Marta - Eliza Orzeszkowa 6 стр.


– Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Janciu! – szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła; dwie łzy spłynęły na uśmiechnione39 jej usta.

– Czego ty, mamo, śmiejesz się? Czego ty płaczesz? – zaszczebiotała Jancia, drobnymi rączkami muskając rozpalone policzki matki.

Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmoknięta, że w izbie było zimno.

– Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku – rzekła, biorąc zza pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.

Jancia poskoczyła z radości.

– Ogień! Ogień! – wołała. – Ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!

Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym blaskiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzięła dziecię swe na kolana.

– Janciu! – rzekła pochylając się ku bladej twarzyczce. – Jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zrozumieć już to, co ci powiem.

Mama twoja była bardzo, bardzo biedna, bardzo smutna. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą… Dlatego przychodząc, mówiłam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło…

Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczekiwania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do informacyjnego biura, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcję francuskiego języka. Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z zasobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości dowiadywała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.

Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca.

– Jeżeli – rzekła Żmińska – w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki sumiennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcje jej zażądanymi będą przez wiele innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nie tylko wyboru, ale wymagania warunków zyskowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanymi zostały.

Były to słowa, którymi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głęboko dwa wyrazy: „sumienna i umiejętna”.

Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej najlżejszej obawy ni wątpliwości, drugi, nie wiedziała sama, dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czymś, co zmącić jej mogło pierwszą od dawna chwilę uspokojenia.

O oznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Świętojerskiej położonych. W pięknym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Maria Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyskająca pojętnymi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odbywała zapewne po wygodnym i obszernym mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.

– Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność widzieć – przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. – Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce dawać ci lekcje francuskiego języka, pamiętaj, abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze jak przy pannie Dupont!

Dziewczynka ze smukłą i giętką kibicią, z fizjonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmieszania ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.

W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu sekundach portiera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkimi fałdami pąsowej materii, ukazała się para czarnych jak węgiel, ognistych oczu, należących widocznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzyżoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej sterczącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocznym wśród gęstych załomów materii, a pozostało zupełnie niewidzialnym dla osób rozmawiających w salonie, profilem do drzwi zwróconych.

Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.

– Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tym przekonał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejscowych, tak usilnie poszukujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli, którzy kształcą umysł naszej córki, tak ja jak mąż mój zanosimy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, szerokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu, tak iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnym swym posiadaniu.

Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.

– Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcje… – rzekła gospodyni domu, powstając także i uprzejmym gestem wskazując drzwi z portierą, zza której wraz z powstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bródka – oto jest gabinet przeznaczony do nauki dla mojej córki.

Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół zielonym suknem okryty, pełen książek, zeszytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nauczycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość grubych zeszytów.

Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym40 świeżo miesiącu oczekiwania chudsza i bledsza była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, którymi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Można by rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanymi słowami matki swej uczennicy albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionym w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.

– Pani nosisz żałobę – zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Maria Rudzińska – po matce może lub po ojcu…

– Po mężu – wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły z wolna i ciężko.

– Pani więc jesteś wdową! – zawołała Maria, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc że i jej własne wiekuistym zapewne nie jest. – I może… może pani masz dzieci?

Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.

– Mam córkę, pani! – odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłym jakimś, nakazującym przypomnieniem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i rękami, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki.

Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jadzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ówdzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienie przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i zamykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka pytań. Maria Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portiera rozchyliła się nieco i ozwał się zza niej głos męski i dźwięczny:

– Kuzynko Maryniu! Proszę tu na chwilę!

Maria cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portierą ukryte, z gabinetu do salonu wiodące.

Na środku salonu stał młody, dwudziestosześcioletni może mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mody ubrany, ze śniadą, ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnymi oczami. Powierzchowność człowieka tego miła była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmująca. Uderzała w niej przede wszystkim niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. Źrenice młodego człowieka pałały, migotały, wkoło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizjonomia w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka, mieniła się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic niedbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeciwieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna niemal pustota uśmiechów.

W chwili gdy Maria Rudzińska wchodziła do salonu, postawa młodego człowieka tego była co najmniej osobliwa. Stał on twarzą zwrócony do zamkniętych przez gospodynię domu drzwi gabinetu, z postacią w tył nieco odgiętą, rękami wzniesionymi w górę, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Teatralnej postawie tej towarzyszył wyraz twarzy, oznaczający również teatralne i wielce komicznie wyglądające zachwycenie.

– Olesiu! – napominającym tonem wymówiła Maria – Cóż to znowu za niedorzeczność?

– Bogini! – półgłosem, nie zmieniając postawy ni wyrazu twarzy, wymówił młody człowiek. – Bogini! – powtórzył i wzdychając na sposób bohaterów komedii, opuścił w dół głowę i ręce.

Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzruszyła jednak ramionami i z robotą w ręku siadając na sofie, rzekła tonem lekkiej wymówki:

– Zapomniałeś przywitać się ze mną, Olesiu!

Na te słowa młody człowiek poskoczył i kilka pocałunków złożył na ręku gospodyni domu.

– Przebacz, Maryniu, przebacz! – mówił tym samym wciąż co pierwej patetycznym tonem. – Byłem tak zachwycony! Och!

Usiadł na krześle obok młodej kobiety i przycisnąwszy dłoń do serca, podniósł znowu wzrok na sufit. Maria patrzała na niego tak, jak się patrzy na rozswawolone dziecko.

– Jakież znowu dziwactwo zajechało ci do głowy? – spytała po chwili, siląc się widocznie na powagę, lecz nie mogąc w zupełności ukryć uśmiechu. – Czy to w drodze do mego domu spotkałeś tę nową jakąś boginię, która cię w taki zachwyt pogrążyła? Boję się doprawdy bardzo, aby na cały już dzień nie pozbawiła cię ona rozsądku.

– Okrutna jesteś, Maryniu, z tym twoim rozsądkiem – z nowym westchnieniem wymówił młody człowiek. – W twoim to właśnie domu ujrzałem tę piękność…

Przy ostatnim wyrazie z przesadzonym gestem wskazał na drzwi gabinetu. Maria wydawała się na wpół rozśmieszona, na wpół zdziwiona.

– Jak to? – rzekła. – Więc to o nowej nauczycielce Jadzi mówisz?

– Tak, kuzynko – przybierając nagle poważną minę odparł młody człowiek. – Mianuję ją królową wszystkich bogiń moich…

– Ale gdzieżeś ją widział, wietrzniku?

– Przychodząc do ciebie, dowiedziałem się w przedpokoju, że jesteś zajęta rozmową z nową nauczycielką swojej córki. Nie chciałem ci przeszkadzać i wszedłszy drzwiami od kuchni zajrzałem przez portierę… Żart na stronę jednak – mówił dalej – cóż to za piękna osoba! Jakie oczy! Co za włosy! Wzrost królewski!

– Olesiu! – z lekką niechęcią przerwała gospodyni domu. – Jest to widocznie nieszczęśliwa jakaś kobieta: nosi żałobę po mężu…

– Młoda wdówka! – podnosząc znowu oczy w górę, zawołał młody człowiek. – Nie wiesz może o tym, kuzynko, że nie ma na ziemi milszych istot jak młode wdówki… naturalnie wtedy, gdy są ładne… twarz blada, oczy sentymentalne… Uwielbiam blade twarze i sentymentalne oczy u kobiet.

– Bredzisz! – wyrzekła Maria, wzruszając ramionami. – Gdybyś nie był moim ciotecznym rodzonym bratem i gdybym nie wiedziała, że pomimo całej twej pustoty jesteś w gruncie dobrym chłopcem, mogłabym znienawidzić cię doprawdy za to dziwne lekceważenie kobiet…

– Lekceważenie! – zawołał młody człowiek. – Ależ, kuzynko, ja uwielbiam kobiety! Są to boginie serca mego i życia…

– Boginie, które liczysz na tuziny.

– Im więcej człowiek ma przedmiotów miłości, kuzynko, tym więcej kocha… Są to egzercycje, a tylko przez egzercycje41 serce nabiera tej siły, tego ognia, który…

– Dosyć już tego, Olesiu – z żywą już i widoczną niechęcią przerwała gospodyni domu. – Wiesz dobrze, jak martwi mię kierunek umysłu twego i serca…

– Kuzynko! Kuzyniu! Kuzyneczko! Amen! Na Boga powiedz już amen! – zawołał młody człowiek, odsuwając się wraz z krzesłem, na którym siedział, i składając ręce jak do pacierza. – Pięknym usteczkom kobiecym nic mniej nie przystoi jak kazanie…

– Gdybym była prawdziwie dobrą siostrą, mówiłabym ci je od rana do wieczora…

– I nic byś dobrego nie uczyniła, siostruniu. Kazanie powinno być krótkim; przepis wyjęty z praw moralnych, filozoficznych, artystycznych. Oto lepiej opowiedz mi cokolwiek o tej czarnookiej nimfie, która zaprawdę warta jest lepszego losu niż ślęczenie nad twoją Jadzią.

– Oto lepiej – żywo podjęła gospodyni domu – powiedz mi, dlaczego w tej porze dnia jesteś tutaj?

– I gdzież mam być, jeśli nie u stópek twoich, droga kuzynko?

– W biurze – krótko odpowiedziała Maria Rudzińska.

Młody człowiek westchnął, ręce załamał i głowę na pierś opuścił.

– W biurze! – szepnął. – O Maryniu! Jakże jesteś okrutna! Czyliż jestem śledziem? Powiedz mi, czy naprawdę podobny jestem do śledzia?

Wymawiając te pytania, człowiek wiekuistego śmiechu podniósł głowę i patrzał na gospodynię domu tak szeroko rozwartymi oczami, z tak komicznym wyrazem żalu, obrazy i zdumienia, że Maria nie mogła wstrzymać się od głośnego prawie śmiechu.

Назад Дальше