Chłopi - Władysław Stanisław Reymont 14 стр.


Jakoś już o samym wieczorze wyjechali z miasta Borynowie; sprzedali wszystko, co mieli, nakupowali różności i użyli jarmarku, co się zowie. Antek podcinał koni i jechał, aż się błoto otwierało, bo i ziąb był, i podpili sobie wszyscy niezgorzej, stary, choć skąpy był i aż piszczał za groszem, a tak ich dzisiaj ugaszczał i jadłem, i napitkiem, i tym dobrym słowem, że aż dziwno było.

Noc się zrobiła zupełna, gdy dojechali do lasu.

Ciemno było, że choć oko wykol; deszcz padał coraz grubszy i gdzieniegdzie po drodze rozlegały się turkoty wozów i ochrypłe śpiewy pijaków, albo i ktosik człapał się wolno po błocie.

A środkiem topolowej drogi, co ino szumiała głucho i pojękiwała jakby z zimna, szedł Jambroży pijany już całkiem, taczał się z boku na bok, czasem utknął na drzewo abo i w błoto, ale się rychło podnosił i cięgiem podśpiewywał na całe gardło, jak to miał we zwyczaju.

Plucha szła taka i ciemność, że koniom ogonów nie rozeznał, a i światła wsi widziały się ledwie jako to wilczych ślepiów migotanie.

VI

Deszcze się rozpadały na dobre.

Już od samego jarmarku świat z wolna zatapiał się w szarych, mętnych szkliwach deszczów, że tylko obrysy borów i wsi majaczyły blade, niby z przemiękłej przędzy utkane.

Szły nieskończone, zimne, przenikające szarugi jesienne.

Siwe, lodowate bicze deszczów siekły bezustannie ziemię i przemiękały do głębi, aż drzewo każde, źdźbło każde dygotało w bezmiernym bólu.

A spod ciężkich chmur, skłębionych nad ziemią, spod zielonawych szarug wychylały się chwilami szmaty pól poczerniałych, przemiękłych, rozpłaszczonych to wybłyskiwały strugi spienionej wody, płynącej bruzdami, albo czerniały drzewa samotne na miedzach jak przygięte, nabrzmiałe wilgocią, trzęsły ostatnimi łachmanami liści i szamotały się rozpacznie, niby psy na uwięzi.

Drogi opustoszałe rozlały się w błotniste, gnijące kałuże.

Krótkie, smutne, bezsłoneczne dnie wlekły się ciężko przegniłymi smugami światła, a noce zapadały czarne, głuche, rozpaczliwe bezustannym, monotonnym chlupotem

Przerażająca cichość ogarnęła ziemię.

Umilkły pola, przycichły wsie, ogłuchły bory.

Wsie poczerniały i jakby silniej przywarły do ziemi, do płotów, do tych sadów nagich, poskręcanych i jęczących z cicha.

Szara kurzawa deszczów przysłoniła świat, wypiła barwy, zgasiła światła i zatopiła w mrokach ziemię, że wszystko wydało się jakby sennym majaczeniem, a smutek wstawał z pól przegniłych, z borów zdrętwiałych, z pustek obumarłych i wlókł się ciężkim tumanem; przystawał na głuchych rozstajach, pod krzyżami, co wyciągały rozpacznie ramiona, na pustych drogach, gdzie nagie drzewa trzęsły się z zimna i łkały w męce do opuszczonych gniazd zaglądał pustymi oczami, do rozwalonych chałup na umarłych cmentarzach tłukł się wśród mogił zapomnianych i krzyży pogniłych i płynął światem całym; przez nagie, odarte, splugawione pola, przez wsie zapadłe i zaglądał do chat, do obór, do sadów, aż bydło ryczało z trwogi, drzewa się przyginały z głuchym jękiem, a ludzie wzdychali żałośnie w strasznej tęsknocie w nieutulonej tęsknocie za słońcem.


Deszcz mżył bezustannie, jakoby kto drobnym szkliwem przysłaniał świat, że Lipce całe tonęły w gęstych tumanach szarugi, spod której tylko gdzieniegdzie czerniały dachy, to obmoknięte płoty kamienne lub te brudne kołtuny dymów, co się wiły nad kominami i wlekły po sadach.

Cicho było we wsi, tylko gdzieniegdzie młócono po stodołach, ale z rzadka, bo wieś cała była na kapuśniskach.

Pustka leżała na błotnistej, rozmiękłej drodze i pusto było w obejściach i przed domami, czasami tylko ktoś zamajaczył we mgle i ginął wnetki, że tylko człapanie trepów po błocie było słychać albo wóz naładowany kapustą wlókł się wolno od torfowisk i rozganiał gęsi, brodzące za liściami spadłymi z wozów.

Staw szamotał się w ciasnych brzegach i przybierał ciągle, bo aż się przelewał w niższych miejscach na drogę po Borynowej stronie, sięgał płotów i bryzgał pianą na ściany chałup.

Cała wieś była zajęta wycinaniem i zwożeniem kapusty; pełno jej było po klepiskach, sieniach i izbach, a jak u niektórych i pod okapami siniały kupy główek.

Przed domami, wystawione na deszcz, mokły ogromne beczki.

Spieszono się na gwałt, bo deszcz prawie nie ustawał, a drogi robiły się grząskie, nie do przebycia.

I u Dominikowej dzisiaj wycinano.

Już od rana pojechała na kapuśnisko Jagna z Szymkiem, bo Jędrzych ostał i łatał ano dach, że to przeciekał w paru miejscach.

Pod wieczór to już było i jakby się ździebko mroczeć zaczynało, to stara raz wraz wychodziła przed dom i patrzała w mgły, ku młynowi, i nasłuchiwała, czy nie jadą jeszcze?

A na kapuśniskach, leżących nisko za młynem, w torfowiskach, wrzała jeszcze na dobre robota.

Czarniawe mokre mgły leżały na łąkach, że tylko gdzieniegdzie błyskały szerokie rowy pełne siwej wody i wysokie zagony kapusty, siniejącej bladą zielenią albo rdzawej niby pasy blachy żelaznej, a tu i owdzie majaczyły we mgle czerwone wełniaki kobiet i kupy wyciętych główek.

W dali przemglonej, nad rzeką, co płynęła z szumem wskroś gęstych zarośli, siniejących niby chmura, czerniały stogi torfu i wozy, do których donoszono kapustę w płachtach, bo z powodu rozmiękłego gruntu dojechać nie było można do kapuśnisków.

Docinali już niektórzy i zabierali się do domu, więc i głosy coraz mocniejsze rozlegały się w mgle i leciały z zagonu na zagon.

Jagna skończyła dopiero co swój zagon, zmęczona była srodze, głodna i przemoczona do skóry, bo nawet i trepy zapadały się w rudy, torfiasty grunt po kostki, że raz wraz je zzuwała, żeby wylać wodę.

 Szymek, a dyć się ruchaj prędzej, bo już kulasów nie czuję! wołała żałośnie, a widząc, że chłopak nie może sobie zadać, wyrwała mu niecierpliwie ogromny tobół, zarzuciła go na plecy i poniesła na wóz.

 Parobek z ciebie tyli, a miętki jesteś w grzbiecie, kiej kobieta po rodach szepnęła pogardliwie, wsypując kapustę do półkoszków wysłanych słomą.

Szymek przywstydzony mamrotał coś pod nosem, skrobał się po kołtunach i zaprzęgał konia.

 Spiesz się, Szymek, bo noc! naganiała go znosząc co chwila kapustę na wóz.

Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.

 Józia! skończycie to dzisiaj? zawołała do Boryniańki, która z Hanką i Kubą wycinała w podle.

 Skończymy! Bo i czas do domu, taka plucha, że mnie już do koszuli przejęło. Jedziecie to już?

 Juści. Noc zaruteńko i taka ćma, że się drogi nie rozezna. Jutro się zwiezie resztę. Sielną macie kapustę! dodała pochylając się ku nim i patrząc na majaczące w mgle kupy.

 I wasza niezgorsza, a już co korpiele64, to macie największe

 Z nowego nasienia była rozsada, dobrodziej przywieźli z Warszawy.

 Jagna! ozwał się znowu z mgieł głos Józi wiecie, a to jutro Walek Józefów śle z wódką do Marysi pociotkowej

 Taki skrzat! A ma to ona już lata? Widzi mi się, że jeszcze łoni krowy pasała!

 La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.

 La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.

 Będą się i do ciebie śpieszyły, Józia, będą

 Jak się tatuś z trzecią nie ożenią! zakrzyczała Jagustynka gdzieś z trzeciego zagona.

 Co wam też w głowie, a toć dopiero na zwiesnę matkę pochowali powiedziała przetrwożonym głosem Hanka.

 Co ta chłopu szkodzi. Kużden chłop to jak ten wieprzak, żeby nie wiem jak był nachlany, to do nowego koryta ryj wrazi Ho, ho, jedna jeszcze nie dojdzie nie ostygnie całkiem, a już za drugą się ogląda pieski to naród A jak to zrobił Sikora? W trzy tygodnie po pochówku pierwszej z drugą się ożenił.

 Prawda, ale i drobiazgu po nieboszczce ostało pięcioro

 Rzekliście! Ale ino głupie uwierzą, że la dzieci się ożenił la siebie, bo mu markotno było samemu pod pierzyną!

 My byśwa ojcu nie dali, oho! zawołała energicznie Józia.

 Młódka ty jeszcze, to i głupia ojcowy grunt, to i ojcowa wola!

 Dzieci też coś znaczą i prawo swoje mają zaczęła Hanka.

 Z cudzego woza to złaź choć i wpół morza mruknęła głucho Jagustynka i zamilkła, bo Józka rozgniewana zaczęła nawoływać Witka, co się był wałęsał gdzieś nad rzeką, a Jagna się nie wtrącała do tej rozmowy uśmiechała się ino niekiedy, że się to jej jarmark przypomniał, i nosiła kapustę, a skoro wóz był już pełen, Szymek jął wyjeżdżać ku drodze.

 Ostajcie z Bogiem rzuciła do sąsiadek.

 Jedźta z Bogiem, my też zaraz Jaguś, a przyjdziesz do nas obierać, co?

 Powiedz ino, kiedy potrza, a przyjdę, Józia, przyjdę

 A w niedzielę chłopaki wyprawiają muzykę u Kłębów, wiecie to?

 Wiem, Józia, wiem.

 Spotkacie Antka, to powiedzcie, że czekamy, niech pośpieszy prosiła Hanka.

 Dobrze, dobrze

Pobiegła prędzej, żeby dognać wóz, bo Szymek odjechał był już ze staję, że ino go słychać było, jak klął na konia; wóz grzęznął i zarzynał się aż po osie w rozmiękłym, torfiastym gruncie, że na dołkach i w gorszych miejscach oboje musieli pomagać koniowi, żeby wyciągnął z trzęsawiska.

Milczeli oboje, Szymek wiódł konia i zważał, żeby nie wywrócić, bo dołów wszędzie było pełno, a Jagna szła z drugiej strony, podpierała ramieniem wóz i rozmyślała, jak się to trzeba wystroić na to obieranie do Borynów.

Mrok zapadał prędko, że ledwie konia widać było, deszcz jakby przestał, tylko mokra, ciężka mgła wisiała, że oddychać było ciężko, a górą szumiał głucho wiatr i bił w drzewa na grobli, do której dojeżdżali właśnie.

Podjazd na groblę był ciężki, bo stromy i śliski, koń utykał i co krok przystawał odpoczywać, że ledwie zdzierżeli wóz, żeby nie uciekł.

 Nie trza było tyle kłaść na jednego konia! ozwał się jakiś głos z grobli.

 To wy, Antoni?

 Juści.

 A pośpieszajcie, bo już tam Hanka was wypatruje Pomóżcie nam

 Poczekajcie, niech ino zejdę, to pomogę. Pomroka taka, że nic nie widać.

Wjechali zaraz na groblę, bo tak potężnie podparł, aż koń ruszył z kopyta i zatrzymał się dopiero na wierzchu.

 Bóg wam zapłać, ale też mocni jesteście, że laboga! wyciągnęła do niego rękę.

Zamilkli nagle, wóz ruszył, a oni szli koło siebie nie wiedząc, co mówić, zmieszani dziwnie oboje.

 Wracacie to? szepnęła cicho.

 Ino cię do młyna odprowadzę, Jaguś, bo tam w drodze woda wyrwę zrobiła.

 To dopiero ciemnica, co? wykrzyknęła.

 Boisz się, Jaguś? szepnął przysuwając się bliżej.

 Hale, bałabym się ta

Znowu zamilkli i szli tak przy sobie, że biodro w biodro, ramię w ramię

 A oczy to się wam świecą jak temu wilkowi aże dziwno

 Będziesz w niedzielę na muzyce u Kłębów?

 A bo to matka mi dadzą

 Przyjdź, Jaguś, przyjdź prosił cichym, przyduszonym głosem.

 Chcecie to? zapytała miękko, zaglądając mu w oczy.

 Laboga, a dyć ino la ciebie zgodziłem skrzypka z Woli i la ciebie namówiłem Kłęba, żeby dał chałupy, la ciebie, Jaguś szeptał i tak przysuwał twarz do jej twarzy, i dyszał, aż się cofnęła nieco i zadygotała ze wzruszenia.

 Idźcie już czekają na was jeszcze kto nas obaczy idźcie

 A przyjdziesz?

 Przyjdę przyjdę powtórzyła obzierając się za nim, ale już zniknął w mgle, tylko odgłos jego kroków słychać było po błocie.

Dreszcz nią wstrząsnął gwałtowny i coś jak płomień wichrem przeleciał przez serce i głowę, aż się zatoczyła. Ani wiedziała, co się jej stało, oczy ją paliły, jakby zasypane zarzewiem, tchu złapać nie mogła ni przyciszyć serca namiętnie bijącego; rozkładała ręce bezwiednie, jak do obejmowania, rozprężała się w sobie, bo ją brały takie szalone ciągotki, że omal nie krzyczała dopędziła wozu, chwyciła się luśni i choć nie potrza było, tak potężnie pchała, aż wóz skrzypiał, chwiał się i główki spadały w błoto a przed oczami cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe palące

 Smok, nie chłop chyba takiego drugiego we świecie nie ma myślała bezładnie.

Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali, i szum wody płynącej na koła i spod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Rzeka z rykiem głuchym spadała na dół i rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece rozlewającej się szeroko.

W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę stojącą na stole.

 Mają lampę kiej u dobrodzieja albo i we dworze jakim

 Bo to nie bogacze? Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje, i na mieleniu to nie okpiwa, co? ciągnął Szymek.

 Żyją kiej dziedzice Takim to dobrze Po pokoju chodzą na kanapach się wylegują w cieple siedzą słodko jadają, a ludzie na nich robią myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.

Dowlekli się wreszcie do chałupy.

W izbie widno było i ciepło, ogień buzował się wesoło na trzonie; Jędrzych obierał ziemniaki, a stara nastawiała kolację.

Jakiś stary, siwy człowiek grzał się przy kominie.

 Skończyliście, Jaguś?

 A ino, telo że ta ździebko, może ze trzy płachty, ostało na zagonie.

Poszła do komory się przebrać i wkrótce już się zwijała po izbie i narządzała jedzenie pilnie poglądając i ciekawie na starego, któren siedział w głębokim milczeniu, patrzał w ogień, przebierał ziarna różańca i poruszał ustami. A gdy siadali do kolacji, stara położyła łyżkę dla niego i zapraszała.

 Ostajcie z Bogiem zajrzę tu jeszcze, bo może i w Lipcach ostanę na dłużej

Uklęknął na środku izby, pochylił się przed obrazami, przeżegnał i wyszedł.

 Kto to? zapytała Jagna zdziwiona.

 Wędrownik ci to święty, od grobu Jezusowego idzie dawno go znam, już tu nieraz bywał i przynosił świętości różne Jakoś ze trzy roki temu

Nie skończyła, bo wszedł Jambroży, pochwalił Boga i usiadł przed kominem.

 Ziąb taki i plucha, że aże mi moja drewniana noga skostniała.

Назад Дальше