Dwie królowe - Józef Kraszewski 11 стр.


 To co? albo się ludzie z wdowami nie żenią?

Upór był nie do przełamania, Petrek począł dalej ciągnąć rzecz swoją.

 No, tak, pracowałem życie całe, uciułałem grosza. Chodziłem w prostej opończy dziurawej długo, a teraz widzicie jak się stroję. Otóż na to pracowałem, żeby mieć wszystko jak drudzy. Bławaty, aksamity, łańcuchy, woźniki, kolebki i żonę taką, aby mi jej ludzie zazdrościli. Innej nie chcę jak ta, a tę muszę mieć, niechaj będzie co chce

I pięścią uderzył się w kolano.

 Cóż z tobą mówić odparła ochmistrzyni. Ja ci nic nie pomogę, ona teraz na ciebie patrzeć nie zechce.

 A potem? zapytał Dudycz podnosząc oczy.

Śmiała się Zamechska; patrząc na śmiesznie wystrojonego, brzydkiego, niezgrabnego człowieka, razem litość i śmiech ją porywał.

 Mam ja ci to tłómaczyć rzekła czegoś się powinien sam był domyśleć? Królowej ona teraz potrzebna, aby młodego króla od tej żony, którą dla niego przywieźć mają, odciągała. Młody pan i stara pani nasza obsypują Włoszkę podarkami, ona teraz pierwsze oko w głowie cóż ty możesz przeciwko nim?

Dudycz wstał z krzesła i zbliżył się do ucha prawie Zamechskiej.

 Nie takim ja głupi odparł zniżając głos i ręką osłaniając usta. Królowa i młody pan będą ją pieścili, bo im potrzebna, ale stary król także też coś znaczy; ks. Samuel, hetman, podskarbi, także ręce mają Oni pewnie się zechcą pozbyć Włoszki hę?

 A ty myślisz, że oni wszyscy, ile ich jest, naszej starej Włoszce i młodej podołają? odparła ochmistrzyni.

 Młoda królowa także też coś będzie znaczyła rzekł Dudycz.

 Więc żonę chcesz wziąć na upartego? gwałtem? a co ci potem będzie z niej? spytała Zamechska. Dasz jej radę?

Gburowata, głupowata twarz Dudycza przybrała na chwilę jakiś wyraz dziki i dziwny, błysnęły oczy i Zamechska zrozumiała, że w tym człowieku, który się układał na dworaka, był drugi ukryty z wolą żelazną i nielitościwym uporem.

Petrek milcząco spuścił oczy.

 To moja sprawa rzekł. Mówiłem jejmości: chcę mieć piękną i pokaźną żonę jak ją dostanę, to ją sobie ułożę.

 Znalazłbyś przecie łatwiej drugą przemówiła Zamechska.

 Kiedy mi ta w oko wpadła rzekł Dudycz. Ja wiem, że niełatwo ją przyjdzie uchodzić, alem na wszystko gotów na wszystko

To mówiąc, z kieszeni płaszczyka Petrek zaczął coś dobywać starannie obwiniętego w jedwabną chusteczkę. Ochmistrzyni przypatrywała się tym przygotowaniom z ciekawością.

Powolnie, systematycznie Dudycz rozwinął węzełek i dobył naprzód piękny pierścień z okiem, który, milcząc, sam włożył na palec ochmistrzyni. Nie opierała się temu i podziękowała mu skinieniem głowy i uśmiechem. Stara lubiła klejnoty, które wówczas zresztą wszyscy, mężczyzni i kobiety, nosili i cenili daleko więcej niż dzisiaj.

W chustce było jeszcze jedno pudełko, które Dudycz otworzył niemal z poszanowaniem. W niem, na dnie atłasowem, leżała spinka, w złoto oprawny rubin duży, który sam przez się był cenny, ale wartość kamienia nikła przy cudnej oprawie. Poznać było łatwo w robocie tej rękę włoskiego mistrza, który z miłością i zapałem rzeźbił to arcydzieło. Kamień obejmowały dwie figury kobiet, które się go dźwigać zdawały. Ciała ich, lekkie draperye, wieńce kwiatów oplatające dokoła ramę, były z różnobarwnego złota, srebra i emalij.

Zamechska patrzała zdumiona, a Dudycza twarz uśmiechała się tryumfem.

 Myślicie rzekł że tę fraszkę łatwo za psie pieniądze kupić było? Ho! bo! wioseczkęby może dostał za to, co mnie ona kosztowała. Królowaby się nie powstydziła jej nosić.

To mówiąc, zwolna zamknął pudełko i wręczył je ochmistrzyni.

 Znajdźcie sposób oddać to odemnie pięknej Dżemmie rzekł. Ja o nic w zamian nie proszę, nic a nic, nawet o spojrzenie. Chcę żeby przyjęła i nosiła

 A jak nie przyjmie? spytała Zamechska.

Rozśmiał się Dudycz.

 Nie byłaby Włoszką rzekł. Naprzód jej pokażecie, niech się przypatrzy, potem

Dudycz wydał się ochmistrzyni nie tak głupim jak wprzódy.

 Nawet Bóg zapłać nie żądam dodał. Nic, tylko żeby czasem to cacko włożyła. Są klejnoty, które mają czarodziejską siłę

Stara, która święcie wierzyła w czary, pudełeczko bojaźliwie postawiła na stole.

Petrek się uśmiechnął.

 Będę wam bardzo wdzięczen, gdy jej to oddacie i powiecie tylko że odemnie, który jestem i będę jej sługą i niewolnikiem.

Ochmistrzyni milczała, nie miała już co mówić z upartym, który wszystko przewidywał a niczem zrażać się nie dawał.

Dudycz też, jakby spełnił to po co się tu wcisnął, pożegnał zaraz Zamechską. Miał już na myśli co innego. Otworzyły mu się oczy. Zamiast protekcyi starej królowej, potrzebniejszą mu była daleko pomoc tych ludzi, którzy przy starym królu stali, bo tym Włoszka miała się stać zawadą.

Dudycz miał z niektórymi stosunki a szczególniej z Bonerem, który w sprawach żup solnych jako doświadczonego radził się nieraz. Oprócz tego łączył ich z sobą stosunek inny, wątły wprzódy, lecz teraz dla Petrka nabierający wagi.

W milczeniu, niepostrzeżenie prawie reforma Lutra szerzyła się w Polsce. W tej dobie, zwłaszcza na oddalonych krańcach, miała ona charakter wcale różny od tego, jaki przybrała później, gdy jawnie wybuchnęła.

W historyi nowych religijnych idei za mało zwracają uwagę na ten peryod, który pierwsze symptomata prądu reformatorskiego dzieli od stanowczego zerwania z Rzymem.

Można śmiało powiedzieć, że w początkach trzy czwarte tych, którzy chwytali chciwie idee nowe, jak je u nas zwano, nowinki, nie przypuszczało nigdy, ażeby one do zupełnego rozbratu z papieztwem i katolicyzmem doprowadzić mogły.

Bardzo wielu duchownych, którym ciężyło narzucanie corteggianów z Rzymu do beneficiów, rząd po za granicami, nadużycia różne bardzo wielu marzycieli, którym religia zdawała się wymagającą oczyszczenia, uproszczenia, uczynienie popularną językiem i t. p., bardzo wielu humanizmem doprowadzonych do niewiary i theizmu nakoniec ogromny lik ludzi, co nie rozbierając nowości, na wędkę ich pochwycić się dają, cisnęło się do nowatorów. Nikt jednakże rozprawiając o tem, dając schronienie apostołom reformy, z kościołem nie zrywał. Wielu ograniczyć się chciało tem co nazywano puryfikacyą. Żądano wiele, lecz ograniczyliby się gardłujący i mniejszemi ustępstwami.

Gamrat, który spaleniem Malcherowej i ustanowieniem inkwizycyi zatrwożył nowatorów, na kilka lat wstrzymał jawne ukazanie się protestantyzmu Spiskowano po cichu, wielu na dwu stołkach siedziało Boner, Decyusz sprawiali urzęda syndyków przy kościołach katolickich, a w domach swych gospodę dawali przybywającym z Niemiec apostołom.

Znaczna część duchowieństwa młodszego, żwawszego umysłem a niemającego nic lub niewiele do stracenia, biegła słuchać predykantów i żwawo roztrząsała zasady przez nich głoszone.

W poufałych kółkach, szczególniej niemieckiego pochodzenia mieszczan krakowskich, było modą rozprawiać o bałwochwalczej czci obrazów, o spowiedzi, o obrzędach, o bezżeństwie księży, i t. p.

Prąd ducha czasu jest jak owe burze wielkie, które obalają gmachy, ale też kurzu tumany podnoszą. Tak samo i wielkie umysły porywają idee, i najpłytsze zawracają. Niejeden idzie wprost za drugiemi przez naśladownictwo, tak samo jak sprawia czapkę i pas nowym krojem.

Otóż Dudycz, który nagle został elegantem i nosił włoskie suknie, chcąc się do przyzwoitych ludzi zbliżyć, począł szukać nowatorów i z niemi zawiązywać stosunki.

Ich propaganda czyniła przystępnemi.

Człowiek majętny, który w swoich dobrach na wsi mógł dać schronienie jakiemu zbiegowi, pobudować zbór, postarać się o druk księgi był pożądaną zdobyczą. Dudycz miał wszystkie te warunki, a w dodatku zdawał się dosyć ograniczonym, tak że nim zawładnąć było można.

Przez któregoś z dworaków, bo tych wielu chadzało na reformatorskie koncyliabuła, Dudycz się wcisnął pomiędzy spiskujących. W istocie nie można ich było naówczas nazwać inaczej. Kryli się jeszcze, przysposabiając umysły starego króla, ale nadewszystko Zygmunta Augusta.

Lismanin, którego suknia mnisza długo od podejrzeń broniła, mający wstęp do starej królowej, przez nią się wwiódł do młodego pana, umiał mu podobać, stał się potrzebnym, i przygotowywał go do uznania wolności sumienia, jako dopełniającej swobody prawami poręczone narodowi.

Dudyczowi wiadomem było, że w domu Bonera, przy Floryańskiej ulicy, za wielkiem pierwszem podwórcem, na tyłach, w miejscu mniej dostępnem i widocznem, w izbie bardzo przestronnej zbierali się nowej wierze pozyskani uczniowie. Odbywały się tu ciche modlitwy, narady i rozprawy, tu zwykle przybywający z Niemiec stawali gospodą, albo się o nią dowiadywali.

U Bonera, który na pozór katolikiem był i miał nawet wziętość u ks. Samuela, a unikał rozmów drażliwych ogniskowały się wszystkie zabiegi protestantów, przygotowujących do lepszej, jak sobie obiecywali, przyszłości.

Kamienicę tę znał Dudycz, ale pewna obawa wstrzymywała go dotąd od uczęszczania na nowe nabożeństwa, a w rozprawach chyba jako słuchacz mógł uczestniczyć i na prawdę niewiele go one obchodziły. Człek praktyczny myślał tylko o tem, jak z każdej sposobności dla siebie skorzystać.

Tym razem nie do zboru, ale do pana Seweryna Bonera zbliżyć się mu było potrzeba. Obrachował, że jako sprzymierzeniec mógł służyć tym, co popierali sprawę młodej królowej. Rozumował po gburowsku, zprosta, i szedł prosto też do celu.

Zmierzchało już gdy znalazł się przy ogromnych wrotach kamienicy, w której kancelarye czynnego Bonera, jego dwór, rodzina, domownicy i skarbiec się mieściły. Ruch tu zawsze był wielki, bo Boner miał niezmiernie rozgałęzione stosunki, interesa ogromne i rozliczne, a zajmował stanowisko wyjątkowe. Szlachta go miała za swego, mieszczanie widzieli w nim też brata i wodza, bo z ich stanu wyrosnął. Był to zarazem pan, majątkiem magnatom równy, urzędnik skarbowy mający króla zaufanie, kupiec i handlarz, a jak na owe czasy i bankier, bo przez niego najpewniej przesyłały się pieniądze w najdalsze kraje.

Mało który cudzoziemiec zawitał do Krakowa, nie mając do niego listu polecającego, karty na odebranie pieniędzy.

Wszystkim wiadomem było, że ta potęga stała po stronie króla Zygmunta Starego, ks. Samuela i hetmana.

Boner nie wojował jawnie z Boną, czynił jej nawet małe przysługi, lecz tak się ująć, jak ona chciała, nie dawał.

Dudycz potrzebował się z nim rozmówić. Wchodził właśnie we wrota, gdy młodego znajomego sobie mieszczanina Krieglera spotkał, który spojrzawszy nań tylko, ujął pod rękę i z sobą poprowadził, nie pytając nawet po co i do kogo idzie.

Dudyczowi zdawało się, że i on pewnie Bonera szuka. Dopiero w połowie podwórza, gdy ciągle jeszcze szli dalej, dowiedział się od Krieglera, który mu to szepnął na ucho, iż właśnie wieczorne miało się odbywać nabożeństwo. Ponieważ na niem spodziewał się zobaczyć Bonera, a przytomnością swą polecić mu i zyskać ufność jego, Dudycz się dał poprowadzić.

Izba przeznaczona na ten zbór tymczasowy, znajdowała się w samej głębi drugiego podwórza na pierwszem piętrze, na które po ciemnych wschodach drapać się było potrzeba. Szło z niemi razem osób kilka. Nie sprawdzał nikt kto wchodził i czy miał tu znajdować się prawo, bo się zdrady nie obawiano. Czujność wielka, uśpiona kilkoletnim pozornym spokojem, ustała.

Weszli do przyciemnionej sali, którą teraz dopiero kilku świecami zaczęto oświecać. W głębi stał okryty kobiercem i białym obrusem stół, a na nim krucyfiks srebrny. Żadnego zresztą obrazu, godła, sprzętu zwykłego miejscom modlitwy, widać nie było. Oprawna w skórę biblia leżała pod krzyżem.

W sali było już osób kilkanaście, które oczekiwać się zdawały jedne siedząc na ustawionych we dwa rzędy ławach bez poręczy, drugie po cichu rozmawiając gromadkami. Twarzy przytomnych trudno było z początku rozpoznać w mroku, ale więcej niż połowa przytomnych tu miała na sobie odróżniające ich od świeckich suknie duchownego kroju. Barwa czarna dla mężczyzn i kobiet była w tej epoce wielce używaną i modną, ona więc sama nie stanowiła różnicy ale płaszcze, birety, pasy, sutanny a nawet tonsury wskazywały duchowieństwo. W znaczniejszej części byli to ludzie młodzi a buta i gorączka patrzyła im z twarzy. Oglądali się niespokojnie zdradzając trochę obawy, nadrabiając zuchwałą miną.

Dudycz, którego Kriegler u drzwi opuścił, został sam, a wszedłszy niemal mimowoli i zbytniej nie mając ciekawości, usiadł sobie na ławie.

Zwolna pusta izba napełniać się zaczęła, a rozproszeni goście zajmować miejsca na ławach. Petrek postrzegł zdala i Seweryna Bonera i znanego wszystkim Justa Decyusza, i kilku innych przewódzców.

Po upływie ćwierć godziny, w sposób bardzo prosty, rozpoczęło się owo zapowiedziane nabożeństwo. Zanucono psalmy po niemiecku, niebardzo głos podnosząc. Czuć było, że się nie chciano zdradzić. Śpiewy szły nie dosyć sworno i niepotrwawszy ustały. Naówczas mężczyzna czarno ubrany, w sukni długiej kroju duchownych przypominającego, wystąpił za stół przed krucyfiks i mówić rozpoczął. Głos jego w początku był cichy, twarz blada, oczy nieśmiało biegały po słuchaczach, ale wnet rozgrzał się i własnemi słowy i okazywanem mu jawnie współczuciem. Oczy wszystkich chciwie były zwrócone ku niemu, niektórzy na palcach z dalszych ław do bliższych się przesuwali, aby lepiej słyszeć mogli. Kaznodzieja mówił po niemiecku, Dudyczowi język ten nie był całkiem obcym, lecz rzecz cała dla niego zbyt ponętną nie wydawała się pozostał więc na swej ławie zdala, i z mowy ledwie kilka frazesów mógł pochwycić.

Predykant przybyły z Witenbergi, gwałtownie występował przeciwko despotyzmowi Rzymu powtarzał wszystko, co przeciw papieztwu naówczas głoszono, starając się je oczernić i wstrętnem uczynić. Mówił o kościele Chrystusowym, o idealnym grodzie Bożym, o przyszłej szczęśliwości świata odrodzonego i oczyszczonego z bałwochwalstwa. W końcu jakiś szał proroczy nim owładnął, i to co mówił stało się prawie niezrozumiałem. Apokalypsis, wyciągi z ksiąg proroczych, zastosowane do czasów nowych, fantastyczne obrazy ognistemi rysy piętnowały się w umysłach słuchaczów.

Wrażenie było ogromne, a gdy skończywszy uznojony apostoł zamilkł cisza zapanowała grobowa i, choć inni mówcy zapowiedzeni byli, nikt się odezwać nie śmiał.

Po długich szeptach i naradach zanucono pieśń dziękczynną także po niemiecku i na tem skończył się ów obrzęd wieczorny.

Dudycz postrzegł jak potem kołem otoczono bladego predykanta, który jeszcze będąc pod wpływem natchnienia, jakie mu kazanie jego dyktowało, ocierał czoło i ust prawie otworzyć nie mógł.

Назад Дальше