Gospoda to była murowana, jedna z największych w mieście i miała w pośrodku bardzo obszerną stajnię, a po obu końcach mieszkalne izby. Tych jedną część od rynku zajęła komissja z p. Żółtuchowskim, druga pozostała Aronowi i jego licznej rodzinie. Podróżnych oprócz wieśniaków z przysiółków i agentów Arona z różnych świata stron, nigdy tu prawie nie widywano. Osobliwością też było, że się tu jacyś zjawili i pewnie, gdyby przejechali we dnie, połowa Żydów z miasteczka, wyszłaby na ich spotkanie Ci zaś przyjechali późno, w noc ciemną i dżdżystą, a nim im otworzono, musieli się umawiać z gospodarzem, gdyż wrota otwarto po cichu i wpuszczono ich bez światła, ostrożnie, jakby się lękano zwrócić na nich uwagę. Była już prawie północ, Aron sam tylko nie spał jeszcze i modlił się, chłopak go wywołał i po dość długiej naradzie dopiero, nie budząc pachołków, wóz wtoczono, podnosząc koła na progu, aby stukotu uniknąć.
I zamętu żadnego przybyciem swojem nie sprawili w domu, gdyż natychmiast po tem ucichło. A że Źółtuchowski po swojemu już chrapał, jego tylko na całą gospodę słychać było.
Aron miał w tym drugim końcu domu, do którego wpuścił podróżnych, prywatne swoje i rodziny mieszkanie, do którego nie rad obcych wpuszczał. Tu mieszkała żona jego i córki, tu znajdowała się izba paradna, w której się cała familja w wielkie uroczystości zgromadzała. Gdyby Źółtuchowski nie chrapał tak głośno, a służba nie była jak zawsze podpojona musiałoby to uderzyć ich, że tajemniczo wprowadzono przybyłych, pozamykano drzwi, a z końmi po ciemku się tak uwinięto i brykę zasunęli ludzie za przegrodę w stajni, że nazajutrz nikt się domyślać nie mógł przybyłych gości. Aron który i od czasu uwięzienia, pana Dobka sypiał zawsze w alkierzu obok niego, aby mieć sposobność z nim się rozmówić i naradzić tej nocy wyszedłszy do podróżnych, już nazad nie powrócił.
Wszystko to przeszło niepostrzeżenie dla p. komisarza, pisarza i kancellarji, gdyż ci nie nazbyt się gorliwie brali do scrutinium, a radziby je tylko byli przedłużyć, aby jeść i pić cudzym kosztem.
Wykrycie owych szczątków arjan od przeszło stu lat z kraju wywołanych i ściganych, nie tak bardzo komu na sercu leżało, oprócz może ks. kanonika, który z gorliwości swej religijnej byłby gotów najostrzejszych użyć przeciw nim środków. Ten jeden gniewał się na opieszałych i o ostygnięcie w sprawie wiary obwiniał cały świat; lecz mu nikt nie wtórował. W ten arjanizm skryty nie bardzo na prawdę wierzono, i po cichu pytano się, co owi arjanie, utajeni przez sto kilkadziesiąt lat, krajowi złego uczynili, żeby ich tak niszczyć i tępić miano? Wiek to już był w którym tolerancja wchodziła w prawa i zwyczaje, chociaż massy jeszcze nie rozumiały jej, a duchowieństwo przeciwko temu prawu gorszenia, jak go zwało, występowało.
Dla tego, za głównego winowajcę, jeśli jaki miał być, uważając pana Dobka, którego w ściślejszym trzymano areszcie, komissja nie uznała za potrzebne ludzi dworskich, obwinionych też o skryte kacerstwo, zakuwać i zamykać. Puszczono ich prawie wolno, wiedząc że od rodzin i domów nie zbiegną.
Wypuszczając też z razu uwięzionego Eliasza, który chodził wolno, a innych jego współtowarzyszów ledwie na chwile do badania wezwawszy, z warunkiem stawienia się na rozkaz, do domów odesłano. Nie miała z tego pociechy pani Dobkowa, bo jej nikt a nikt służyć nie poszedł; wszystko się to rozbiegło, pochowało i pokątach nad losem swym i pana płakało. Eliasz może ze wszystkich najczynniej się i najśmielej krzątał, ale tylko około interessów pana swego, pilnując, aby mu nie zbywało na niczem. Aron i cała można powiedzieć ludność miejscowa stała na straży swego pana, nader nieprzyjazne objawiając usposobienia dla pani Dobkowej i jej dworu, dla komissji, Źółtuchowskiego, a po części nawet dla kanonika.
Węzeł, który łączył ów stary dwór z ludnością, daleko silniejszy okazywał się teraz niż zdawał kiedykolwiek. Trzeba też wyznać, iż Dobkowie ludzko obchodzili się zawsze z całą włością, że nastręczali zarobki, nie wymagali posług daremnych, opłacali należności regularnie, a handel drzewny pana Salomona nie tylko jego, ale i mnogich robotników bogacił.
Wszelkie więc żywioły obce, które wnosiły z sobą niepokój, groziły zmianą starego porządku i występowały przeciwko Dobkom, znajdowały w Borowiczanach nieprzyjaciół. Pani Dobkowa co chwila o tem mocniej przekonywając się, w nocy musiała się barykadować ze strachu, aby jej się co złego nie stało; rotmistrz trzymał przy sobie nabite pistolety reszta ludzi niechętnie za pokoje wychodziła W oczach i wejrzeniach spotykali wyraz nienawiści i groźby, na którym omylić się nie było podobna. Położenie ich stawało się coraz nieznośniejsze na zamku, którego Dobkowa dla tego tylko opuścić nie chciała, że jej się zdawało, iż prawo powrotu doń utracić może. Najniewprawniejsze oko uderzać to musiało, że ludzie kręcili się jakoś, chodzili, patrzali, przenosili różne drobnostki, spotykając się z sobą szeptali coś na ucho, dawali sobie jakieś znaki słowem zajęci czemś byli pilno takiem, o czem przybysze nie wiedzieli. Dobkowa te ruchy postrzegła, i jako niewiasta ostrożna, poszła zaraz na probostwo do ks. kanonika, który jeden gorliwiej przeciw arjanom był usposobiony.
Księże kanoniku odezwała się ręce łamiąc wszystko to, co ta komissja tu robi, na nic się nie przyda! Nic nie dojdą, oni na swojem postawią, i jak pochowali skarby, tak skryją papiery i dowody wszelkie. Jakże może być? ludzi dworskich puścili wolno, ci się znają jak łyse konie, na zamku ciągłe konszachty, Eliasz do pana Dobka się suwa. Niby to do Arona za czemś chodzi, a ja przysięgnę, że i Żyd i wszyscy Żydzi w spisku, i ludzie wiejscy, i ile ich tu jest a potem jeszcze mścić się będą.
A cóż tu poradzić z nimi? zawołał kanonik. Czy asińdźka myślisz, że ich w najmniejszej rzeczy sprawa religii i obraza Pana Boga obchodzi? Tacy to pono wszyscy oni katolicy, jak Dobkowie im aby siedzieć, jeść i pić
Ręką rzucił ks. Żagiel i począł się po izbie przechadzać.
Mój ojcze, a cóż z tego wszystkiego będzie? spytała Dobkowa.
Albo ja wiem! albo ja wiem!
Odwrócił się ku jejmości nagle.
To, co asińdźka mi powiadasz, niczem jest jeszcze; ja gorszą rzecz mam na nich, dowodzącą, że tu nas spisek otacza. Pamiętasz pani te papiery, które złożyłaś w moich rękach, wyniósłszy je z owego loszku? Zawierały one dowody najdobitniejszej winy; całe życie Adama, zeznania jego zabójstwa, nauki dla syna i współwyznawców. Sam przecież papiery te czytałem i złożyłem komissji. Otóż tych papierów, nie ma.
Jakto nie ma? a cóż z niemi się stało?
Niewiadomo! rzekł śmiejąc się ks. Żagiel ponuro i ironicznie. W komissji są jakieś papiery niby przezemnie złożone, ale których ja nie poznaję Regestra modlitewki, bałamuctwa, cale co innego gdzie się rzeczywiste podziały nikt nie wie. Mówią, że innych nie było
Na oko, patrząc z dala, sambym przysiągł, że to te same tak zręcznie podsunięto podobne, tymczasem pierwszych ani śladu Oburzyłem się narobiłem hałasu przewróciłem kancellarję zbiegli się pisarze, skrybenci wszystko było pod kluczem, nikt o niczem nie wie Przepadło!!! Żółtuchowski się na mnie oburza, że mi się przewidziało pisarz się gniewa, inni krzywo patrzą no coż tu począć?
Przecież, mówił ciągle ks. Żagiel nikt obcy do kancelarji nie miał przystępu, nikt z kancelarzystami stosunku nikt tu na probostwo nie przychodził klucze i zamki całe
Przecież, mówił ciągle ks. Żagiel nikt obcy do kancelarji nie miał przystępu, nikt z kancelarzystami stosunku nikt tu na probostwo nie przychodził klucze i zamki całe
Ruszył ramionami ks. Żagiel.
A papiery z dowodami przepadły!
Otóż tak jest i w innych rzeczach, mój księże kanoniku ozwała się Dobkowa. Ja tu nieszczęśliwa nie wiem jak wytrwam. Boję się, żeby mi czego w jedzeniu nie podano, taką to wszystko pała nienawiścią do nas Przepiórka taki bystry i przebiegły, od kilku dni jak ścięty chce uchodzić, powiada, że się czuje źle i że mu coś w wódce zadano. Rotmistrz tem się pociesza, że z Żółtuchowskim żyje i za niego się chowa. Jak mi ks. kanonik radzisz? siedzieć czy do Smołochowa jechać?
Nic asińdźce nie radzę, bom sam ze smutku i strapienia głowę stracił, rzekł kanonik. Żyjemy w wieku bezbożności i indyfferencii, masoni wymyślili tolerancję, nikt religii nie broni, nikt w sprawie jej nie staje Dyssydenci panami będą, nie my to darmo. Jezuitów skassowano otóż skutki
Dopóki oni tu byli, nigdyby do takich bezkarnych ekscessów nie przyszło. Któż wie? jutro może arjanom też na publiczne wyznawanie ich wiary dozwolą
Kanonik westchnął.
Koniec świata! Antychryst niedaleko!
Dobkowa, której pono więcej o nią samą szło, niż o bliskie zjawienie się Antychrysta, powtórzyła pytanie:
Cóż mam robić?
Ale tak płaczliwym głosem, że ks. Żagiel aż się ku niej zwrócił.
Nie pytaj mnie pani, nic nie wiem; przewiduję, że źle będzie jeśli się rzeczy skończą oczyszczeniem ich z zarzutów, bo i papiery znikły, i Wal się zapiera tego co zeznawał, podobno i ja będę musiał prosić o zmianę probostwa, bo i mnie tu nie bardzo będzie wygodnie.
Dobkowa załamawszy ręce, pożegnania nawet zapominając, wyszła z probostwa wprost do rotmistrza, który w swej izdebce z kraciastem oknem siedział przy butelce, grając na gitarze dla rozerwania smutnych myśli. Zamiast butów miał futrzane zimowe berlacze na nogach i strój wielce zaniedbany, tak, że w każdym innym razie byłaby się jejmość cofnęła.
Rotmistrzu, zawołała wchodząc, wiesz co się święci? wiesz? Cóż ten twój Żółtuchowski robi, na miłość Boga! Papiery z pod rąk mu wykradli, Dobki te przeklęte wszystkiego dokażą czego zechcą
Któż to asińdźce powiedział? zapytał niewzruszony rotmistrz, kładnąc gitarę i śmiejąc się wesoło. Ja lepiej wiem trochę jak rzeczy stoją. Pana Dobka pozajutrz ztąd wywożą, i sądzić będą z regestru arjanismi, a potem albo go na stosie spalą, albo go kołem będą tłuc, lub na cztery części go rozerwą Już bardzo będzie szczęśliwy, jeśli się skończy na mieczu lub stryczku Są dowody, że arjanie skryci byli zatem nie ma pardonu! Jejmości oddadzą jeśli nie całe Borowce, to pół przynajmniej, za co mi Żółtuchowski ręczył, prawda podchmielony, ale co u trzeźwego na myśli, u pijanego na języku. Ja o asińdźki interesach nie zapominam a jak tylko tego Dobka sprzątną, pobierzemy się
Pani Dobkowa spojrzała na wypróżnioną prawie butelkę, i zrozumiała fantazję pana Poręby z niej zaczerpniętą.
Bredzisz! odparła krótko.
Bądź Sabciu spokojna! stryczek starego nie minie, jejmościne prawa wdowie zostaną uznane, ja się z tobą ożenię jak należy i
Porwawszy gitarę rotmistrz, począł przy niej zawodzić głosem ochrypłym:
Moja kochana
Czarne oczki ma,
A jak spojrzy temi oczy,
Mało serce nie wyskoczy,
Takie oczka ma!
Takie oczka ma!
I już rozpoczynać miał strofę drugą, gdy pani Dobkowa drzwi zatrzasnąwszy wyszła
Było to nazajutrz po nocnem przybyciu owych dwóchpodróżnych do Arona, o których nikt nie wiedział, bo ich nikt nie widział, a nawet żyd zagadnięty przez jednego z pachołków, który ocknąwszy się, słyszał, jak wóz wciągano i przeciw światła cienie jakichś ludzi miał dostrzedz zaczął się z niego śmiać, że chyba we śnie mu się to marzyło nazajutrz tedy żadna zmiana w położeniu nie zaszła, Eliasz kilka razy tylko to z bielizną, to z różnemi rzeczami chodził do pana Dobka Wieczorem Aron, nie sam, ale przez poczciwego rotmistrza zaofiarował panu Żółtuchowskiemu antałek wina, żeby sobie choć jeden dzień mogli po trudach wypocząć i podochocić. Żółtuchowski też zaraz do siebie wszystkich na wieczerzę kazał prosić, indyka upiec, jajecznicę smażyć, i postanowił mały lusztyk sprawić. Rotmistrz podejmował się to urządzić. Żeby zaś pachołków i gawiedź sądową zbyt oskoma nie brała, połykając ślinkę, a patrząc na hulającą starszyznę, dano dla czeladzi baryłkę jarzębinówki, nad którą zdrowszej rzeczy, jak wiadomo, nie ma na świecie
Grano tedy w marjasza, śmiano się, opowiadano anegdotki, facecje, zapijano z antałka postawionego pod oknem, na którym sam Żółtuchowski kredą napisał:
Usui publico patens.
Ochota była taka, iż o godzinie pono czwartej, po drugich kurach, rozeszli się jedni do plebanii, drudzy po kwaterach, i to nie o własnych siłach, ale junctis viribus się wspierając kreśląc po błocie gzygzagi Czego nigdy jeszcze w Borowcach nie bywało, w rynku nocą słychać było chórem nucone pieśni Zgorszenie wielkie. Nad ranem wszystko ucichło.
Rozumie się, że nazajutrz do roboty około godzinydwunastej jeszcze nikt nie był gotów. Rozbijano się o kwaśne ogórki. Pan Żółtuchowski chciał w południe dowiedzieć się, co z Dobkiem się dzieje i dobre słowo mu powiedzieć z powodu, że w nocy mu spać nie dali. Na progu jak zwykle stał pachołek, ale tym razem zamiast stać na straży, siedział i spał plecami oparty o drzwi.
Ledwie się go komisarz dobudzić potrafił. Ocknąwszy się, oczy przetarłszy, chciał wnijścia bronić, ale go, śmiejąc się z tej gorliwości, odepchnął Źółtuchowski, w izbie jeszcze okiennica była zamknięta, i z tego powodu ciemno było zupełnie. Na tapczanie leżał pan Dobek owinięty kołdrą i tak śpiący twardo, że go wnijście komisarza nie przebudziło. Czując się do winy, nie myślał go też komisarz ze snu wyrywać i powrócił do siebie.
W kancelarji tego dnia, z wielkiem zgorszeniem ks. Żagla, same kwaśne rzeczy jedli i pili, a o robocie mowy nie było. Rotmistrzowi głowa bolała i leżał u siebie. Słowem wieczór z antałkiem dał się czuć wszystkim, co w nim udział mieli. Wino było doskonałe, piło się smaczno, gładko, ale zamiast do żołądka szło do głowy.
Są jak wiadomo, różne wina po świecie i takie, co do nóg tylko idą, i takie, co do głowy, i takie, które bezkarnie się pije, jak wodę prawie. Żółtuchowski utrzymywał, że antałek ten bodaj czemś był zaprawny
Przechorowali po nim, kto się go tylko dotknął. Cały tak dzień zmarnowawszy trzeciego chcieli to sobie wielką gorliwością wynagrodzić posłano na zamek badać lochy wyprowadzono Wala do protokółu na ostatek i pana Dobka chciano wezwać gdy nagle sądny dzień! hałas! krzyk!..
Pana Dobka ani śladu nie było. Leżał wprawdzie na posłaniu kul słomy zawinięty w kołdrę, ale więcej nic
Gdzie, kiedy, jak zniknął niepodobieństwem było dośledzić Eliasza także znaleźć nigdzie nie było można a co najokropniejsza, że i Wal z więzienia i z pod ścisłej straży uszedł. Starzec, niedołęga jakim sposobem mógł się wymknąć, nikt nie pojmował. Dosyć, że i jego nie było
Pan komissarz piorunami ciskając, chciał wszystkich wiązać, łapać brać na pytki, a no pozostali tylko dzieci i zgrzybiali starce