Wkrótce jednak powaga zastąpiła u niej chwilowe rozweselenie.
– Nie jesteś śledziem – wyrzekła patrząc na robotę, którą trzymała w ręku, z obawy zapewne, aby nie zaśmiać się znowu – nie jesteś śledziem, ale jesteś…
– Nie jestem śledziem! – zawołał młody człowiek, jakby po wielkim przerażeniu oddychając głęboko. – Dzięki Bogu, nie jestem śledziem! Ponieważ zaś nim nie jestem, rzecz prosta, iż nie mogę po całych dniach dusić się w biurze jak śledź w beczce…
– Ale jesteś człowiekiem i powinieneś raz już przecie poważniej zastanowić się nad życiem i jego zadaniami. Możnaż tak zawsze bąki tylko zbijać i za boginiami się upędzać? Żal mi doprawdy twego dobrego serca, które masz, i twych zdolności, których ci także nie brak. Jeszcze lat parę takiego życia, a staniesz się jednym z tych ludzi bez celu, bez zajęcia, bez przyszłości, których i tak już u nas za wiele…
Urwała i z wyrazem prawdziwego smutku spuściła twarz ku robocie. Młody człowiek wyprostował się i wymówił z uroczystością:
– Amen! Kazanie długie było, nie można mu przecież odmówić pewnej esencji moralnej, w której skąpane serce moje, jak w łzach umoczona gąbka, pada do stóp twoich, droga kuzynko!
– Olesiu! – rzekła powstając gospodyni domu. – Jesteś dziś nierozsądniejszym jeszcze jak zwykle… Nie mogę dłużej rozmawiać z tobą; idź do biura, a ja pójdę do kuchni!
– Siostruniu! Maryniu! Do kuchni! fi donc! c'est mauvais genre42! Żona literata do kuchni! Mąż jej pisze może o poetyczności obowiązującej niewiastę, a ona idzie do kuchni!
Mówiąc to, wstał i z wyciągniętymi rękami patrzał na odchodzącą kobietę.
– Siostro! – zawołał raz jeszcze. – Mario! Ach, nie opuszczaj mię!
Maria nie odwróciła się i była już przy drzwiach od przedpokoju. Wtedy młody człowiek poskoczył ku niej i pochwycił jej rękę.
– Czy rozgniewałaś się na mnie, Maryniu? Czy naprawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! Daj pokój! Czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! No, spójrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę!
Mówiąc to wszystko, całował ręce młodej kobiety, a fizjonomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących – żalu, pustoty, smutku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. Toteż Maria Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosinom brata skończyła na uśmiechu.
– Ileż bym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu…
– Ileż bym dał za to, abym mógł zmienić się, Maryniu! Ale… natura nie sługa, wilka do lasu… ciągnie…
Mówiąc ostatni wyraz skurczył się na kształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.
– Czy znowu? – rzekła Maria, kładąc dłoń na klamce.
– Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą, jak widzę, niby anioł stróż osłaniasz skrzydłami pobożnej opieki! – zawołał Oleś, pochwytując znowu rękę kuzynki. – Ale przedstawisz mię jej, siostruniu? Prawda, że przedstawisz?
– Ani myślę o tym – odparła Maria.
– Moja droga! Moja miła! Moja jedyna! Przedstaw mię jej, gdy tu wejdzie! Powiedz: oto jest brat mój, wzór wszystkich przymiotów i doskonałości, chłopak poczciwy…
– I zarazem wielkie nic dobrego!
Z ostatnimi słowami Maria wyszła z salonu. Oleś stał chwilę przy drzwiach, jakby niepewny, czy ma zostać, czy pójść za siostrą, po czym okręcił się na pięcie, stanął przed lustrem, poprawił krawata i fryzury, zanucił piosenkę, przestał nucić, na palcach podszedł ku drzwiom od gabinetu i uchyliwszy portierę, ucho przyłożył do drzwi.
Za drzwiami słychać było głos małej Jadzi mówiący:
– L'imparfait du subjonctif43! Zapomniałam, jak mam pisać trzecią osobę. Z jakiego czasu, pani, tworzy się l'imparfait du subjonctif?
Odpowiedź nie zaraz nastąpiła. Słychać było przewracanie kartek książki. Nauczycielka szukała znać w książce odpowiedzi, jaką zmuszona była dać swej uczennicy.
– Du passé défini de l'indicatif44 – wymówiła po chwili Marta.
Oleś wyprostował się, wzniósł oczy w górę i powtórzył z cicha:
– De l'in-di-ca-tif! co za anielski głosik!
W gabinecie panowała znowu cisza. Uczennica zajęta widać była pisaniem i po chwili dopiero ozwała się:
– Bateau45! Nie wiem, pani, jak się pisze bateau: eau czy au?
Odpowiedzi nie było, nauczycielka milczała.
– O! – szepnął Oleś. – Ciężko coś idzie mojej bogini! Nie wie podobno46, co odpowiedzieć na pytanie tej małej mądrali… a może marzy… ach!
Na palcach odszedł od drzwi i stanął przy oknie, zaledwie jednak spojrzał przez szyby na dość ludną i ruchliwą ulicę, zawołał:
– Co widzę! Panna Malwina tak rano już na mieście? Biegnę, lecę, pędzę!
Mówiąc to, pędził w istocie ku drzwiom i z wielkim impetem otwierając je, spotkał się oko w oko z Marią, która do salonu wracała.
– Dlaboga – rzekła gospodyni domu, cofając się do przedpokoju – dokądże tak pędzisz? Czy do biura?
– Zobaczyłem przez okno pannę Malwinę – śpiesznie wkładając paltot, odpowiedział młody człowiek. – Poszła ku placowi Krasińskich, zapewne do sklepów po sprawunki. Muszę przecież być tam z nią koniecznie…
– Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?…
– Głupstwo pieniądze! Ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu… kłaniaj się ode mnie czarnookiej bogini…
Ostatnie słowa wymawiał już na wschodach.
W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecności jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekimi krzesłami, służącymi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powolnym krokiem, ze spuszczonymi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym zaledwie, milczącym pocałunkiem. Jancia popatrzyła na matkę swymi wielkimi, pojętnymi oczami.
– Mamo! – rzekła, otaczając szyję matki drobnym ramieniem. – Czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy… wtedy, kiedy ci nie dawano roboty.
Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą wśród biedy i osamotnienia, że dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jancia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyślenie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Marta powstała.
– Nie – rzekła z cicha. – Tak być nie może! Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek – dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłomoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła przynosząc ze sobą trzy książki. Była to gramatyka francuska, chrestomatia47 i przeznaczona do użytku szkół historia francuskiego piśmiennictwa.
Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Marta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w święcie pisowni plątały się przed oczami jej jak pasma powikłanych nici, jak labirynt wskazówek i faktów naukowych nieznanych całkiem lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pamięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumienie wymaga pracy lat kilku, pracy powolnej, cierpliwej, systematycznej, loicznie prowadzonego, stopniowo zaokrąglanego kursu. Biedna kobieta myślała, że wytężone, gorączkowe wysilenie wynagrodzić zdoła umysłowi lata zastoju, że drobna chwila obecna zaważy na szali z przeszłością całą i przeważy ją, że pragnienie niezmiernie jednoznaczy w życiu z możnością. Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorączce, nużyły ciało i ducha, samym swym naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna, na wskroś przejęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która, opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawiodła się na samej sobie, że najmniej była przyjazna dla studiów, które, aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracja ducha, najgwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał od razu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci niewyćwiczone gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie kręgi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu wsiąkały w siebie to, czym je pojono.
Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki, całą siłą umysłu swego i woli upierała się przy myśli: „Naucz się!” – tak jak rozbitek walczący z falami morza całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśl: „Utrzymam się na powierzchni!”.
Teraz, jak wprzódy, w ciągu długich jesiennych nocy na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą, która ogarnia istotę ludzką, uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.
Teraz, o północnej godzinie, chodziła po izbie oświetlonej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumieńcami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionymi z nerwową siłą, z ustami szepcącymi wciąż, szepcącymi wyrazy obce zaczerpnięte z tej książki, która, roztwarta pod promieniem lampy, jeżyła się jak kolcami rzędami tysiącznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów – wyjątki. Książką tą było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy powtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacje i koniugacje, nad którymi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.
Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z nimi i z sobą, z pojęciem swym niewprawnym, z pamięcią niewyćwiczoną, z myślą ulatającą gdzie indziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkim, co było wkoło niej, nade wszystko z tym, co było w niej samej, a z tej walki upornej48 nie wynosiła nic lub prawie nic.
Postępowała z wolna, bardzo z wolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj; wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: „Nie umiem jeszcze nic!”. „Czasu, czasu! – wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień lub stronic co tydzień. – Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!…”
Ale czas, tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się…
Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Świętojerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania, nawet niekiedy przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczu strzelał od czasu żartobliwy promyczek, na świeżych ustach przebiegł uśmieszek figlarny, szybko wprawdzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrzne zadowolenie lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mówiącej sobie w duchu: „Ależ ja więcej umiem od niej!”.
Nadszedł dzień, w którym Marta otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pracę. Maria Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portierą okrytych drzwiach gabinetu.
– Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wprawiło dziś w tak ponure usposobienie? – ozwał się przy oknie głos męski.
Maria zwróciła wzrok w stronę mówiącego.
– Jestem w istocie bardzo zmartwiona, Olesiu, i proszę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami…
– O, o, o, o! – wymówił młody człowiek składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał. – Co za uroczystość mowy! Cóż się stało? Czy artykułu nakreślonego utalentowanym piórem szwagra mego do druku nie przyjęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejs49 z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy…
Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył jej w twarz z dłuższą i baczniejszą uwagą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roztrzepanej istocie.
– Nie – wyrzekł po chwili – to nie artykuł i nosek Jadziny, i nie melszpejs. Jesteś, Maryniu, zmartwiona naprawdę i czymś ważnym… Co to takiego?
1
słonić – tu: zasłaniać, osłaniać. [przypis edytorski]
2
ingrediencja – składnik. [przypis edytorski]
3
ulica Graniczna – ulica w śródmieściu Warszawy, oddzielająca Wielopole i Grzybów. [przypis edytorski]
4
orzucony – zarzucony, nakryty. [przypis edytorski]
5
asygnata – tu: banknot. [przypis edytorski]
6
ulica Piwna – ulica na Starówce w Warszawie, dzielnicy w XIX w. zamieszkałej przez rzemieślników i biedotę, korzystających z kwater w kamienicach czynszowych. [przypis edytorski]
7
pozór – tu: wygląd. [przypis edytorski]
8
budowa – tu: budowla. [przypis edytorski]
9
facjatka – mansarda; pomieszczenie w części strychowej budynku, przykryta odrębnym dachem. [przypis edytorski]
10
wschody (daw.) – tu: schody. [przypis edytorski]
11
znać – tu: widocznie. [przypis edytorski]
12
przenieść coś – tu: przejść, doświadczyć czegoś. [przypis edytorski]
13
mienić się (daw.) – zmieniać się. [przypis edytorski]
14
odżegnywa – dziś popr. forma: odżegnuje; odgania. [przypis edytorski]
15
względny – zależny od różnych względów, uwarunkowań; warunkowy. [przypis edytorski]
16
fortuna – tu: szczęście, powodzenie. [przypis edytorski]
17
kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]
18
będąż – konstrukcja z partykułą -że, skróconą do -ż; znaczenie: czy będą. [przypis edytorski]
19
otworząż – konstrukcja z partykułą -że, skróconą do -ż; znaczenie: czy otworzą. [przypis edytorski]
20
falanga – oddział; pierwotnie: oddział bojowy piechoty w staroż. Grecji. [przypis edytorski]
21
potrafiż – konstrukcja z partykułą -że, skróconą do -ż; znaczenie: czy potrafi. [przypis edytorski]
22
fibry – włókna. [przypis edytorski]
23
znać – tu: widocznie. [przypis edytorski]
24
wschody (daw.) – tu: schody. [przypis edytorski]
25
podobnaż – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że, skróconą do -ż. [przypis edytorski]
26
Non, madame, c'est le première fois que je… je… (fr.) – Nie, proszę pani, ja po raz pierwszy (błąd w rodzajniku, powinno być: la première fois). [przypis edytorski]
27
j'avais (fr.) – miałam (tu: czasownik pomocniczy konstrukcji czasu przeszłego). [przypis edytorski]