Teraz cicho. Deski tylko tu i ówdzie rozsunięte, tak iż z dołu widzisz przez szpary niebo, a w dzień, idąc gankiem, patrzysz ze strachem wprost w kałużę, nisko pod tobą na ziemi.

Ciemno. Nie głosi życia ruch ni szmer ciągły, który jest za dnia bytu znamieniem ciemno, czerń zaś ta, zda się, leży wprost na piersiach twoich, jak ziemia na rzuconym w dół i zasypanym psie bezpańskim.

Ciemno. Nie wybiła godzina wstawania nowych radości, a czarność leczy rany wczorajsze chowa pomarłe stworzenia dobra jest bowiem dla tych, co już wyrośli spod opieki słońca dojrzeli do WIELKIEJ PODRÓŻY.

Ciemno. Ale choć oczom, co mają po ziemi szukać swych pożytków uciech i miłości, światła za mało, patrzmy, czy na bezjawej pustaci nie zalśni tu kędyś ślad PRZEWODNIKA.


Nad miastem wysoko Bóg-Orzeł przed świtem, Bóg-Orzeł mocny, dalekowidz nad dalekowidze wisi na rozpostartych skrzydłach i patrzy.

Nim świat się z nicości wychyli, idzie z dołu niby oddech śpiącego, gorąca fala, mdła, niemiła.

Linie zaczną nabierać znaczenia, staną się znakami, z plamy wstanie kształt, rzecz żywa, stwora śpiąca albo rzecz, co kryje w sobie żywe.

On, patrzący z góry, wie dobrze, że to wszystko jeno symbol. Kontur światłem określony, plam parę. Tajemnica na przykład słońca przez to, że na nią patrzymy co dnia, nie staje się dzięki temu jasną my jeno, my patrzący kujemy słowa i stajemy się dewotkami, co skutkiem częstego sypiania po kościołach mniemają, iż mogą z familiarnym uśmiechem patrzyć, jak się w rękach kapłana dokonywuje przemiana prochu ziemi w BOGA żywego

On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu po wiekach czy sekundach, nie wiadomo pod bramę kamienicy dotąd zamknioną38 i drżąc ze zimna, przytulona u proga czeka czeka smutnie, by wpaść co żywo co żywo i nie płacąc ODŹWIERNEMU-LOSOWI, który otworzy skrzypliwe wrota, co prędzej wbiec na schody po dwa po trzy skacząc do siebie do łóżka do codzienności, watowanej cichością półmroczną, do spokoju, odrętwienia.

On się nie złudzi niczym, choć wnet się życie wynurzy, to jest to, co ja, ty, on, my, wy, oni zwiemy znanym i bliskim my, kiepscy astronomowie, co nie świadomi pokrewieństwa gwiazd, tworzymy konstelację pozorów, fakty, majaki, nicość na nicości, głuszę w milczeniu, ciemń na czerni słowa.

Назад Дальше